Archive for the ‘Nowa Zelandia’ Category

Nowa Zelandia

poniedziałek, lipiec 12th, 2010

Cathedral Cove, Hot Water Beach i Pauanui

niedziela, lipiec 11th, 2010

Nasze zwiedzanie północnej wyspy zabrnęło wreszcie na wschodnie wybrzeże półwyspu Coromandel. Odwiedziliśmy znane w tym miejscu miasto Whitianga, ale przede wszystkim planowaliśmy tutaj zobaczyć miejsce zwane Te-Whanganui-A-Hei (Cathedral Cove) gdzie znajduje się wiele wysp, zatok i grot wydrążonych przez ocean. To niesamowite miejsce, które przyciąga wielu turystów przede wszystkim w porze letniej. Można tutaj pływać, uprawiać snorkeling i przede wszystkim podziwiać niesamowite miejsca tego regionu.
My wybraliśmy się tutaj w słoneczny dzień, który w porze zimowej wcale nie zdarza się zbyt często więc mieliśmy sporo szczęścia. Najlepszym punktem widokowym jest tutaj Waimata (Gemstone Bay) położone pomiędzy plażą Hahei Beach i zatoką Te Karaka (Stingray Bay). Położone na wysokości kilkudziesięciu metrów skały mają wydrążone miejsca widokowe skąd można obserwować zatokę, plażę i wyspy znajdujące się vis a vis zatoki. Wysp jest tutaj wiele a każda z nich prezentuje zupełnie inne kształty i wielkość. Największa z nich to Mahurangi, która otoczona jest kilkoma mniejszymi wysepkami. Wokół jednak znajduje się objętych ochroną wiele innych wysp. Np. na wysepki Aldermen i Merkury nie można wychodzić ani nawet podpływać do nich łodzią (ani cumować w odległości mniejszej niż 50 m). Wszystko to by zachować ich naturalne piękno, faunę i florę.

Widok na wyspę Mahurangi

Na brzegu nawet nie snorkelingując można znaleźć różne okazy dzikiej przyrody, począwszy od niesamowitych kształtów kamieni i skał poprzez różnego rodzaju muszle, małże a nawet rozgwiazdy, które zdarza się znaleźć na piasku wyrzucone przez ocean.

Rozgwiazda na plaży

Miliony lat temu wybuchy wulkanów, wypływ lawy a potem wpływ wiatru i fal oceanu utworzyły tutaj niesamowitą linię brzegową znaną z wysokich skał wapiennych i licznych grot. Najbardziej znana Cathedral Cove z ogromnym wapieniem ma dodatkowo naturalny wodospad. Niestety w czasie gdy odwiedziliśmy to miejsce dostęp do Cathedra Cove z linii brzegowej był niemożliwy. Jedyną możliwością mogło być dopłynięcie od strony oceanu. Dotarliśmy więc pieszo jedynie do położonej w pobliżu tego miejsca Mares Leg Cove.

Mares Leg

Zatoka z grotami i wysokimi skałami tuż przy brzegu jest doskonałym miejscem na chwile relaksu i kontemplację przyrody. Na kamiennej części leżą na przykład suche pnie drzew poskręcanych w tak przedziwnych kształtach, że przypominają morskie potwory – ogromne ośmiornice z długimi mackami. Pobyt tutaj pozwala też przyjrzeć się bardzo ciekawym kształtom powierzchni skał. W języku angielskim te formy zwane są honeycomb czyli plater miodu i rzeczywiście w wielu miejscach skały mają dokładnie taką powierzchnię. To efekt wielu tysiącleci pracy wiatru i wody wymywającej ze skał coraz głębsze kręgi komórek jak w plastrze miodu.

Skały w kształcie plastra miodu

Największym jednak hitem tego regionu jest położona w odległości około 10 km na południe od Cathedral Cove plaża Hot Water Beach. Plaża z pozoru nie wyróżnia się niczym szczególnym od innych położonych w tym regionie nabrzeży. Jednak już bliższe przyjrzenie się temu co się dzieje na plaży tuż przy skałach obok wzgórza pozwala zauważyć jak niezwykłe jest to miejsce. Otóż w tym miejscu pod piaskiem sączy się wrzątek. Tak! Nie inaczej! Woda, której temperatura może poparzyć!. Cała atrakcja polega na tym, że woda w oceanie ma co najwyżej kilkanaście stopni Celsjusza i wystarczy wykopać w piasku dołek głębokości zaledwie kilku centymetrów by pozwolić na ogrzanie się tej, która napływa z falami i voila! Prywatne spa gotowe 🙂

Hot Water Beach

Przed przypływem (lub po odpływie) wiele osób przyjeżdża tu z łopatkami i wykopuje sobie małe baseniki by leżeć sobie przy wzburzonym oceanie w gorącym basenie wprost na plaży. Dodatkowo efekt potęgują obłoki pary wznoszące się nad plażą. Zupełnie jak w spa. Miejscami woda sącząca się spod piasku jest tak gorąca, że może poparzyć plażowicza. Trzeba więc umiejętnie dobrać miejsce na plaży by osiągnąć pożądaną temperaturę. Efekt genialny. Trudno o lepsze miejsce na naturalne spa. Polecamy gorąco! 😉

Prywatne spa na plaży :-)

Po takich wrażeniach ze zdwojoną energią pojechaliśmy do Pauanui odwiedzić naszych znajomych: Terrego i Trish. To kolejni poznani przez nas w czasie naszej podróży przyjaciele, którzy swoją gościnnością i otwartością pokazali, że w dzisiejszym trudnym świecie nadal są osoby, które okazują bezinteresowną szczerą gościnność. Tym samym przypieczętowali naszą opinię o tym, że w Australii i Nowej Zelandii mnóstwo jest takich osób a uśmiech i wyciągnięta do pomocy dłoń to zjawisko tutaj powszechne. Żeby nie rozpisywać się personalnie o naszych przyjaciołach wspomnimy tylko krótko, że Terry to Pan po 60-tce, który jest istnym Mac Gyverem. Prowadzi firmę usług budowlano-montażowych, ale swój wolny czas przeznacza na różnego rodzaju wynalazki i majsterkowanie.

Terry Mac Gyver ;-)

Przebywając u niego mogliśmy podziwiać m.in. platformę do przewozu samochodu po kanale wodnym zbudowaną na bazie blaszanych kontenerów, model starego statku pirackiego, który ma kiedyś wypłynąć do zatoki czy jak go nazwał Terry „party deck”, czyli mały statek na dwóch łozach wypełnionych powietrzem na pokładzie którego znajduje się stół i krzesła by urządzić zabawę pływając po zatoce lub kanałach tutejszej mariny. Zresztą nie tylko na zakrapiane imprezy, ale także na rodzinne wyjazdy bowiem na pokładzie Terry zamontował również zjeżdżalnię po której dzieci mogą zjeżdżać wprost do wody. Terry od siódmego roku życia mieszka w Nowej Zelandii bowiem podobnie jak jego rodzice uznał, że to miejsce na ziemi zapewniając wolność i dużo czasu na zainteresowania i jego życie to całkowicie potwierdza. Należy on do ludzi pozytywnie zakręconych i bardzo go polubiliśmy.
W niedzielny ranek wybraliśmy się na wspólną przejażdżkę po tutejszej marinie by po pierwsze wypróbować jego party deck, a po drugie podziwiać piękne rejony Pauanui i jego zatokę. To był pomysł trafiony w dziesiątkę. Było pięknie. Pogoda jak na nowozelandzką zimę ponownie nam dopisała a widoki „wypasionych” budynków zbudowanych w rejonie mariny zapierały dech.

Marina w Pauanui

Zresztą co tu mówić o zimie skoro na podwórku u Terrego rosną sobie różne owoce cytrusowe nic sobie nie robiąc z zimowej pory. Tylko pozazdrościć bo w Polsce żadna cytryna by nie chciała rosnąć w grudniu 🙂

Cytrynki...

To był dobrze zakończony kolejny weekend w Nowej Zelandii, który utrwali nam ten kraj w pamięci jako przepiękne i jedno z najczystszych miejsc na ziemi pełne życzliwych ludzi, którzy żyją tutaj pełną piersią doskonale równoważąc czas na pracę i czas dla siebie.

Na koniec jak zwykle prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Wszystkim z góry bardzo za to dziękujemy!

Porady praktyczne:
Hot Water Beach: Wybierając się tutaj należy pamiętać, żeby zabrać ze sobą łopatkę albo nawet zwykłą łopatę. Wygrzebywanie piasku rękoma jest bowiem niemożliwe ze względu na wysoką temperaturę sączącej się z niego wody. Poza tym o wiele sprawniej jest wykopać odpowiedniej wielkości basenik, żeby się w nim położyć jak w spa. Należy też pamiętać by wybrać się tam na dwie godziny przed przypływem (czyli o tej porze roku około godz. 15:00). Potem ocean powoli przybiera na poziomie i zaczyna zalewać plażę kończąc dobrą zabawę. Zresztą około godziny 17:00 zaczyna się robić ciemno.

Coromandel półwysep pełen lasów i zatok

niedziela, lipiec 4th, 2010

Będąc w Mt Maunganui lub Taurandze warto ulokować się w miejscu usytuowanym w kierunku wybrzeża ponieważ rano można podziwiać przepiękne wschody słońca bądź nad oceanem (w Mt Maunganui) bądź nad zatoką (w Taurandze). Wschód słońca potrafi zalać wodę niesamowitymi kolorami błękitu, różu i czerwieni o kolorach pięknych jak nigdzie indziej. Zdjęcie poniżej wykonaliśmy w Taurandze po godz. 7:30 rano.

Wschód słońca w Taurandze

Z Mt Maunganui zgodnie z planem udaliśmy się na północ a dokładniej na Coromandel. Jest to – można powiedzieć patrząc na kształty Nowej Zelandii – jakby podeszwa przedniej części kozaka, który leży w przeciwieństwie do Włoch do góry nogami. Ten ogromny półwysep jest najbardziej wysuniętą na północ wschodnią częścią wyspy. Stojąc nad brzegiem Pacyfiku chyba najbardziej niesamowite wrażenie robi świadomość, że w tej części kuli ziemskiej wypłynąwszy dokładnie na północ nie znajdziemy lądu przez kilkanaście tysięcy kilometrów w zasadzie aż do samej północy, do cieśniny pomiędzy Rosją a Alaską a dalej zostaje już tylko Morze Arktyczne. Aż strach pomyśleć jak wyglądałby taki rejs.
Jadąc na północ wzdłuż wybrzeża zostawiliśmy z boku długą Wyspę Matakana a potem Waihi by dotrzeć najpierw do Pauanui gdzie mieliśmy odwiedzić naszych znajomych Terrego i Trish i stamtąd zwiedzać to co najważniejsze na półwyspie Coromandel. Samo Pauanui leży na cyplu do którego prowadzi ślepa droga. Ale o Pauanui będziemy pisać w kolejnym wpisie bowiem po zwiedzeniu Coromandelu wrócimy tutaj i sprawdzimy „co w trawie piszczy” 😉
Sam Coromandel urzeka ogromnymi lasami i linią brzegową przy której przebiega trasa zwana Pacific Highway. Miejscami droga przebiega na skalistych zboczach tuż nad samym brzegiem oceanu wzbudzając respekt i szacunek (szczególnie przed nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami na ostrych zakrętach ;-)). Podróżując mogliśmy kolejny raz przekonać się, że liczba tęcz jakie można zobaczyć w Nowej Zelandii przewyższa chyba liczbę wszystkich tęcz, które widzieliśmy w całym naszym dotychczasowym życiu. Zdjęcie poniżej to tęcza, która towarzyszyła nam w śniadaniu, które jedliśmy nad zachodnim wybrzeżem Coromandelu.

Tęcza na zachodzie Coromandelu

Jadąc wybrzeżem odwiedziliśmy miasteczko Thames, a potem cały szereg zatok z których najciekawsze były: Whakatete Bay, Ngarimu Bay i Thomson Bay. W wielu z tych miejsc na szeroką skalę prowadzi się połowy owoców morza. W zatokach widać gęsto usiane w wodzie siatki sąsiadujące z marinami. I nawet tutaj kolory wody bywają przepiękne mieszając szmaragd z błękitem w najrozmaitszych ich odcieniach.

Sieci w zatoce Ngarimu

Jak w całej Nowej Zelandii piękna zieleń (przypominamy, że zima tutaj w pełni :-)) połączona z górzystą powierzchnią wyspy i linią brzegową pełną zatok i zatoczek daje przepiękny efekt i w trakcie podróżowania po Coromandel w zasadzie co kilka kilometrów chciało się nam zatrzymywać na dłużej by cieszyć się otaczającymi widokami. Nie wszędzie jednak jest to możliwe bo drogi prowadzone są często w takich miejscach, że nie ma miejsc na jakiekolwiek pobocze.

Zatoki na Coromandel

Największym miastem na tym półwyspie jest Coromandel Town. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się tutaj zobaczyć coś więcej niż w innych miastach tej części Nowej Zelandii, ale okazało się, że poza sezonem (a taką jest pora zimowa) niewiele się tutaj dzieje. Zdecydowaliśmy więc przejść się na szczyt wzgórza leżącego pomiędzy oceanem a miastem dzięki czemu mogliśmy obserwować z jednej strony góry zatokę oraz z drugiej strony panoramę miasta, które wielkością przypomina nasze gminne miasteczka 🙂

Zatoka przy Coromandel Town

Coromandel Town

Największe jednak atrakcje Coromandelu znajdują się po wschodniej stronie półwyspu. I tam udamy się w następnej kolejności. To na co czekamy najbardziej to Cathedral Cove (niesamowite rzeźby skał nad brzegiem Pacyfiku, który drąży w nich wielkie groty) oraz cud natury: gorące plaże (i nie chodzi tutaj bynajmniej o rozgrzany słońcem piasek). O tym będzie następny nasz wpis.

Tymczasem bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci dziękujemy!

Porady praktyczne:
Noclegi: W Mt Maunganui dla zmotoryzowanych polecamy chyba najtańsze z możliwych rozwiązań noclegowych: Holiday Caravan Park znajdujący się tuż pod wzgórzem Maunganui. Jest tutaj pełna infrastruktura (kuchnie wyposażone w kuchenki elektryczne i mikrofalowe oraz lodówki i zamrażarki, łazienki z gorącymi prysznicami) oraz przyłącza elektryczne przy każdym miejscu parkingowym. Cena za noc wynosi 20 NZD (podczas gdy najtańsze miejsce w pokoju wieloosobowym backpackerskich hosteli kosztuje 28 NZD).
W Taurandze warto zatrzymać się w jakimś hostelu przy głównej ulicy Strand (polecamy Tauranga City Backpacker) gdzie roztacza się widok wprost na zatokę a ceny nie odbiegają od innych najtańszych hosteli.

Mount Maunganui, półwysep-wzgórze nad brzegiem Pacyfiku

niedziela, czerwiec 27th, 2010

Po tym co widzieliśmy w południowej „lądowej” części obszaru nazywanego Zatoką Obfitości postanowiliśmy dotrzeć nad samo wybrzeże Pacyfiku i tam sprawdzić na ile faktycznie obfitość „udziela się klientowi” 😉
Pierwszym miejscem na wybrzeżu regionu Bay of Plenty było położone po stronie wschodniej miasto Whakatane. Leży ono nad ujściem rzeki o tej samej nazwie i latem jest popularnym turystycznie miejscem na wypoczynek i wszelkie sporty wodne. Niestety przybyliśmy tam w okresie największych deszczów jakich doświadczyliśmy do tej pory w czasie naszej podróży. Tego dnia od samego rana zbierało się na opady a po południu lunął tak ulewny i ciężki deszcz, że wycieraczki samochodu nie nadążały ze zbieraniem wody a ruch na drogach zwolnił do absolutnego minimum. Z krótkimi okresami gdy deszcz nieco słabł udało nam się zwiedzić centrum miasta i dowiedzieć się, że słynne w tym rejonie delfiny popłynęły sobie gdzieś bardziej na północ. Mimo, że miasteczko było bardzo ciekawe, a z górującego nad nim wzgórza można było podziwiać ujście Whakatane wprost do oceanu nie było w tym miejscu co spędzać więcej niż jedno popołudnie i udaliśmy się 130 kilometrów dalej na zachód Zatoki Obfitości by tam dotrzeć do przepięknego miejsca zwanego Mount Maungaui.
Mount Maunganui razem z innym miastem Tauranga stanowią chyba największą po stolicy oraz Auckland aglomerację na północnej wyspie Nowej Zelandii. Obecnie zamieszkuje ją około 150 tys. osób, ale jeszcze w latach dziewięćdziesiątych a więc niecałe 20 lat temu Mt Maunganui i Tauranga były małymi mieścinkami, które zaczęły się bardzo dynamicznie rozwijać ze względu na atrakcyjne położenie i przepiękne wybrzeże. Obecnie to najszybciej rozwijająca się aglomeracja w całej Nowej Zelandii. Gdy tutaj dotarliśmy deszcz lał jeszcze całą noc. Nie dawaliśmy sobie nawet szansy, że w kolejnym dniu pogoda może się znacząco poprawić. Ku naszemu zdziwieniu kolejny dzień przywitał nas przepięknym słońcem a po deszczu zostały tylko kałuże. Na końcu półwyspu na którym zatrzymaliśmy się na noc wyłoniło się wzgórze Mauao popularnie zwane właśnie Mount Maunganui (Wiekie Wzgórze).

Mt Maunganui

To wyjątkowy twór natury ponieważ długi na kilka kilometrów półwysep przy zakończeniu zwęża się do szerokości kilkuset metrów a zaraz potem wyłania się ogromne wzgórze wchodzące wprost do oceanu i sięgające 232 metrów wysokości. Do samego też końca półwysep jest zupełnie płaski (niemal nienaturalnie jak na ukształtowanie powierzchni Nowej Zelandii, która cała jest pofałdowana i pełna wzniesień i dolin) a na samym końcu wyglądająca jak wycięta i doklejona Mauao. Tak więc już samo to stanowi sporą atrakcję turystyczną – tym bardziej, że na wzgórze można wejść kilkoma różnymi ścieżkami i z samego szczytu podziwiać panoramę miasta Mt Maunaganui, Taurangi, okolicznych wysp oraz co najważniejsze oceanu i zatoki wdzierającej się pomiędzy miasta. Zdjęcie poniżej wykonaliśmy ze szczytu wzgórza w kierunku miasta Mt Maunganui.

Widok z góry na Mt Maunganui

Wzgórze można też obejść spacerową trasą tuż przy nabrzeżu podziwiając wzburzony ocean i skały smagane przez fale wdzierające się na ląd. Taka trasa zajmuje mniej więcej godzinę i korzysta z niej spora liczba turystów i mieszkańców uprawiających jogging lub po prostu spacerujących by kontemplować tutejszą przyrodę. Na brzegu skał można też spotkać wędkarzy zmagających się z żywiołem oceanu i rozbijającymi się o skały ogromnymi falami.

Wędkarze na brzegu Mt Maunganui

Wieczorami gdy zapada zmrok na te skały przychodzą błękitne pingwiny. Warto więc wybrać się w to miejsce również po zachodzie słońca z latarką 🙂 Sama zaś plaża ciągnąca się wzdłuż półwyspu stanowi sporą atrakcję dla surfingowców, którzy przybywają tutaj licznie mimo chłodnej (bo przecież już zimowej) pory. Przechadzając się wzdłuż plaży wieczorem w jednym miejscu naliczyliśmy ponad 40 osób z deskami szalejących na wzburzonych falach Pacyfiku. Popularnym miejscem tego wybrzeża jest też położona kilka kilometrów przed Mt Maungaui plaża Papamoa. O ile nie stanowi ona o tej porze roku atrakcji dla miłośników kąpieli to jest doskonałym miejscem do poszukiwania skarbów oceanu wyrzucanych przez fale na piasek plaży. Ogrom kształtów i kolorów setek najróżniejszych rodzajów muszli może zachwycić każdego.

Muszle na plaży Papamoa

Korzystając z tego, że znaleźliśmy się w takim miejscu a było ono oddalone na północny zachód od Whakatane postanowiliśmy wyruszyć w rejs w głąb oceanu by poszukać delfinów. W Zatoce Obfitości podobno mieszka ponad 40 tys. delfinów i często same podpływają do plaży, ale żeby to zobaczyć trzeba mieć sporo szczęścia lub spędzać bardzo dużo czasu „na wodzie”. Postanowiliśmy więc zdać się w tej sprawie na fachowca i wypłynęliśmy jachtem z Butlerem – wilkiem morskim, który na wyprawach oceanicznych spędził kilkadziesiąt lat a wieloryby i delfiny są dla niego jak bracia. Na rejs wybraliśmy termin, który wszelkie prognozy pogody wskazywały jako najbardziej sprzyjający, czyli bez deszczu i silnych wiatrów. Wyruszyliśmy wcześnie rano tak więc już przed południem znaleźliśmy się przy jednej z niezamieszkanych wysp, które w całości zamieszkiwane są tylko przez dzikie zwierzęta. Podpłynęliśmy do wyspy na tyle blisko by ujrzeć wygrzewające się na kamieniach foki, które gdy tylko zobaczyły nadpływający jacht szybko umknęły do wody. Mimo stabilnej pogody na lądzie na oceanie pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Całe szczęście jachtem można było pływać tam gdzie wychodziło słońce unikając w ten sposób deszczów, które raz po raz nacierały z różnych stron w kierunku łodzi (swoją drogą takie szybkie zmiany pogody tworzą bardzo często występujące tu tęcze – jedna z nich towarzyszyła nam już wtedy gdy opuszczaliśmy marinę).

Tęcza na mariną w Taurandze

Niestety po całodniowym przemierzaniu wybrzeża nie udało nam się znaleźć delfinów. Za to sam kapitan Butler okazał się niesamowitym człowiekiem, który całe życie poświęcił przyrodzie i oceanowi. Swoim jachtem pływał aż do Wysp Cooka i Polinezji Francuskiej a jego działania w lokalnych społecznościach mające na celu ochronę dzikiej przyrody znajdują odzwierciedlenie nie tylko w samych akcjach ekologicznych, ale w całym jego prywatnym życiu. Nie pali, nie pije, jest wegetarianinem (mimo, że większość czasu spędza pływając nie łowi nawet ryb) walczącym o zachowanie dzikiej przyrody i występującym przeciwko działaniom zbrojeniowym. Można powiedzieć, że jest „pacyfistą Pacyfiku”. Przy okazji więc zdobyliśmy nową niezwykle interesującą znajomość i jeśli kiedyś tu wrócimy to na pewno wybierzemy się z nim na inny rejs, który miejmy nadzieję zaowocuje bezpośrednim kontaktem z delfinami 🙂

Buttler

Na kolejny cel do zwiedzenia w Nowej Zelandii obraliśmy sobie Coromandel. Ogromny (jak na warunki nowozelandzkie) półwysep wysunięty najdalej po stronie wschodniej północnej wyspy tego kraju.

Na koniec jak zwykle bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Z góry dziękujemy!

Geotermalna Kraina Czarów

niedziela, czerwiec 20th, 2010

Jak na zimę, pogoda na wyspie północnej w Nowej Zelandii jest wyjątkowo przyjazna. Zdarzają się dni całkiem ciepłe, a zdecydowana większość, nawet jeśli temperatury są dosyć niskie, pozwala cieszyć się słońcem od rana do późnego popołudnia.
Na jeden z takich dni zaplanowaliśmy wycieczkę do tego, co w okolicach Rotorua jest najpiękniejsze i najbardziej zachwalane, czyli Wai-O-Tapu (Sacred Waters), mieszczącego się niecałe 30 kilometrów na południe od Rotorua. To miejsce magiczne – pełne absolutnych cudów natury, źródeł geotermalnych, gejzerów, gorących jezior, basenów błotnych, a wszystko to w magicznym otoczeniu lasów pierwotnych, oczywiście pełnych najrozmaitszych paproci. Sam park Wai-O-Tapu, jako główna atrakcja turystyczna okolicy, jest wspaniały, ale również naokoło niego, można znaleźć mnóstwo magicznych miejsc.
Ale po kolei. Oczywiście w pierwszej kolejności zwiedziliśmy park. Już na parkingu widać było, że jest to miejsce cieszące się ogromną popularnością wśród turystów i mieliśmy małe trudności ze znalezieniem miejsca do zaparkowania, ale się udało. Jak wszystko w Nowej Zelandii, tak i park Wai-O-Tapu jest idealnie przygotowany, nawet dla najbardziej wymagającego turysty. Świetnie oznaczone ścieżki, trasy spacerowo – widokowe na „każdą kondycję”, dokładna informacja o okolicy i oczywiście sklep z pamiątkami, w którym łatwo stracić głowę (i mnóstwo pieniędzy), bo wszystko jest takie ładne (my oczywiście jako travelersi nie ulegamy takim pokusom) 🙂

Wai-o-Tapu

Jedną z najbardziej znanych atrakcji Wai-O-Tapu jest gejzer „Lady Knox”, który codziennie punktualnie o 10:15 wystrzeliwuje ku niebu wodę na wysokość nawet 20 metrów! Brzmi niewiarygodnie, prawda? Tym bardziej ciekawa jest więc historia gejzeru. Otóż na początku XX wieku na tym terenie otwarto pierwsze w Nowej Zelandii otwarte więzienie, w którym trzymano lepiej sprawujących się więźniów z zakładów zamkniętych w okolicy Rotorua. To właśnie oni znaleźli gorące źródło, a podczas codziennego mycia i prania ubrań, odkryli właściwości gejzeru – okazało się, że erupcję wywołuje dodanie do wody mydła! Zachwyceni, zaprosili gubernatora, by pokazać mu swoje odkrycie. Od tej pory gejzer nosi nazwę Lady Knox, na cześć drugiej córki gubernatora – Lady Constance Knox i, jako część parku Wai-O-Tapu, jest jedną z największych atrakcji okolicy.
My po raz kolejny wykazaliśmy się nadmiernie luzackim podejściem do pojęcia „czasu” i gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że spektakl już się rozpoczął i oczywiście spóźnialscy nie są wpuszczani.
Odwiedziliśmy oczywiście Lady Knox już po głównej atrakcji, gdy tłumy turystów opuściły to miejsce i nawet poczuliśmy lekką ulgę, że nie zdążyliśmy na 10:15. Z naszym nabytym i głęboko zakorzenionym wstrętem do wszelkiego rodzaju „najważniejszych i najdroższych atrakcji turystycznych”, naszym oczom ukazało się miejsce przygotowane tylko dla turystów – amfiteatr, z wygodnymi drewnianymi ławeczkami, na których zasiadają widzowie i oglądają erupcję gejzeru. Trochę jak w kinie, tyle że na bardzo krótkim, bo raptem 15-minutowym filmie. Sama Lady Knox przesadnie imponująca nie jest, ale pewnie w czasie głównego występu robi większe wrażenie

Lady Knox

Co prawda Lady Knox znajduje się już na terenie parku Wai-O-Tapu, ale to oddzielna atrakcja, oddalona o kilka minut jazdy samochodem od głównego wejścia. Więc po występie Lady Knox udaliśmy się na spacer wśród pozostałych cudów natury zgromadzonych w tym parku.
Rozpoczynając swoją wędrówkę po „geotermalnej krainie czarów” możemy wybrać długość spaceru – od 30 do 75 minut. To tylko czas orientacyjny i robiąc dużo zdjęć i wnikliwie napawając się pięknem otaczającej przyrody można tam spędzić bodajże cały dzień (na szczęście bilet nie ogranicza nas czasowo :-)). Rzeczywiście park jest piękny. Zachwyca na każdym kroku różnorodnością kolorów, gorącymi źródłami, błotnymi basenami itp., jednak jego największą i najbardziej zachwycającą atrakcją jest Champagne Pool.

Champagne Pool

Nazwa – Basen Szampana, pochodzi od dużych ilości dwutlenku węgla, które bąbelkują jak szampan w kieliszku i wygląda bardzo smakowicie 🙂 Ale temperatura wody jest zupełnie „nieszampanowa” – od 73 do 75 st.C (wody gruntowe osiągają tu temperaturę do 250 st.C!). A kolory, jakie się dzięki obecności różnych związków chemicznych tworzą przy brzegach zapierają wręcz dech w piersiach.

Jednak tak, jak wspomnieliśmy na początku, nie tylko to, co mieści się w okolicach parku Wai-O-Tapu jest piękne. Postanowiliśmy na własną rękę odkryć, co ta okolica ma jeszcze do zaoferowania! I bardzo się opłacało. To, co nas absolutnie urzekło to gorące rzeki… tak tak rzeki! Nie źródła, ale najprawdziwsze rzeki o temperaturze ok. 38 st.C. Dzień mimo, że słoneczny, to był bardzo chłodny, a temperatura nie przekraczała 5 st.C, jednak to nie powstrzymało nas od natychmiastowej kąpieli 🙂 Było wspaniale! Po długich spacerach, podczas których porządnie zmarzliśmy, wreszcie mieliśmy możliwość się rozgrzać. W darmowym, gorącym „basenie”, który sami odkryliśmy spędziliśmy prawie godzinę. Porastający brzegi gęsty las oraz para unosząca się nad powierzchnią rzeki wprowadzały magiczną atmosferę.

"Nasze spa"

Rozgrzani po kąpieli udaliśmy się na dalsze poznawanie okolicy. Głęboko w gęstwinach roślinności w miejscu gdzie mało kto się kieruje, odkryliśmy kolejną gorącą rzekę, nawet jeszcze ładniejszą niż poprzednią, a na niej wspaniały, parujący naokoło wodospad. To miejsce jeszcze bardziej nadawało się na „prywatne spa” 🙂

"Inne prywatne spa"

Dodatkowo ukryte pośród gęstwiny lasu gorące źródła i wielkie baseny gotującego się wręcz błota, którego fragmenty strzelały wysoko w powietrze.

Gotujace sie blotko

Cały niemal dzień spędzony w Wai-O-Tapu był wyjątkowy i pełen niespodzianek. W drodze powrotnej do Rotorua zatrzymaliśmy się jeszcze na krótki spacer w rezerwacie Rainbow Mountains. Tęczowe skały tuż nad jeziorem o intensywnym, zielonym kolorze, wyglądały imponująco (choć na naszych zdjęciach nie udało się tego oddać, ale bardzo się staraliśmy :-)).

Rainbow Mountains

Wrażenie piękna tych kolorowych, tęczowych skał potęgowało soczysto zielone jezioro znajdujące się tuż u stóp tych gór.
Po wielu kilometrach spacerów i kąpielach w gorącej rzece, wyczerpani wróciliśmy do Rotorua. Możemy z całą pewnością potwierdzić, że geotermalna kraina czarów – Wai-O-Tapu jest cudem natury i z całą pewnością warto ją odwiedzić.

Na koniec tego wpisu bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci dziękujemy!

Porady praktyczne:
Wai-o-Tapu: Do Wai-O-Tapu można udać się drogą łączącą Taupo i Rotoruę. Znajduje się ono w odległości około 30 kilometrów od Rotory, a jakichś 60 km od Taupo. Tam należy kierować się oznaczeniami przy głównej drodze, które wskażą skręt do Wai-O-Tapu. Od tego miejsca do źródeł jest już tylko kilka kilometrów. Wstęp do parku kosztuje 30 NZD.
Odkryte przez nas naturalne spa do którego nie trzeba żadnych biletów jako, że znajduje się poza obrębem parku znajdują się odpowiednio: na przedłużeniu drogi tuż przy budynkach biurowych parku z lewej i prawej strony mostku, oraz drugie, o wiele ciekawsze z wodospadem ukryte w gęstej roślinności mniej więcej w połowie drogi do gejzeru Lady Knox.

Za siedmioma lasami, za siedmioma jeziorami… i wulkanami

niedziela, czerwiec 13th, 2010

Rzecz będzie nie tyle o bajkowych siedmiu lasach i górach ile o tym co w Nowej Zelandii można zobaczyć w wysuniętych w głąb lądu częściach zatoki obfitości (Bay of Plenty). Jak już wskazał tytuł obfitość tego regionu to poza samą piękną zatoką o której będziemy pisać w kolejnych wpisach blogu także lasy i jeziora. Ogarnięte geotermalnym szaleństwem ziemie tej części północnej wyspy zadziwiają swoim zróżnicowaniem i pięknem.
W okolicach miasta Rotorua jak wspominaliśmy już wcześniej znajduje się aż szesnaście jezior. Każde z nich ma w sobie coś pięknego i różni się od innych. Do interesujących należą z pewnością jeziora Tikitapu i Rotokakahi. Ich bardziej „przyjazne” dla nas nazwy to odpowiednio: Blue Lake i Green Lake. Nazwy swoje biorą oczywiście od odcieni, którymi mieni się woda. W pełnej krasie ich urok podziwiać można zapewne latem, ale skoro przyszło nam poznawać te miejsca wczesną zimą to też źle nie jest 🙂
Jezioro Blue Lake ze względu na stosunkowo niewielką powierzchnię można obejść dookoła ścieżkami, podziwiając przy okazji otaczającą jezioro roślinność i to co w Nowej Zelandii stanowi jej podstawę ogromne różnorodne paprocie ścigające się swoim wybujałym wzrostem o prymat z iglastymi drzewami.

Blue Lake

Obejście jeziora to kwestia 5,5 kilometrowego spaceru więc zajmuje jakieś 1,5 do 2 godzin. Przy okazji dochodząc do drugiej strony tego jeziora w pewnym momencie ścieżki staje się pomiędzy Blue i Green Lake mogąc podziwiać oba jeziora z pewnego dystansu. Co ciekawe Green Lake mimo bezpośredniego sąsiedztwa leży o kilkadziesiąt metrów niżej niż jego mniejszy niebieski kolega. Greek Lake jest jakieś trzy razy większe a jego brzegi są bardziej zalesione.

Green Lake

Piękno tej surowej i nieskażonej natury potrafi wzmocnić każdego odwiedzającego te rejony, a świadomość istnienia zwyczajnej ale przy tym niemal bajkowej przyrody daje poczucie ukojenia o jakie w „popsutym” przez człowieka ekosystemie coraz trudniej.
Jakby na drugim krańcu tej natury leży potęga i siła, która co jakiś czas poskramia człowieka pokazując mu gdzie jego miejsce. Z rejonu gdzie znajdują się te jeziora nie trzeba udać się daleko by zobaczyć inne piękne miejsca za którymi stoją nieokiełznane i nieodgadnione siły. Jadąc dalej w kierunku południowo-wschodnim docieramy w końcu do miejsca z którego nie ma już dalszych dróg. To kilkanaście razy większe od poprzednich jezioro Tarawera. Jego strome, gęsto porośnięte roślinnością brzegi sprawiają z daleka wrażenie porośniętych mchem. W głębi jeziora widać wcinające się w jego taflę schodkowe wzgórza Tarawera, które tak naprawdę są kraterami wciąż aktywnych choć śpiących wulkanów.

Jezioro Tarawera

10 czerwca 1886 roku tuż po północy mieszkańcy okolicznych wiosek w zatoce obfitości zostali zbudzeni silnymi wstrząsami a niebo zabłysnęło od wystrzeliwanych na wiele kilometrów chmur pyłów i kul ognia, które według relacji naocznych świadków, którym udało się ujść z życiem miały kolory od złotego po zielone, niebieskie i krwistoczerwone. Okolica na powierzchni ponad 8000 km2 została zalana spływającą do jeziora i dolin magmą a śmierć poniosło co najmniej 200 mieszkańców. Wraz z nimi na zawsze zniszczone zostały przepiękne i popularne pod koniec XIX wieku różowe i białe naturalne tarasy znajdujące się na wybrzeżu jeziora. Wioska Te Wairoa, która była przystankiem podróżnych udających się w kierunku tarasów została całkowicie zalana materiałem wulkanicznym aż do wysokości 2 metrów. Dziś zniszczona wioska (Buried Village) zachowana w tym stanie stanowi ciekawostkę turystyczną upamiętniającą ten pokaz siły Matki Ziemi. W punkcie widokowym w pobliżu jeziora można też zobaczyć maoryski monument upamiętniający poległych w tym kataklizmie Maorysów.

Monument przy Tarawera

Udając się w kierunku jezior warto też odwiedzić Whakarewarewa Forest zwany też po prostu The Redwoods. To przepiękny las zajmujący powierzchnię prawie 6000 hektarów. Jego angielska nazwa ma swoje źródło w największych drzewach stanowiących główną bazę tego lasu. To ogromne i majestatyczne sekwoje, których kora ma czerwono-brunatny kolor. Te przepiękne kolosy mogą osiągać wysokość aż 110 metrów! W The Redwoods sekwoje te mają wysokość około 70 metrów, ale i tak od patrzenia na te drzewa może się zakręcić w głowie.

Sekwoje w The Redwoods

Dla spragnionych leśnych spacerów połączonych z umiarkowanym wysiłkiem fizycznym przygotowane są dobrze oznaczone trasy z których najdłuższa ma aż 34 kilometry długości. My wybraliśmy się w trasę o długości 11,5 km co przeciętnemu piechurowi zajmuje niecałe 4 godziny. Przy okazji tej wędrówki wspinamy się na wysokość 500m i w wyłaniających się spośród drzew prześwitach można z góry podziwiać okolica miasta Rotorua.

Okolice Rotorua

Trasy są tak zorganizowane, że bynajmniej nie można narzekać na jakąkolwiek jednostajność otoczenia. Bowiem wiodą przez tereny podmokłe, suche, gęsto zalesione drzewami iglastymi by w innych miejscach wieść przez obszary rzadziej usianych, wysokich sekwoi. Słowem wypoczynek ducha i umysłu zapewniony 🙂
Swoją drogą ciekawą sprawą jest odkryta przez nas tutaj mnogość grzybów jadalnych (potwierdziliśmy to z lokalesami), przypominających nasze podgrzybki, prawdziwki i maślaki, ale jak się okazuje Nowozelandczycy nie zbierają grzybów bo zajadają się jedynie różnymi gatunkami hodowlanych pieczarek. Krótko mówiąc: raj dla polskiego grzybiarza 🙂
W The Redwoods wybraliśmy się również na inną, krótszą bo wynoszącą 7,5 km trasę wiodącą przy geotermalnych obszarach zwanych Whaka Thermal. Z najwyższego punktu tej trasy można obserwować jak w wielu miejscach tego obszaru unoszą się kłęby pary, a przy odpowiedniej dozie szczęścia można również zobaczyć erupcję gejzerów. My mieliśmy okazję obserwować erupcje gejzeru Pohutu, którego strumienie wrzącej wody wznosiły się na wysokość kilku metrów.

Whaka Thermal

A propos terenów geotermalnych pisaliśmy już w poprzednim wpisie dotyczącym miasta Rotorua, że w okolicy można znaleźć gorące źródła a nawet rzeki, które w naturalny (tzn. nie związany z żadnymi turystycznymi atrakcjami) sposób można wykorzystać do gorących kąpieli 🙂 Ale o tym w kolejnym wpisie dotyczącym miejsca zwanego Wai-o-Tapu.

A teraz bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Z góry dziękujemy!

Porady praktyczne:
The Redwoods: Aby dojechać do lasu Whakarewarewa należy kierować się z miasta Rotorua trasą nr 30 w kierunku Tauranga. Nie wyjeżdżając z miasta na jedynym rondzie znajdującym się na tej trasie należy skierować się w prawo w drogę Tarawera Road a stamtąd po kilkuset metrach skręcić w Long Mile Road. Dalej już należy jechać prosto aż do końca drogi gdzie znajduje się parking i punkt informacyjny skąd można pobrać mapę lasu.
Jeziora Blue, Green Lake i Tarawera: Trasa podobnie jak w opisie powyżej z tym, że drogą Tarawera Road jedziemy w zasadzie do końca do samych jezior. Przy tej trasie znajduje się również Buried Village i Muzeum Te Wairoa dokumentujące zniszczenia wulkanu Tarawera.

Rotorua, miasto na złożach siarki

niedziela, czerwiec 6th, 2010

Odległość z Taupo do Rotorua to trochę ponad 80 km malowniczą trasą wiodącą poprzez pagórkowate i górzyste tereny niekiedy porośnięte gęstymi lasami deszczowymi. To, co zaskoczyło nas już wcześniej, tu tylko znalazło swoje potwierdzenie – mimo pukającej do drzwi zimy, a w górach trwających na najwyższych obrotach przygotowań do sezonu narciarskiego, naszym oczom ukazywały się soczyście zielone od trawy, niekończące się pastwiska i polany, znów pełne rozsypanego „pop-cornu” czyli owieczek 🙂 Trasa z Taupo do Rotora to ponadto odcinek „Trasy Geotermalnej” (Geothermal Highway), pełnej gorących źródeł, parujących złóż siarki i „gotujących się” basenów błotnych.
O tym, że zbliżamy się do Rotorua informował nas coraz bardziej nasilający się zapach siarki (o ile w przypadku siarki można mówić o zapachu – ten sam, który wydzielają zepsute jajka, tyle że w zwielokrotnionym nasileniu). Po dotarciu na miejsce nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, dlaczego nawet w przewodnikach o tym mieście piszą, że jest to miasto śmierdzące siarką. W pierwszej chwili mieliśmy nadzieję, że akurat miała miejsce jakaś awaria i dlatego ten zapach jest taki silny. Jak się mieliśmy później przekonać to nie tylko nie była awaria, ale również nie było to największe z możliwych stężenie zapachu siarki w powietrzu. Po prostu taki jest urok tego miasta i trzeba się do tego przyzwyczaić, a jeśli się nie da, to po prostu przyjąć do wiadomości i udając, że się nie czuje poznawać wszystkie zalety jakie daje tej okolicy położenie na złożach siarki i aktywnych geotermalnie terenach.
Tym bardziej, że właśnie dzięki temu Rotora jest od kilku lat jedną z największych atrakcji turystycznych Nowej Zelandii. Położona w regionie o wdzięcznej nazwie Zatoka Obfitości (Bay of Plenty), ok. 60 kilometrów od wybrzeża, otoczona wzgórzami, lasami deszczowymi i co najciekawsze – aż szesnastoma jeziorami (wszystkie są pochodzenia wulkanicznego), a wszędzie dookoła z każdej szczeliny w ziemi wydobywają się opary siarki i w najmniej spodziewanych miejscach można się natknąć na gorące źródełko. Ponadto Rotora jest uznana za stolicę kultury maoryskiej Nowej Zelandii. To właśnie maoryska legenda tłumaczy powstanie złóż geotermalnych w tej okolicy. Jeden z przywódców maoryskiego plemienia Te Arawa – Ngatoroirangi, przybył w te okolice, żeby zająć je dla swojego szczepu. Aby to uczynić, musiał zdobyć szczyt góry Tongariro. Będąc na samej górze, Ngatoroirangi niemal umarł z zimna. Modlił się więc do swojej siostry, by przysłała pomoc. W odpowiedzi, na pomoc przywódcy, zostały wysłane demony ognia, żeby go ogrzać i uzdrowić. Demony podążały od oceanu, przez Rotorua i Taupo aż do góry Tongariro, a cała trasa ich wędrówki była ogrzewana ich ciepłem i tworzyły się złoża geotermalne, z których do dziś mieszkańcy Nowej Zelandii i turyści korzystają.
Mimo niedogodności zapachowych od razu się w tej okolicy zakochaliśmy i już pierwszego dnia ruszyliśmy na rekonesans. Na początek zrobiliśmy sobie długi spacer po mieście, poznając jego uroki i najciekawsze miejsca. Trzeba wspomnieć, że Rotorua jest jak na Nową Zelandię miastem dość sporym, ponieważ liczy ponad 70 000 mieszkańców (z czego 35% stanowią Maorysi). Klimat ma mocno prowincjonalny – niska zabudowa i śliczne jak z obrazka domki jednorodzinne – ale bardzo przyjazny i dający się lubić.
Ponieważ dzień jak na zimę był przepiękny i dość ciepły przemierzaliśmy okolicę kilka godzin. Pierwsze kroki skierowaliśmy nad jezioro Rotorua. Jest to drugie pod względem wielkości jezioro na północnej wyspie Nowej Zelandii. Miasto zlokalizowane jest po południowej stronie jeziora. Na nabrzeżu mnóstwo jest biur oferujących wszelkiego rodzaju „wodne atrakcje turystyczne” – różne rodzaje rejsów po jeziorze, łowienie ryb, lot nad jeziorami samolotem z płozami, który ląduje na wodzie i wiele, wiele innych.
My nie daliśmy się skusić komercji i wybraliśmy spacer bulwarem nad jeziorem i obserwację życia czarnych łabędzi i mew, których w tej okolicy jest bardzo dużo a ich zachowania są fascynujące 🙂

Jezioro Rotorua

Kolejnym naszym celem były park i ogród botaniczny Goverment Garden. Główna brama do parku jest ozdobiona wspaniałymi rzeźbami – prezentem od ludności maoryskiej, przekazanym miastu w 1907 roku.

Maoryski płot

Maoryskie rzeżby

Rozległy park w angielskim stylu zachwycił nas swoim urokiem, wspaniałą roślinnością i glebą na każdym kroku parującą od złóż termalnych znajdujących się tuż pod powierzchnią.

Goverment Garden

Siarka z ziemi...

W samym sercu parku znajduje się imponujący budynek mieszczący lokalne muzeum.

Muzeum Rotorua

Znajdujące się w muzeum zbiory dokumentują historię miasta i regionu oraz zawierają zbiory sztuki maoryskiej.
Dalsza wędrówka ulicami miasta zaprowadziła nas do kolejnego parku – Kuirau Park, niemal w całości spowitego oparami siarki.

Park Kuirau

Byliśmy pod ogromnym wrażeniem dosłownie gotującej się wody w tryskających na każdym kroku pod stopami źródłach. Oczywiście nie obeszło się bez empirycznego sprawdzania „czy naprawdę jest gorąca?” i jedna ręka została oparzona 🙂

Gorące wody...

Park pełen jest naturalnych basenów geotermalnych z gorącą wodą oraz basenów z gorącym błotem, które podobno ma zbawienny wpływ dla zdrowia i urody. Dawniej dobra te były wykorzystywane przez mieszkańców miasta bez ograniczeń, a historyczne notatki informują, że niemal codziennie tłumy dzieci wracających ze szkoły i dorosłych po pracy szły przez park po to, by choć na chwilę zanurzyć ciało w wodzie lub błotku.

Gorące błota...

Teraz niestety wszystkie te baseny są ogrodzone płotkami i nie wolno już korzystać z ich zdrowotnych właściwości ale dla amatorów naturalnych spa w samej Rotorua i naokoło jest niezliczona ilość ekskluzywnych salonów odnowy biologicznej oferujących kąpiele geotermalne i błotne oraz cały wachlarz usług towarzyszących w typowo turystycznych cenach.
Jednak przy odrobinie dobrej woli i szczęścia w okolicy można znaleźć całkowicie naturalne, nieuczęszczane i absolutnie niekomercyjne gorące źródła 🙂 Mało tego: znaleźć można nawet gorące rzeki! Nam się to udało, ale o tym, w jednym z kolejnych wpisów.

Naszym zwyczajem na koniec bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Z góry dziękujemy!

Raetihi i Taupo

wtorek, czerwiec 1st, 2010

Podróżując po północnej wyspie Nowej Zelandii trafiliśmy do małego miasteczka Raetihi znajdującego się na trasie z Whanganui do Taupo. To tutaj zatrzymaliśmy się na dłużej mając dobrą pozycję dojazdową do interesujących miejsc związanych z Parkiem Narodowym Whanganui oraz Parkiem Narodowym Tongariro. Raetihi leży dokładnie na styku tych parków.
Jadąc z miasteczka Wanganui w kierunku północnym po pokonaniu niemal 100 km dojeżdżamy do Raetihi. Miasteczko klimatem przypomina to co wiedzieliśmy na Australijskim outbacku tyle, że tutaj słońce nie pali nieznośnymi upałami (o tej porze panuje tu normalna chłodna jesień a potem zima). Niska drewniana zabudowa i małomiasteczkowa społeczność (ok. 1000 mieszkańców) korzeniami sięgająca do przełomu XIX i XX wieku – tak w skrócie można opisać Raetihi. Zresztą dzisiaj większą część mieszkańców nadal stanowią Maorysi.

Ulica w Raetihi

Niegdyś przez Raetihi przebiegała linia kolejowa dalej prowadząca na północ do Ohakune. Dziś po tej linii kolejowej zostały jedynie fragmenty torów i stacja kolejowa przypominająca o swojej historii. Za to pozostawione w miasteczku budynki sięgające tamtych czasów pozwalają nadal czuć się tak jakby czas nie imał się tego miejsca. Nadal na głównej ulicy stoi niezmieniony budynek „rzeźnika” z 1919 roku, biuro administracji miasteczka z 1922 roku, kawiarnia do której zajeżdżały dyliżanse a tuż obok stacji kolejowej znajduje się wolnostojący budyneczek celi więziennej o niewielkich rozmiarach. Sama stacja pochodzi z 1896 roku i działała nieprzerwanie do stycznia 1968 roku kiedy to zamknięto tutejszą linię kolejową.

Stacja kolejowa Raetihi

Mistrzostwem klimatu, który udało nam się uchwycić jest jednak jeden z prywatnych domków, wyglądający jak żywcem przeniesiony z tamtych czasów. Nawet drzewa i krzewy w wielu miejscach miasteczka przypominają ten XIX-wieczny klimat. Jeśli więc ktoś chce nakręcić jakiś film z historyczną fabułą to oprócz oczywistych rejonów spieczonej słońcem Australii i amerykańskiej Arizony polecamy chłodne Raetihi 😉

Domki Raetihi

Zresztą podobnie jak na australijskim pustynnym pustkowiu ludzie tutaj nie przepracowują się ani trochę. Godziny otwarcia większości obiektów handlowych świadczą o wyjątkowo luźnym podejściu do tematu. Wystarczy spojrzeć na poniższe zdjęcie zrobione w drzwiach jednego ze sklepów Raetihi 🙂

Godz. otwarcia sklepu...

Upodobania tutejszych mieszkańców też wydały nam się nieco dziwne. Przede wszystkim – ale to zjawisko, które obserwujemy w całej Nowej Zelandii – ludzie mimo późnojesiennego przenikliwego chłodu i wilgoci bardzo często chodzą tutaj zupełnie na boso i w krótkich szortach. Dla nas to kompletnie niezrozumiałe bo zazwyczaj w tych samym czasie nogi nam marzły w grubych skarpetach i normalnym obuwiu! A tutaj tuż obok nas potrafią boso biegać małe dzieci w krótkich spodenkach i t-shirtach. Inną ciekawą obserwacją jest hodowla kozy jako zwierzęcia domowego. No owszem koza jest zwierzęciem domowym, ale w nieco innym znaczeniu niż pies czy kot. A tutaj proszę, koza na łańcuchu przy budzie na podwórku, a czasem nawet biegająca po domu i zaglądająca „w garnki” gospodyni 🙂

Koza domowa :-)

Pokochaliśmy jednak tę miejscowość i zaprzyjaźniliśmy się tutaj z prowadzącą Snowy Waters Lodge tutejszą „lokaleską” Sandy (nazwa hoteliku zawiera nazwisko naszej znajomej – Waters – i tu ciekawostka: jej rodzice wykazali się wyjątkowym poczuciem humoru dając jej imię Sandy co przy tym nazwisku złożone razem znaczy „piaszczyste wody”, ale to nie wszystko – drugiemu dziecku – synowi nadali imię Storm co razem z nazwiskiem znaczy „sztormowe wody” :-)). Dzięki tej znajomości mieliśmy zresztą przyjemność brać udział w imprezie na której mogliśmy poznać rdzennych Maorysów. I trzeba przyznać, że to przesympatyczni ludzie, którzy mimo, że żyją w „uwspółcześnionym” środowisku zdominowanym przez anglosaską kulturę całkowicie zachowują przy tym swoją naturę i język (pieczołowicie je pielęgnując) tryskając humorem i zarażając nim innych.

Maoryski kolega

Wspaniale było poznać tu wielu sympatycznych ludzi i spędzić z nimi czas poznając historię Nowej Zelandii – tę sięgającą korzeniami rdzennej, maoryskiej przeszłości. Wspaniałe były również widoki rozpościerające się przy dobrej pogodzie na pobliskie góry i dominującą wśród nich wielką górą Ruapehu, która mimo sporej odległości od Raetihi wyglądała jak gdyby wyrastała tuż obok tej historycznej miejscowości.

Widok na Mt Ruapehu

Z Raetihi udaliśmy się dalej w kierunku północnym. Po drodze, ponad 100 km dalej mogliśmy odwiedzić najsłynniejsze w Nowej Zelandii jezioro Taupo i tak samo nazywające się miasto położone po stronie północnej tego jeziora. Samo jezioro ma ogromną jak na Nową Zelandię powierzchnię wynoszącą 606 km2 i zasłynęło między innymi z różnych scen kręconych na tym akwenie dla potrzeb „Władcy Pierścieni”. Poza tym jezioro wraz z okolicznymi rzekami jest światową stolicą wędkarstwa. Miasteczko Taupo jest jedną z najpopularniejszych destynacji turystycznych na wyspie północnej. Jest bardzo ładną, zadbaną miejscowością do której bardzo chętnie udają się na wypoczynek również nowozelandzkie rodziny. Można tu znaleźć wszystkie możliwe sieci fast foodowe i sklepy w których turyści zostawiają pieniądze.

Taupo

Taupo stało się też stolicą sportów podnoszących adrenalinę, a do najpopularniejszych tutaj należy jetboating (szybkie łodzie na rwącej rzece), skoki na bungy oraz skydiving (skoki spadochronowe w parach). Jest to jednak rozrywka dla osób o zasobniejszej kieszeni niż takiej jaką dysponuje przeciętny travelers 🙂 Wśród innych rozrywek, które uprawiane są przez Nowozelandczyków jest między innymi golf wraz z jego specyficzną wariacją polegającą na trafianiu do dołków położonych na pływającej na jeziorze w odległości kilkuset metrów platformie.

Golf w Taupo

Z Taupo udaliśmy się dalej w kierunku północnym do innego znanego na tej wyspie miasta Rotorua. Miejscowość ta słynie przede wszystkim ze swoich geotermalnych źródeł wulkanicznego pochodzenia, które sprawiają, że miejsce to jest wyjątkowo magiczne…

A teraz naszym zwyczajem bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci dziękujemy!

Wanganui i Raukawa Falls

sobota, maj 29th, 2010

Aortą północnej wyspy Nowej Zelandii i zarazem najdłuższą rzeką jest Whanganui. Przepływająca od Tongariro aż do południowo-zachodniego wybrzeża rzeka jest popularna ze względu na spływy kajakowe oraz tzw. kanadyjkami. Na końcu jej drogi znajduje się miasto Wanganui od którego rozpoczęliśmy jazdę w kierunku północnym aż do wybrzeża po drugiej stronie wyspy.
Wanganui ma zachowaną swoją oryginalną maoryską nazwę w przeciwieństwie do rzeki Whanganui w nazwie której umieszczono dodatkową literką „h”, żeby podkreślić maoryską wymowę tej nazwy (trochę to może konfundować, ale mieszkańcy tego regionu zdążyli się już do tych zmian przyzwyczaić). Wanganui jest dość dużym jak na warunki nowozelandzkie miastem (ma ponad 40 tys. mieszkańców) a jego atrakcyjność podkreśla przepływająca przez środek miasta Whanganui nad którą położono dwa mosty łączące obie strony rzeki. Przebywając tutaj natknęliśmy się na coś co nazwaliśmy „akcentem polskim” (choć w istocie zbieżność skojarzenia jest tylko przypadkowa). Na nasze potrzeby nazwaliśmy to miejsce ulicą „Marii z Polski” 😉

Wanganui

Poruszając się w kierunku północnym od tego miasta droga biegnie wzdłuż rzeki Whanganui. Whanganui Road jest bardzo popularna ze względu na punkty na rzece w których startują i kończą się spływy. Najpopularniejsze z nich trwają po kilka dni z przystankami w różnych miejscach noclegowych, a największą ich zaletą poza oczywistą frajdą samego spływu jest obserwowanie pięknej przyrody i deszczowych lasów przez które płynie rzeka. Trasa ta jest również cenna ze względu na położenie na tradycyjnym terytorium maoryskim. Przebiega przez wioski maoryskie Atene, Koriniti czy Hiruharamę (płynąc kajakiem dociera się w zasadzie do miejscowości Pipiriki lub Jerusalem). My jednak obraliśmy inną trasę prowadzącą do miejsca w którym tworzą się efektowne wodospady Raukawa. Punkt widokowy na te wodospady znajduje się blisko drogi a wrażenia są przepiękne.

Wodospad Raukawa

Poruszając się dalej na północ w kierunku jeziora Taupo dotarliśmy do miasteczka Raetihi o którym będziemy pisać w następnym wpisie naszego blogu. W tym miejscu jednak chcielibyśmy zrobić małą dygresję na temat nowozelandzkiej przyrody. Tak jak pisaliśmy już wcześniej jesteśmy nią zachwyceni i za każdym razem nas czymś zaskakuje. Przepiękne ogromne paprocie, olbrzymie drzewa i niesamowite rośliny ciągle robią na nas wrażenie. Jednak chcielibyśmy również podzielić się kilkoma swoimi obserwacjami. Otóż porównując klimat do naszego, europejskiego widać bardzo wiele analogii (pory roku, temperatury, zróżnicowanie warunków pogodowych pomiędzy porami roku a także dni i nocy). Jednak te analogie nie sprawiają wcale, że przyroda jest podobna do europejskiej. Wręcz przeciwnie już na pierwszy rzut oka widać ogromne różnice, ale przyglądając się szczegółom zaskakują coraz to nowe spostrzeżenia. Np. mimo niesamowitej roślinności zadziwia umiarkowana liczba owadów i względny spokój w powietrzu. Za to w trawach i na liściach roślin można natknąć się na niesamowite gatunki, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Na zdjęciu poniżej owad którego nazwy nie znamy, ale możemy go naszym amatorskim wyczuciem umieścić pomiędzy patyczakiem a modliszką 🙂

Owad...

Poza tym jak przystało na późną jesień wiele z tutejszych drzew zmienia kolor liści na żółty i czerwony przypominając naszą „złotą polską jesień” by potem je gubić i na zimę świecić gołymi gałązkami.

Jesień w NZ

Jednak tuż obok tych drzew znajdują się inne – zupełnie zielone, które wcale nie mają ochoty gubić liści, a wiele z nich wręcz przeciwnie: wspaniale kwitnie przyciągając tutejsze pszczoły. To samo dotyczy tego co pod nogami. Niby późna jesień i w nocy bywają przymrozki, a trawy jakby nigdy nic zachwycają soczystą zielenią. Na domiar tego wśród trwa pełno jest kwitnących kwiatków (nawet znanych z naszych wiosennych łąk stokrotek i mniszków). Jeśli dodać do tego ogromne palmy, agawy czy nawet kaktusy to można się w tym wszystkim mocno pogubić 😉
Inną ciekawostką, której u nas nigdy nie widzieliśmy są drzewa liściaste, które ponieważ zbliża się zima to owszem gubią z tego powodu, ale nie liście tylko korę! Tak, tak. Nic nam się nie pomyliło. Późna jesień, drzewo jakby nigdy nic ma zielone listki, ale kora zrzucana jest całymi płatami więc po jakimś czasie pień drzewa i gałęzie wyglądają na zupełnie łyse, ale zielone liście twardo tkwią na swoich miejscach. Potem po zimie drzewo znowu „ubiera się” w korę i wszystko wraca do normy.

Zrzucanie kory...

No cóż, skoro będąc w Nowej Zelandii chodzi się tutaj „do góry nogami” to i drzewa i cała przyroda stoi na głowie w stosunku do tej, którą znamy z naszego podwórka 😉

A teraz bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Z góry dziękujemy!

Porady praktyczne:
Trasa Wanganui – Raetihi: Aby dojechać do maoryskich wiosek położonych wzdłuż rzeki Whanganui należy po wyjechaniu z Wanganui na północ drogą nr 4 po przejechaniu kilku kilometrów zjechać na drogę podporządkowaną – w kierunku Pipiriki. Jeżeli chcemy dojechać do wodospadów Ruakawa musimy kontynuować jazdę drogą nr 4 w kierunku Raetihi.

Whakapapa i wodospad Taranaki

niedziela, maj 23rd, 2010

To co straciliśmy nie zaglądając w gardziel wodospadu w Whakahoro na terenie posiadłości Dana postanowiliśmy odrobić niedaleko miejscowości Whakapapa (tę nazwę czyta się jako „fakapapa” i nie jest to bynajmniej kolejne „barwne” słówko do wykorzystywania wśród raperów ;-)). W ogóle tutejsze nazwy geograficzne mają w większości zachowane ich maoryskie brzmienie stąd wiele z nich jest dla nas bardzo trudnych do zapamiętania a czasem nawet wypowiedzenia. Inne natomiast wzbudzają nasz śmiech i dziwne skojarzenia 🙂 Do naszych ulubionych nazw z którymi mieliśmy do czynienia należą np. Papakura, Pipiriki, Ahuahu, Kororareka oraz Taunatawha (i tu ciekawostka – pełna nazwa tej miejscowości brzmi: Taunatawhakatanghangakoauauolanateapokawhenuaktanalahu czyli ma aż 85 liter!).
Wracając jednak do Whakapapy to jest to turystyczna miejscowość położona na zachód od góry Ruapehu o której już pisaliśmy w jednym z poprzednich wpisów. To tutaj znajdują się najpopularniejsze stoki narciarskie położone na zboczu tej góry. Inne stoki Ruapehu znajdują się po jej południowej stronie a miejscowością od której dociera się na trasy zjazdowe jest Ohakune.
Ponieważ szczyt Ruapehu w maju już świeci pięknym białym śniegiem prace przygotowawcze do sezonu narciarskiego, który niedługo się rozpocznie idą już pełną parą. Aby dotrzeć do wyciągów narciarskich wystarczy wjechać samochodem lub autobusem na wysokość 1700 m po bardzo dobrze przygotowanej drodze, tam zaparkować samochód, zakupić karnety i hop na wyciąg krzesełkowy! Góra na tej wysokości spowita jest już chmurami więc wrażenia są niesamowite.
Dotarliśmy w to miejsce zobaczyć jak wygląda profesjonalnie przygotowane zaplecze narciarskie i szczerze mówiąc wszelkie porównania polskich stoków wypadają delikatnie mówiąc słabiutko.
Ale nie o tym jest temat tego wpisu więc wracamy do sedna. Taranaki Falls. To nazwa wodospadu do którego można się wybrać właśnie z miejscowości Whakapapa. Wędrówka nie jest ani trudna ani męcząca bowiem odległość do pokonania wynosi 6 km (w sumie czas dotarcia i powrotu inną ścieżką trwa około dwie godziny). Za to piękne widoki i wrażenia murowane.
Już na początku ścieżki wzrok przykuwa roślinność typowa dla tutejszych górskich, skalistych zboczy. Suche badyle przeplatające się z zielenią oraz brunatno-czerwoną roślinnością tworzą miłe dla oka kompozycje.

Roślinność Taranaki

Potem ścieżki prowadzą przez wysokie trawy, trzciny i wrzosowiska by wreszcie cieszyć oczy wartkimi strumykami.

Strumyczek

To oczywiście tylko zapowiedź tego co było celem naszego spaceru. Wodospadu Taranaki. Jego wysokość nie jest może nadzwyczaj imponująca, bowiem wynosi 20 metrów. Jednak jego położenie wśród rdzawych skał w których woda wyżłobiła swoje koryto wygląda imponująco.

Wodospad Taranaki

Najbardziej efektowną możliwością jest wejście pod wodospad by znaleźć się za ścianą opadającej wody. Nie ma tam wprawdzie ukrytej groty jak w amerykańskich filmach przygodowych, ale mając za plecami skały a przed sobą luksfery wodogrzmotów uczucia są jak najbardziej niesamowite. Zdjęcie poniżej wykonaliśmy właśnie pod wodospadem.

Pod Taranaki Falls

Aż trudno wyobrazić sobie jaką frajdę może sprawić przebywanie pod takim wodospadem latem gdy temperatury są odpowiednie do tego by zanurzyć się w tej lodowatej wodzie by schłodzić organizm przy okazji masując mięśnie spadającymi kilogramami wody. Lepszego jacuzzi nie trzeba 🙂
W dalszej części wędrówki można zanurzyć się w górskiej zieleni spacerując wzdłuż strumienia, który jeszcze w kilku miejscach zaskakuje pięknymi choć już małymi wodospadami. Natomiast duże wrażenie robi roślinność, której kształty nasuwając baśniowe skojarzenia z filmów fantasy. Poniżej zdjęcie drzewa rosnącego tuż nad innym wodospadem.

Drzewa nad Taranaki

Na deser po powrocie do Whakapapy obserwując tutejsze gospodarstwa domowe podziwialiśmy biegające nieopodal domów króliki, które skubały sobie trawkę najwyraźniej podobnie jak my rozkoszując się tutejszą przyrodą i czerpiąc z niej jeszcze bardziej praktyczne korzyści 😉

Króliczek w Whakapapa

Nowa Zelandia na każdym kroku potwierdza, że to co wiedzieliśmy o tym kraju zanim tu przybyliśmy to szczera prawda. To najbardziej surowy w swojej naturze, a przy tym najpiękniejszy kraj z jakim mieliśmy do czynienia. Jest przy tym wzorcowo zadbany a mieszkańcy jako jeden z najważniejszych priorytetów stawiają zachowanie tej natury nieskażonej przez człowieka. Dzięki temu każdy kto tu przybędzie może podziwiać cudowną przyrodę i tak jak my na długo pozostawać pod jej ogromnym wrażeniem.
Na koniec tej lektury bardzo prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Dziękujemy!

Porady praktyczne:
Wędrówka do Taranaki Falls: Do wodospadu Taranaki dotrzeć można wyruszając z miejscowości Whahapapa (dojazd do tego miasteczka drogą nr 48 od strony National Park). Wędrówkę zacząć można w zasadzie z głównej drogi przy której znajduje się informacja turystyczna oraz hotel. Wyruszamy stąd w kierunku tzw. Północnej Pętli Tongariro (Tongariro Northern Circuit) dalej wystarczy kierować się oznakowaniem na którym znajdziemy już informację o ścieżkach prowadzących do Taranaki Falls.