Ale była heca! Zaczęliśmy od śniadanka zamówionego na godzinę 6:00. Warte było swojej ceny. Jeśli macie się gdzieś zatrzymywać w Santra Juliana, to nie ma dużego wyboru. Albo Homestay u Pani Angelity Gonzales Bognot, albo w centrum turystyki. Ceny są dokładnie takie same, ale u Pani Gonzales mamy 3 pokoje, nielimitowaną kawę i wodę mineralną. Zaraz na dzień dobry uzupełniliśmy braki wody w butelkach, zjedliśmy śniadanko w cenie i pokrzepiliśmy ciało kawką. To spowodowało, że rzeczywista cena hotelu mocno spadła. Wodę uzupełniliśmy raz jeszcze po południu i raz jeszcze rano następnego dnia. To samo z kawką i… nocleg wyszedł całkiem tanio 😉 Jest jeszcze jedna opcja, ale bez prysznica – wygodny checkpoint wyposażony w ławkę dla wartownika Air Forces Filipin. Wieczorem nikt tam nie siedzi, więc można skorzystać. Tym razem, choć z niemałym trudem powstrzymaliśmy się od tej bardzo korzystnej na tle innych oferty. Już od wczoraj słyszeliśmy od każdego bardzo niepokojące informacje, że JEDYNĄ możliwością zobaczenia wulkanu jest zakup imprezy zorganizowanej, w której uczestnicy zostają przetransportowani z Santa Juliana prawie pod krater jeepami. Do pakietu dodają posiłek po powrocie i prysznic. Najlepiej te ostatnie wykorzystać w odwrotnej kolejności 😉 I w tym pakiecie tkwiły wszystkie nasze rozterki. Przecież przyjechaliśmy pochodzić po wulkanach!. Mayon nie wypalił. Taal jest wulkanikiem, więc nie kwalifikuje się do tej wyliczanki. Pozostał tylko Pinatubo! Dotarcie do niego pieszo i wspinaczka jest kwestią naszego honoru. Nie przejmujemy się! Nie istnieje przecież taka opcja, która uniemożliwiałaby nam spełnienia naszych planów! Na tak dobitnie postawioną odpowiedź, życie przekornie jednak stara się postawić pytanie – czyżby??? Santa Juliana jest oddalona od Pinatubo o 18km. To nie jest dla nas problemem. Zmierzając jednak dziarsko o 6:30
Na spotkanie z wulkanem trafiliśmy po dobrych 300 m na checkpoint, w którym miły pan żołnierz poinformował nas, że przed nami jest… poligon sił powietrznych Filipin. Ciągnie się on za wulkan i aby móc tam wejść, musimy mieć pozwolenie… OK. Idziemy do biura turystyki, skąd normalnie wyjeżdżają jeepy z turystami do wulkanu. No i się zaczęło… Poprosiliśmy bardzo grzecznie Panią o pozwolenie na wejście na teren poligonu, bo chcemy pójść na wulkan. Pani równie grzecznie odpowiedziała to, co już słyszeliśmy z ust innych osób. Jedyna możliwość na zwiedzanie wulkanu, to pełny pakiet z jeepem włącznie. Wytłumaczyliśmy Pani, że mamy nogi i chcemy ich użyć. Pani odpowiedziała nam, że nasze nogi mogą się bardzo zmęczyć, bo marsz jest długi. Odpowiedzieliśmy jej, że nasze nogi potrafią dużo więcej, niż się Pani wydaje. Pani odpowiedziała, że sorry i nas i tak nie wpuści. Zapytaliśmy o inne możliwości dotarcia do wulkanu: śmigłowcem, saniami, na wielbłądach, krowach, łodzią. Cokolwiek, tylko nie jeep, bo mamy chorobę lokomocyjną. Pani powiedziała, że sorry. Poirytowało nas to okropnie. Cena była przerażająca, a próba przekupienia żołnierza obsługującego szlaban również skończyła się niepowodzeniem. Nie mogliśmy znaleźć również nikogo z lokalsów, kto chciałby z nami jakąś drogą omijającą szlaban dotrzeć do wulkanu. Śmiali się z pomysłu dojścia doń na piechotę. Zirytowani poprosiliśmy Panią o zarządzenie, w którym jest napisane, że zwiedzający mogą przejechać przez teren poligonu wyłącznie jeepem. Przedstawiliśmy się, że jesteśmy z Polski i obsmarujemy tę sytuację w prasie, a jesteśmy zintegrowani z UNESCO organisation. Panie się bardzo przestraszyły. Słyszeliśmy, jak nerwowo rozmawiają ze sobą, że przyjechali jacyś goście z ministerstwa z Polski! Aby mocniej zmobilizować Panie do ustępstw po 20 sekundach poprosiliśmy również o zarządzenie dotyczące wysokości opłat, bo inaczej nie zapłacimy. Słuchajcie, postawiliśmy całe biuro na nogi. Pani, która się tylko uśmiechała z całej sytuacji, została przez nas poproszona o wylegitymowanie się, bo nie oferuje wystarczającej pomocy turyście. Spisaliśmy ją – natychmiast spoważniała i podziękowała za spisanie. Akcja trwała do 7:45. W tym czasie rozmawialiśmy z przełożonymi, których de facto musieli bardzo długo szukać. Nie opiszemy Wam wszystkiego, ale głosy mieliśmy bardzo poważne i zdecydowane. Chcieliśmy tylko potwierdzone podpisem regulaminy dla turystów dotyczące przemieszczania się i potwierdzony przez kogoś cennik. Niewiele wskóraliśmy. Brak faksu, brak internetu, brak możliwości przysłania jakichkolwiek dokumentów. Odesłali nas do głównego biura 20 km dalej, aby wyprostować całą sytuację. Mamy nadzieję, że po naszej akcji, będziecie mogli się zapoznać z podpisanymi dokumentami, z których dowiecie się, że nikt nas nie nabijał w butelkę. Urwaliśmy 25% ceny, ale musieliśmy pojechać jeepem uzupełniającym co 2 km wodę w chłodnicy. Ciekawi byliśmy ile wody taki jeep pali na 100 km. … Wulkan jest bardzo fajny, ale to co najfajniejsze, szeroki wąwóz ciągnący się przez 15 km aż do pasma gór pocięty rzekami i gorącymi źródłami wypływającymi spod wulkanicznej ziemi był poza zasięgiem naszych aparatów w podskakującym na wyboistym terenie jeepie. Z krateru wypełnionego jeziorkiem i pływającymi w nim turystami zeszliśmy bardzo szybko idąc po wybrukowanych granitem chodnikach z rosnącymi przy nich przycinanych sztucznie roślinkach.
Aha, Pani w biurze narysowała nam jeszcze plan, jak bardzo jest niebezpiecznie poza drogą dla jeepów i jak miny urwą nam nogi. Ta urocza perspektywa podobała nam się najbardziej. Wysoka, polska renta kombatancka… Stwierdziliśmy, że podróż na piechotę w drugą stronę zrekompensuje nam choć trochę nasze nie do końca zrealizowane plany. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Było super. Zabudowania pasterzy i mijane po drodze osady złożone z kilku domów biedoty.
Obdarowaliśmy jak zwykle dzieci słodyczami, zrobiliśmy zwyczajową fotkę i szliśmy bardzo fajnym wąwozem co chwilę przekraczając jakąś rzekę.
Niektóre cieki miały temperaturę tak wysoką, że utrzymanie w nich rąk było niemożliwe. Wszystko szło jak z płatka do 7 kilometra. Potem pojawił się nasz jeep. Odmówiliśmy wejścia z powrotem. Kierowca nie miał wyjścia – musiał odjechać. Po 2 kilometrach usłyszeliśmy pierwsze strzały. Te nas zastanowiły, ale idziemy dalej… Za chwilę leci na nas śmigłowiec. Rysiu, leciałeś kiedyś helikopterem? zapytałem, bo pewnie zaraz polecimy. Złudne nadzieje! Helikopter przeleciał nad nami i wypalił salwą w pobliskie wzgórza… Tu nas zatkało. Za chwilę jakiś żołnierz zaczął strzelać w powietrze i wołać nas. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak poprosić ich, abyśmy siedzieli w tej samej celi. Pan żołnierz jednak kulturalnie nas przeprosił i powiedział, że śmigłowiec musi sobie postrzelać i musimy poczekać nieco z boku. Dokładnie to samo powiedział jakiemuś lokalsowi, który szedł na polowanie z łukiem. Odjazd! Śmigłowiec postrzelał sobie jeszcze z pół godziny i odleciał, a my mogliśmy pójść dalej do wioski. Przy wyjściu z poligonu zostaliśmy poproszeni o przepustki, których oczywiście nie mieliśmy, ale jak się okazało niedługo potem, wszyscy w wiosce wiedzieli, gdzie jesteśmy. Ze śmigłowca nadawali informację do żołnierzy na ziemi. Kierowcy, którzy jechali jeepami również podawali naszą lokalizację, a cała wieś obstawiała zakłady, czy dojdziemy, czy trzeba będzie po nas jechać! Oczywiście, że doszliśmy. Wszyscy stawiajcie na nas! Dowiedzieliśmy się, że nikt przed nami nigdy nie przeszedł na piechotę do wulkanu! Zrobili nam fotkę do albumu! Idziemy pod prysznic, na należne nam jedzonko i regenerowanie nóg we śnie…