Największą atrakcja Ubud jak dla nas okazał się park z małpami (Monkey Forrest Sanctuary). Park co prawda nie jest tak duży jak się spodziewaliśmy, ale za to małp jest więcej niż myśleliśmy! I oczywiście są dużo bardziej cwane niż można by było przypuszczać. Historia parku nie jest nam znana, dość powiedzieć, że część parku stanowi oryginalny fragment dżungli tropikalnej, znajduje się tam jedna główna świątynia hinduska i jedna mniejsza, a w całym parku, wśród pięknych widoków i niesamowitych roślin królują małpy. Są ich setki i można się im przyglądać całymi godzinami. Są mądre (czasami nawet aż za mądre!), zwinne, zmyślne, każda ma inną osobowość i inny temperament – po prostu wspaniałe!
Chociaż w tej części świata małpy nie są niczym nadzwyczajnym, to tu – przyzwyczajone do występowania w rolach gwiazd oraz do tego, że są ciągle podziwiane i oglądane, wręcz przechodzą siebie! Zakładają, że jak ktoś coś trzyma w rękach, to jest przeznaczone dla nich (włączając w to butelki wody mineralnej, portfele, aparaty fotograficzne itp.), dlatego tak częste są wypadki, że małpa wyrywa coś zdezorientowanemu człowiekowi i ucieka. No i tyle! Przedmiot jest nie do odzyskania, niezależnie od tego jaki był drogocenny i jak bardzo właściciel prosi o oddanie 🙂 Dodatkowo małpy doskonale wiedzą, kiedy się coś przed nimi chowa i wtedy za wszelką cenę usiłują się dowiedzieć co to takiego, a te najbardziej cwane korzystając z chwili nieuwagi dobierają się ludziom do torebek i plecaków, żeby zweryfikować zawartość i wziąć co im się spodoba. Oczywiście dobra zabawa kończy się z chwilą gdy coś naprawdę ważnego znika bezpowrotnie w gęstwinie dżungli. Nam na szczęście nic takiego się nie przydarzyło, ale niewiele brakowało, bo jedna z małp w uporem maniaka próbowała otworzyć sobie nasz plecak skacząc na niego i uwieszając się ze wszystkich możliwych stron.
Po kilku godzinach spędzonych z małpami bolały nas brzuchy ze śmiechu, a do tego zanosiło się na wielki deszcz, więc zdecydowaliśmy się zakończyć tę wizytę.
Ponieważ udało nam się wypożyczyć motor – dwa dni w cenie jednego – to byliśmy w pełni mobilni i niezależni. Zdecydowaliśmy więc, że już kolejnego popołudnia i wieczora tu nie zniesiemy, jedziemy do hotelu po płaszcze przeciwdeszczowe i będziemy poznawać okolicę. Zdecydowaliśmy się pojechać w stronę Jaskini Słonia (Elephant Cave), a następnie „gdzie nas oczy poniosą” – pooglądać okoliczne wioski i hindusko – balijskie świątynie. Do Jaskini Słonia udało się dojechać. Jest to jaskinia, w której na początku XX wieku odkryto posążek Gamesha, pochodzący sprzed kilku stuleci. Wokół tego miejsca powstała cała „świątynna infrastruktura” – park, święty basen itp.
Miejsce to jest traktowane jako jeden z najważniejszych punktów kultu religijnego na Bali. Rzeczywiście jest niezwykle urokliwe, ale nasze zwiedzanie przebiegało w tempie ekspresowym, bo burza zbliżała się wielkimi krokami, tuż nad naszymi głowami grzmiało a niebo rozświetlały błyskawice. Nie zniechęciło nas to jednak do dalszego eksplorowania okolicy i po szybkiej wizycie w Jaskini Słonia ubraliśmy się płaszcze przeciwdeszczowe, wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy dalej. Lunęło po niecałych pięciu minutach i tak już pozostało do samego wieczora! W pierwszej chwili mieliśmy pomysł, żeby przeczekać deszcz gdzieś pod dachem, jednak co się na chwilę uspokajało, to za moment ulewa wracała ze wzmożoną siłą. Było fajnie! Przynajmniej coś się działo, zamiast kolejnego popołudnia w Ubud. A do tego balijskie wsie są niezastąpione – mają wspaniały klimat luzu, radości i najbardziej zielony na świecie kolor pól ryżowych, który podczas deszcze jeszcze bardziej się wzmaga i niemal razi w oczy. Jechaliśmy więc przez okolicę w ulewnym deszczu. W każdej wsi zgodnie z tradycją znajdują się trzy świątynie (na obu końcach i w środku). Jeśli chodzi o wyznanie Balijczyków, to 90% wyznaje hinduizm ale w wersji balijskiej, czyli z różnymi zmianami względem oryginalnego. Jest to o tyle ciekawe, że generalnie 90% ludności Indonezji to muzułmanie. Ale Bali to inna bajka pod każdym możliwym względem! Nawet tutejsi mieszkańcy jak mówi się o nich „Indonezyjczycy”, to oburzają się prostując natychmiast, że są Balijczykami 🙂 zatrzymaliśmy się przy jednej z takich świątyń, by wejść do środka. Akurat trwały przygotowania do ważnych uroczystości, które miały się odbyć w następnym tygodniu. Mnóstwo ludzi było zaangażowanych w przygotowania – kobiety wyplatały z liści palmowych maleńkie koszyczki na ofiary, gotowały lepki ryż oraz przygotowywały kolorowe ozdoby śpiewając przy tym pieśni religijne, mężczyźni natomiast doglądali strony technicznej przygotowań – kable nagłośnienie, itp. Cała świątynia, mimo ulewnego deszczu, była przepiękna!
Później odwiedziliśmy jeszcze kilka świątyń o typowo balijskiej architekturze i przekonaliśmy się, że wszystkie są piękne, wszystkie nam się bardzo podobają, a co najdziwniejsze, niemal w ogóle nie odwiedzają ich turyści (nawet gdy już przestało padać, byliśmy zawsze jedynymi zwiedzającymi!).
Wróciliśmy do hotelu zmęczeni, przemoczeni, ale szczęśliwi! Widzieliśmy ciekawe miejsca i piękne krajobrazy, typowo balijski klimat, bez tego całego blichtru i nadęcia, od którego powietrze w Ubud jest aż gęste.
Kolejnego dnia po wczesnym śniadaniu znów odpaliliśmy motor i ruszyliśmy w drogę. Tym razem cel był precyzyjny – Park Ptaków oraz Park Gadów i Płazów. Niemal przypadkowo znaleźliśmy te miejsca w przewodniku i w Internecie (o dziwo, nigdzie w Ubud nie natknęliśmy się na żadne informacje na ich temat) i ich opis od razu wywołał nasze zgodne: „jedziemy tam”. I znowu ta sama refleksja – krajobrazy na Bali są najpiękniejsze na świecie! Jechaliśmy wczesnym rankiem przez wyspę i mogliśmy cały jej urok podziwiać w promieniach porannego słońca. Po prostu bezcenne!
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, zwolniliśmy, zaczęliśmy się bacznie rozglądać, zaglądać w każdy odjazd z drogi głównej w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji, ze zmierzamy we właściwym kierunku i wówczas nastąpiło coś wręcz niespotykanego. Mijający nas Balijczycy na swoich motorach zwalniali również, podjeżdżali koło nas i krzyczeli radośnie spod kasku „where are you going?”. Odpowiadając na to pytanie, uzyskiwaliśmy potwierdzenie, że dobrze jedziemy i jeszcze kawałek drogi przed nami. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. W pierwszej chwili cena za bilety nas zmroziła – 25 USD za osobę. Co prawda za wejście do obu parków – do ptaków i do gadów i płazów, ale to i tak ponad 10 dolarów więcej za bilet niż się spodziewaliśmy. Przez chwilę rozważaliśmy zakup jednego biletu i podzielenie się – kto dokąd pójdzie, ale kolorowe papugi urzędujące na drzewach przed wejściem natychmiast rozwiały nasze wątpliwości i zamykając oczy, zapłaciliśmy za dwa bilety.
Jak się okazało było to najlepsze co mogliśmy zrobić. Dzień spędzony w tych parkach to naszym zdaniem największa atrakcja Bali. Naszą wizytę zaczęliśmy od parku ptasiego, stanowiącego największą na świecie kolekcję ptaków indonezyjskich (z podziałem na poszczególne, najważniejsze wyspy) oraz liczne okazy Afryki i Ameryki Południowej. Ogród ma ponad hektar powierzchni, na których wydzielono strefy różnych „krajów”, w których stworzono jak najlepsze warunki dla poszczególnych gatunków. W ogrodzie żyje ponad 1000 ptaków reprezentujących 250 gatunków. Ptaki, które oglądaliśmy w parku miały wręcz niesamowite kolory piór! Były przepiękne!
Pośród wszystkich ptaków zachwycających swoim wyglądem – jak np. rajskie ptaki (była ich tutaj ogromna liczba i to najprzeróżniejszych gatunków!), smukłe flamingi czy tukany, my byliśmy zauroczeni gadającymi papugami, a szczególnie jedną mądralą. Dopóki nikt na nią nie zwracał uwagi, mówiła „sobie pod nosem” na milion różnych tonów i sposobów „hello, how are you”, od czasu do czasu przetykając ten monolog zadziwiającymi jak na papugę odgłosami mruczenia, szczekania, gdakania czy niemal Krecikowego „O-oo!”. Jednak wystarczyło, że ktoś bliżej podszedł i nasłuchiwał, a już nie daj Boże był z aparatem albo kamerą, papuga milkła i tylko z ogromnym zaciekawieniem oglądała swoje stopy! Jednak cierpliwość została nagrodzona i udało nam się w końcu nagrać fragment jej „wypowiedzi”.
Nie mogliśmy wręcz wyjść z tego ogrodu! Ileś razy już kierowaliśmy się do wyjścia, jednak jeszcze na chwilę zawracaliśmy, żeby któremuś się przyjrzeć. Wreszcie udało nam się opuścić ptaki i przejść do ogrodu gadów i płazów. Tu wszystko było dużo bardziej przerażające. Od samego wejścia powitały nas terraria z przyklejonymi symbolami trucizny, co oznaczało, że spotkanie z przedstawicielem danego gatunku w sytuacji innej, niż „przez szybkę”, skończy się dla człowieka tragicznie. Węże i żmije idealnie wtapiające się w tło, czasami małe, że trudno je było znaleźć a czasami tak ogromne, że mimo bezpiecznego terrarium budziły przerażenie uświadomiły nam, jak niebezpieczna jest dżungla – większość spośród prezentowanych w ogrodzie gatunków można było spotkać właśnie w lasach Indonezji. Nie mówiąc już o drobnych, ale również jadowitych jaszczurkach, które mogły z powodzeniem żyć na polach ryżowych czy w przydrożnych rowach.
Jednak przejście do kolejnej części ogrodu wywołało nasze absolutne „wow”! na trawnikach wylegiwały się różnych rozmiarów (od niewielkich do naprawdę dużych) gady, niektóre nawet bardzo ładne i kolorowe, ale zawał serca i tak był blisko. Na szczęście w porę pojawił się pracownik ogrodu, który ze spokojem powiedział, że tu są iguany oraz warany… z Bali! Po usłyszeniu „warany” i zobaczeniu że leżą nam pod nogami, byliśmy gotowi uciekać, ale okazało się, że towarzystwo różnych iguan to wegetarianie, zupełnie nie zainteresowani ludźmi jako pożywieniem a swoje niekiedy imponujące rozmiary osiągają tylko dzięki zdrowej diecie złożonej głównie z papai i bananów. Balijskie warany natomiast mimo uderzającego podobieństwa do waranów z Komodo (są od nich mniejsze) zainteresowane są jedynie małymi gryzoniami, a ludzie mogą czuć się bezpieczni.
Jak się okazało były to naprawdę przesympatyczne zwierzęta a iguana nawet się od czasu do czasu uśmiechała „pełną gębą”.
W kolejnej części ogrodu jednak czekał na nas prawdziwy smok (tym razem jak najbardziej mięsożerny) i tu był już waran z Komodo. Przerażający od pierwszego wejrzenia!
Istne uosobienie wszystkich wyobrażeń i obrazków smoków z książeczek dla dzieci. Waran z Komodo mieszkał na obszernym wybiegu, całym otoczonym wysoką szybą. Już samo patrzenie na niego powoduje gęsią skórkę! Jest największą żyjącą na świecie jaszczurką. Występuje w zasadzie tylko na indonezyjskiej wyspie Komodo (i po kilkadziesiąt egzemplarzy na wyspach Rinca i Flores), dorosły waran osiąga długość ok. 3 metrów (największy opisany osobnik miał 3,5 metra) oraz wagę do 150 kilogramów. Jest wybitnie mięsożerny (ten w ogrodzie zjada 10 kurczaków na tydzień!), potrafi polować na zwierzęta wiele większe od siebie (bydło, bawoły, kozy itp.) a jego machnięcie ogonem ma siłę 2 ton. No, ogólnie mówiąc, żarty się skończyły i mimo, że waran z komodo leżał jak aniołek i nie wykazywał żadnej aktywności poza wyciąganiem długiego na kilkadziesiąt centymetrów jęzora i łypania podejrzliwie swoimi ślepiami, wierzymy na słowo, że potrafi biegać, pływać a nawet wdrapywać się na drzewa by stamtąd wypatrywać ofiary.
Sąsiadem warana był krokodyl morski (słonowodny). Kolejny gigant o równie przerażającym wyglądzie – miał zęby długości palców od ręki dorosłego człowieka. I pomyśleć, że takiego można by spotkać na plaży! I to bynajmniej nie wegetarianin. Włos się na głowie jeży.
Kolejne części ogrodu były już przyjemniejsze do oglądania – najróżniejsze rodzaje gekonów, kolorowych, małych jaszczurek i niejadowitych węży – generalnie, człowiek się mógł poczuć trochę bardziej bezpiecznie.
Tym optymistycznym akcentem zakończyła się nasza wspaniała i bardzo pouczająca wycieczka do ogrodów ptaków i gadów i płazów. Oczywiście w drodze powrotnej zgodnie z aktualną porą roku złapała nas burza, ale… do tego to był już czas przywyknąć 🙂 Wyciągnęliśmy więc ze schowka motorka płaszcze i tak odziani dotarliśmy do hotelu.
Więc jednak również w Ubud można wspaniale spędzać czas. Cała okolica jest przepiękna a parki ze zwierzętami tylko to piękno dodatkowo koronują. Można mieć słuszne uwagi co do pretensjonalności turystów kierujących się w to miejsce, ale i tak nie przekreśla to niesamowitości Bali jako wyspy z całą jej niesamowitą kulturą, pięknymi świątyniami i dziką, soczystą przyrodą.
Aby dopełnić tego obrazu Indonezji udajemy się teraz na kolejną wyspę Indonezji: Lombok. Stamtąd następnie udamy się na wysepkę Gili Trawangan. W drogę!
Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Wiemy, wiemy. Może to wydawać się męczące, że tak o tym wspominamy, ale bez takich inicjatyw trudno o skuteczną pomoc wielu potrzebującym. Tak więc z góry dziękujemy!