Archive for the ‘Indonezja’ Category

Aktualizacja galerii zdjęć z wysp Indonezji

wtorek, marzec 9th, 2010

Zapraszamy serdecznie do zaktualizowanej galerii zdjęć z wysp Indonezji. Galerie można oglądać w prawym górnym rogu menu „Photo (zdjęcia)”.

Aktualizacja obejmuje następujące pozycje:

Indonezja – wyspa Gili Trawangan

Indonezja – wyspa Bali

Indonezja – wyspa Java

Serdecznie pozdrawiamy wszystkich czytelników i przyjaciół!

Kuta – czyli „Pożegnanie z Azją”

poniedziałek, marzec 8th, 2010

Powrót na Bali ze wspaniałej wyspy Gili Trawangan przebiegł bardzo sprawnie i w zasadzie tego samego dnia późnym wieczorem byliśmy już na miejscu w Kucie po całodziennej podróży najpierw łodzią z Gili, potem minivanem do portu Lembar, następnie kilkugodzinną przeprawą promem na Bali, a potem znowu minivanem już do samej Kuty.
Już wjeżdżając do Kuty widać było ile złego lokalnemu klimatowi może przynieść lawinowo rosnąca turystyka na Bali. Kuta w zasadzie rozrosła się do tego stopnia, że pomiędzy stolicą Denpasar a Kutą nie ma żadnej przerwy w zabudowie. W zasadzie również od północy już od samego Ubud w którym byliśmy wcześniej widać było, że zabudowa ciągnie się do Denpasaru, teraz jadąc na południe widać, że powstała w ten sposób wielka aglomeracja w której podział na miejscowości jest już tylko umowny. W dodatku cała ta zabudowa im dalej na południe w kierunku lotniska (jako ciekawostkę należy dodać, że lotnisko, które nazywa się Denpasar nie znajduje się wcale przy stolicy Bali, ale w odległości 3 km za Kutą) mało przypomina balijską, a zaczyna wyglądać jak centrum nowoczesnego miasta. Skomercjalizowano te rejony do tego stopnia, że są tu chyba wszystkie możliwe sieciowe restauracje fastfoodowe. No cóż. Pieniądz napływa i lokalesi starają się zaspokoić potrzeby zachodniego klienta podsuwając mu pod nos wszystko co może przynieść pieniądze. Dobrze, że im dalej na wschód Indonezji tym dalej od cywilizacji a bliżej do dzikiego naturalnego życia w zupełnie prymitywnej formie.
Nie zrażając się jednak tym komercjalizmem postanowiliśmy spędzić tutaj ostatnie dwa dni naszego pobytu w Azji na tyle miło na ile to będzie możliwe. Obawialiśmy się przede wszystkim rozdmuchanych cen i zbyt „wysokich poprzeczek” na travalerską kieszeń. Zostaliśmy jednak mile zaskoczeni, bo w przeciwieństwie do Ubud już w pierwszych guesthousach, które sprawdziliśmy, otrzymaliśmy satysfakcjonującą nas cenę. Znaleźliśmy więc taki guesthouse, który oferował najrozsądniejsze warunki i tam się ulokowaliśmy. Wokoło życie tętniło nawet późną nocą, a uliczki obfitowały w niezliczone liczby sklepów, barów, restauracji, bankomatów i szkół surfingu.

Uliczki Kuty

Szkoły surfingu robią tutaj prawdziwą furorę, bowiem wybrzeże Kuty ma rewelacyjne warunki do surfowania. Fale układają się w równomierne długie zwały niosące deski w kierunku brzegu. Ich liczba i wysokość jest naprawdę zadziwiająca. W dodatku czasem fale tworzą się jedna po drugiej tuż obok siebie więc możliwości do pływania i zabaw jest bardzo wiele. Wszystkie ważniejsze firmowe szkoły surfingu mają tutaj swoje siedziby zaspokajając w ten sposób potrzeby napływających klientów. Dość powiedzieć, że tacy potentaci z zupełnie innych branż jak np. Hard Rock mają tutaj swoje hotele i właśnie szkoły surfingu. Potrzeba matką wynalazków! 🙂
Obraz plaży w zdecydowanej większości wypełniają więc osoby z deskami surfingowymi a w wodzie aż roi się od desek. W ogóle w Kucie zastaliśmy mimo teoretycznego okresu posezonowego największą liczbę turystów i plażowiczów w całej Indonezji. Tak więc widać, że to typowe miejsce dla młodych przyjeżdżających poszaleć na deskach a wieczorem posiedzieć w pubach i klubach.

Plaża w Kucie

Najważniejsze jednak, że komercjalizacja nie doprowadziła tutaj jeszcze do totalnej zwyżki cen i nadal można tu wydawać tyle co w innych popularnych częściach Indonezji. Zaskoczeniem dla nas były np. bary z jedzeniem w najniższych cenach jakie widzieliśmy w całej Indonezji. W dodatku z bardzo dużym wyborem smacznych dań. Tak więc nasze ostatnie chwile w Indonezji a zarazem całej Azji okazały się całkiem miłe. Kuta nie zniszczyła obrazu Indonezji jaki zdążyliśmy już w sobie utrwalić. Pięknego, w większości jednak bardzo biednego kraju rozrzuconego po tysiącach wysp z niesamowitą przyrodą i kulturą jakże różną na poszczególnych wyspach.
Tutaj w Kucie zakończyliśmy naszą ponad 7-miesięczną podróż poprzez całą Azję. To czego tu doświadczyliśmy i wydarzenia w jakich braliśmy udział na zawsze pozostaną w naszych głowach, a magia tego regionu świata sprawia, że bez wątpienia będziemy tutaj wracać. We wszystkich dwunastu krajach, które odwiedziliśmy spotkaliśmy środowisko tak różne kulturowo od naszej europejskiej, że trudno nam sobie to wszystko poukładać w rozsądną całość. I właśnie ten tygiel kulturowy i ta odmienność we wszystkim czego tutaj można doświadczyć sprawia, że Azja jest regionem absolutnie magicznym, a w dodatku mimo rosnącej popularności ciągle miejscem bardzo tanim.
Z lotniska w Kucie udajemy się teraz na kolejny kontynent: Australii. Udało nam się już wcześniej zakupić bilety na lot bezpośrednio z Bali do Perth, które leży na południowo-zachodnim wybrzeżu Australii. Zobaczymy co też nas tam czeka. Adios Azja – Welcome to Australia! 😉

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. To naprawdę działa! A ponieważ nie kosztuje to wiele wysiłku gorąco zachęcamy do udzielania takiej pomocy.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Loty do Australii nie są tanie, ale istnieją budżetowe linie lotnicze, które oferują preferencyjne ceny do mniej popularnych destylacji. My kupiliśmy bilety w liniach JetStar do australijskiego Perth, ponieważ były one najtańsze z wszystkich oferowanych w tym okresie. Cena z wszystkimi opłatami wyniosła 1,32 mln ruppiah co daje równowartość około 127 USD.
Uwaga: jak się jednak okazało już w trakcie odprawy, lotnisko Denpasar pobiera od każdego pasażera dodatkową opłatę w wysokości 15 USD! Nie ma o tym żadnej oficjalnej informacji ani podczas kupowania biletów, ani na samym lotnisku! W dodatku należy mieć tę kwotę przygotowaną w gotówce w dolarach lub ruppiah. Tak więc osoby planujące wylot z tego lotniska muszą wziąć pod uwagę jeszcze ten dodatkowy koszt.
Noclegi: W Kucie można znaleźć noclegi w cenie około 80 tys. ruppiah za pokój dwuosobowy w dodatku cena ta obejmuje śniadanie a nawet (jak było w naszym przypadku) bezpłatną możliwość korzystania z basenu zaprzyjaźnionego hotelu znajdującego się tuż obok. Taki powiew luksusu na koniec pobytu w Azji 😉

Indonezja – wyspa Gili Trawangan

niedziela, marzec 7th, 2010

Gili Tralalalala ;-) (wyspa Gili Trawangan)

sobota, marzec 6th, 2010

Dotarcie na wysepkę Gili Trawangan (aż się prosi nazywać ją Tralalalala :-)) było już dziecinnie proste jako, że mieliśmy opłacony transport do Bangsal skąd odpływają łódki na wyspy Gili. Tam po załadowaniu się na łódź popłynęliśmy już bezpośrednio na ostatnią z tych wysp czyli Gili Trawangan.

Łódka do Gili

W minivanie, którym jechaliśmy do Bangsal poznaliśmy parę z Francji, która również podróżuje dookoła świata tym, że dokładnie w przeciwnym do naszego kierunku. Tutaj w Azji mijał siódmy miesiąc ich podróżowania. Dzięki tej znajomości mogliśmy się wymieniać doświadczeniami: my z Azji dając im różne ciekawe wskazówki co do krajów z tej części świata a oni nam mnóstwo ciekawych sugestii z Oceanii i Południowej Ameryki. Claire i Alex okazali się bardzo towarzyskimi i pogodnymi osobami więc razem spędzaliśmy czas jaki nam przypadł w udziale na Gili Trawangan.
Po dotarciu na wyspę razem z Alexem udaliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do noclegu. Po ponad godzinnych poszukiwaniach mieliśmy już trzy typy do wyboru w bardzo rozsądnych cenach i to w dodatku ze śniadaniem w cenie noclegu więc po wspólnej naradzie zdecydowaliśmy, które z tych miejsc stanie się naszym mieszkaniem na najbliższych kilka dni jakie zamierzaliśmy tu spędzić.
Gili Trawangan już w trakcie docierania do niej łódką zaskoczyła nas cudownymi kolorami wody o jakich nawet nie marzyliśmy. Błękit i szmaragd przeplatany z cudowną nieziemską wręcz zielenią wody był najpiękniejszym widokiem oceanu z jakim mieliśmy do czynienia od czasu tajskiej Ko Phayam.

Gili Trawangan

W dodatku woda okazała się tak niesamowicie krystalicznie czysta, że na dużych głębokościach widać było bogate podwodne życie. Słowem raj dla miłośników snorkelingu. To było coś! Od razu żałowaliśmy, że wcześniej nie zakupiliśmy sobie masek tak gdzie były w przystępnych cenach. Tutaj w „snorkelingowym raju” w małych przyplażowych sklepikach były one dwukrotnie droższe niż w innych miejscach Indonezji więc z bólem serca postanowiliśmy jednak nie dać się na to złapać i spróbować maski pożyczyć w jakimś miejscu na wyspie. Głód snorkelingowania wzmógł się jeszcze bardziej gdy już pierwszego dnia poszliśmy pływać i nasi francuscy znajomi pożyczyli nam swoje maski. To co zobaczyliśmy w wodzie wprawiło nas w osłupienie. Przepiękne rafy koralowe z dziesiątkami cudownych ryb, najróżniejszych kolorów i rozmiarów. I to wszystko w przepięknym otoczeniu czystej wody i białego piasku. To dzikie środowisko było tak piękne, że sprawiało wrażenie specjalnie zaaranżowanego niczym ogromne akwarium pełne kolorowych ryb najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Zakochaliśmy się w tym podwodnym świecie bez pamięci. Snorkelingowanie ma coś z magii, a na Gili Trawangan daje dodatkowe wrażenia ponieważ pomiędzy nią a drugą wyspą – Gili Meno, która leży w zasięgu wzroku (sprawiając wrażenie znajdowania się „na wyciągnięcie ręki”) faluje pięknego koloru woda tętniąca tropikalnym życiem morskiej głębi. Pływanie w maskach i obserwowanie tego co się dzieje pod nami kompletnie nas pochłonęło. Oddawaliśmy się tej magii na długie godziny bowiem w guesthouse, w którym wynajęliśmy pokój udało nam się tanio pożyczyć maski. Tak więc nasz głód snorkelingu został całkowicie zaspokojony 🙂

Snorkeling na Gili

Hitem snorkelingu okazało się obserwowanie coraz rzadziej już spotykanych żółwi morskich. Są długowieczne, potrafią one osiągać ogromne rozmiary, a ich przepiękna lekkość pływania przypominająca dostojny lot ogromnego ptaka potrafi zachwycić każdego kto ma szczęście obserwować je w naturze. Najbardziej niesamowitym uczuciem jest pływanie razem z żółwiem tuż obok i obserwowanie jak gryzie koralowce na dnie wody, a potem płynie w inne miejsce skrupulatnie się rozglądając za właściwym miejscem obfitym w pożywienie. Raz na jakiś czas żółw wynurza się do powierzchni wody by zaczerpnąć powietrza i wtedy można przyjrzeć się jego pyszczkowi przypominającemu duży dziób. Najciekawsze, że żółw tak jak cała reszta zwierząt pływających pod wodą wcale nie przejmuje się obecnością człowieka traktując go jako przedstawiciela środowiska w jakim przyszło mu żyć. To pozwala na swobodne pływanie i obserwowanie tego niesamowitego zwierzęcia narażonemu na wyginięcie (w celu ochrony tego gatunku podejmowane są wysiłki mające ochronić młode żółwie). Dzięki uprzejmości Alexa i Claire mogliśmy wreszcie skorzystać z podwodnego aparatu fotograficznego, który był ich własnością. Mamy więc zdjęcia, które pozwolą nam zachować w pamięci te cudowne podwodne chwile!

Żółwie na Gili

„Gili Tralalalala” okazało się miejscem o jakim od dawna już marzyliśmy. Miała wszystko co było nam potrzebne do zasłużonego odpoczynku po poprzednich wspinaczkach na wulkany i przebywaniu w nadętym Ubud: lokalne życie pełne spokoju, bawiące się beztrosko tutejsze dzieci, piękna pogoda (mimo, że tuż obok nad Lombokiem często popołudniami padał deszcz, tutaj na Gili spadał z rzadka i raczej już w nocy) i rajskie plaże.

Dzieci na Gili

Poza tym cena za jaką udało nam się wynająć pokój + maski do snorkelingu była wyjątkowo atrakcyjna, a gospodarze wyjątkowo otwarci i mili. Można powiedzieć, że nasza obecność tutaj poza sezonem (panuje teraz pora deszczowa) jest najlepszym rozwiązaniem z możliwych. Ceny na wyspie są zupełnie normalne, a nawet tańsze niż w wielu miejscach Indonezji, turystów jest tutaj nie za wielu więc nikt nie mąci błogiego spokoju i łatwiej jest wynegocjować dobre ceny za noclegi czy pożyczanie masek. Samo zjawisko pory deszczowej pewnie u niejednej osoby włącza kontrolkę „nie jechać – zły czas”, jednak na takiej wyspie jak „Gili Tralalalala” deszcze padają rzadko, a temperatury i tak przekraczają non stop 30 st.C. Oznacza to połączenie przyjemnego z pożytecznym, bo jest luźniej, w dobrych cenach i nie ma przy tym „turystycznego wariactwa” 🙂 My ten spokój chłonęliśmy z pojeniem. Już pierwszej nocy mogliśmy dodatkowo rozkoszować się pełnią księżyca oświetlającą wybrzeże i cieszyć bogactwem doznań jakie doświadczaliśmy w tym miejscu.

Księżyc nad Gili

Na wyspie oprócz pięknych plaży i niesamowitej wody znajduje się trochę domów mieszkalnych należących do tutejszych mieszkańców, a w centralnej części wyspy duży las palmowy. Nasza znajomość z właścicielem guesthouse na tyle się zacieśniła, że zostaliśmy również zaproszeni na ślub jaki obywał na posesji jednego z mieszkań tutejszych mieszkańców. Tak więc na trasie naszej podróży była to kolejna okazja by poznać tradycje związane z zamążpójściem w Azji. Ceremonie ślubne zaczęły się już wcześnie rano gdy orkiestra wraz z grupą celebrujących przeszła przez wioskę ze śpiewami na ustach. My wzięliśmy udział w wieczornej ceremonii w której brała udział większa część mieszkańców wioski. Uroczystość polegała głównie na obserwowaniu ceremonii zasiadania młodej pary przy zbudowanym na tę okoliczność „ołtarzu”, a także składaniu życzeń Państwu Młodym.

Wesele na Gili

Przy tej okazji zbudowano również scenę na której występowała lokalna gwiazda muzyki (a w zasadzie wieloosobowy zespół muzyczny ze zmieniającymi się na różne piosenki wokalistami) i szczerze mówiąc występy tych „gwiazd” skupiły uwagę zaproszonych gości bardziej niż same rytuały ślubne 🙂 Gwiazda była dobrze znana gościom, bowiem śpiewali słowa piosenek a dla porządku zgromadzonych gości koncert nadzorowali nawet ochroniarze. Tak więc cała uwaga gości skupiona była na darmowym koncercie zamiast na parze młodych. Kolejny raz więc okazało się, że Azjaci mają do ślubów bardzo luźne podejście i w zasadzie nie przeszkadzają sobie gdy mają jakieś alternatywne zajęcie (oglądanie koncertu, rozmawianie przez telefon itp.) 😉 Mimo wszystko doświadczenie to i tak warte było naszej uwagi.
Generalnie przebywanie na Gili Trawangan okazało się o wiele bardziej przyjemne niż się tego spodziewaliśmy przed przybyciem w to miejsce. Poza tym snorkeling w jakim niemal codziennie
braliśmy tutaj udział okazał się najpiękniejszym z możliwych zajęciem. Oddawanie się temu zajęciu było dla nas formą kontemplacji natury i tak jak określała to Ola – dłuższe przebywanie wśród ryb i innych przedstawicieli tutejszej fauny w swobodnym pływaniu z maską stawało się formą medytacji. Można w ten sposób poczuć wolność i jedność z przyrodą zapominając o całym bożym świecie 🙂
Kilkudniowy pobyt na tej wyspie naładował nasze akumulatory na naszą dalszą podróż. Teraz wracamy na wyspę Lombok a potem z powrotem na Bali. Wybieramy się bowiem do najczęściej odwiedzanego miejsca na Bali – Kuty, która jest rajem dla surferów i plażowiczów masowo przyjeżdżających na tę słynną wyspę.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Pomagajmy razem by takie dzieci nie musiały chodzić głodne!

Kilka porad praktycznych:
Transport: Jeżeli ktoś udaje się na jedną z trzech wysp Gili samodzielnie nie kupując biletu turystycznego na dłuższą trasę (patrz porady z poprzednich wpisów w blogu) to warto udać się w Bangsal do nabrzeża i tam w punkcie sprzedaży zakupić bilet na łódkę w cenie jaką płacą lokalni mieszkańcy (maximum 10 tys. ruppiah w przypadku najdalej położonej wyspy Gili Trawangan).
Noclegi: Na Gili Trawangan tanich noclegów należy szukać w wiosce w głębi zabudowań gospodarczych od strony wschodnich plaż (czyli od strony do której przypływają łodzie). Oczywiście należy się tam mocno targować by uzyskać cenę nawet na poziomie 70 tys. ruppiah (w tej cenie zawarte jest również proste śniadanie).

Przystanek na wyspie Lombok w Singgigi

poniedziałek, marzec 1st, 2010

Z Bali udaliśmy się na Lombok – kolejną większą od Bali wyspę Indonezji. W zasadzie jednak jedynie po to by stamtąd udać się na jedną z trzech małych wysepek leżących na północno-zachodnim wybrzeżu Lomboku zwanych Gili Air, Gili Meno oraz najdalej położonej Gili Trawangan. Za cel obraliśmy sobie właśnie tę ostatnią, ponieważ rekomendowaną ją jako najciekawszą spośród tych trzech wysepek.
Na Lombok z Bali płynie się bardzo długo. Wielki prom odpływa co dwie godziny i zabiera na pokład mnóstwo lokalnych mieszkańców oraz turystów, którzy na tej trasie zdarzają się dość często. Potem płynie przez prawie sześć godzin by wreszcie zacumować w miasteczku Lembar, które jest podstawowym miejscem dokowania statków przypływających na Lombok.

Prom na Lombok

Stąd udaliśmy się do rozwiniętego turystycznie miasteczka Singgigi , które konkuruje ze znanymi miejscami na Bali przede wszystkim stale rozwijającą się infrastrukturą restauracji, hoteli i różnych uciech dla turystów. Położone jest w bardzo ładnym miejscu przy zachodnim wybrzeżu wyspy Lombok i przyciąga głównie tych którzy szukają tutaj zabawy i plażowania. My zatrzymaliśmy się tutaj jedynie na jedną noc bo nie sposób było już tego dnia dotrzeć na wyspę Gili Trawangan. Zamiast więc brnąć do końca wyspy skąd mieliśmy płynąć łodzią, postanowiliśmy zatrzymać się w tym miasteczku w nadziei na znalezienie w miarę taniego noclegu. Ponieważ po drodze w minivanie znalazła się z nami również amerykańska instruktorka nurkowania – poszukiwania noclegu rozpoczęliśmy we trójkę. Po odwiedzeniu pięciu czy sześciu miejsc wiedzieliśmy już, że nie będzie łatwo osiągnąć założoną przez nas cenę. Nauczeni doświadczeniami z Bali byliśmy przekonani, że tutaj powinno udać się nam znaleźć coś w cenie nie ustępującej mocno od tamtych, jednak okazało się, że ceny są niemal dwukrotnie wyższe! Ponieważ było już ciemno a bagaże mocno ciążyły nasza amerykańska znajoma poddała się jakiejś droższej ofercie, ale my poszliśmy w zaparte i postanowiliśmy się nie poddawać bez walki. W końcu w jednym z tzw. homestayów Pani zaoferowała nam jakiś domowy pokój, który kompletnie nie był przystosowany do przyjęcia jakichkolwiek gości. Przynajmniej tak się nam wydawało. Gdy wkroczyliśmy tam z latarką okazało się, że nie będzie lekko. Cena owszem nas usatysfakcjonowała, ale warunki jakie panowały w pokoju były bardzo uciążliwe. Na zawalonym brudną pościelą starym łóżku leżały jakieś klamoty tuż obok stało rozwalające się drewniane krzesło na którym gospodyni próbowała postawić i uruchomić wentylator.

Szafeczki

Nad łóżkiem rozciągał się sznur na którym wisiało niewyschnięte jeszcze pranie, a wokół fruwały i skakały jakieś insekty a ze starego regału zwisły fragmenty jakiejś brudnej odzieży. Szczerze mówiąc mocno zwątpiliśmy gdy Pani usiłowała w pokoju rozpylać jakieś substancje przeciw owadom. Potem poprosiliśmy o wskazanie miejsca gdzie możemy się umyć i tutaj już nie było zaskoczenia, bowiem miejsce to zupełnie przystawało do tego co zobaczyliśmy wcześniej w tzw. „pokoju”. Na tyłach mieszkania, na podwórku za starą szopą znajdowało się podmurowane, w zasadzie nieosłonięte miejsce z małą kadzią na wodę w której pływał garnuszek z długim uchem (to standard w tej części Azji), a nad betonową powierzchnią znajdowała się końcówka plastykowej rurki połączonej jakimś niezwykle skomplikowanym systemem z układem innych rurek przychodzących ze zbiornika umieszczonego na wysokości dachu mieszkania. Tak więc prysznic pod gwiazdami był zapewniony, a w tych warunkach było nam to bardzo potrzebne bo nam sam widok miejsca gdzie za parędziesiąt minut mieliśmy położyć się spać skóra wołała o toaletę i porządne szorowanie 🙂
Potem było już tylko trudniej. Lunął deszcz a w mieszkaniu i tak już wilgotnym zrobił się jeszcze większy zaduch i roznosił się zapach brudu, wilgoci i zgnilizny. Zauważyliśmy, że sufit zrobiony jest z jakiejś trzciny, a osłonięty został częściowo zwisającymi do dołu kartkami papieru. Nawet nie chcieliśmy myśleć co mieszka w tej „podsufitówce” 😉 Niestety wiatraczek nie poprawił tutaj sytuacji i ciężko było mimo zmęczenia i ciemności zmrużyć oko. Ciągle coś skakało po naszych ciałach a ciężkie gorące powietrze przygniatało nasze ciała niczym ciężki, mokry koc położony na klatce piersiowej wychudzonego anemika.

Lozeczko

Z takimi problemami walczyliśmy do samego świtu by mimo niedospania jak najszybciej udać się pod prysznic i postarać się zapomnieć o tym noclegu. W końcu to nie był pierwszy raz gdzie zmagaliśmy się z brudem i trudnymi warunkami, bo przecież to standard w Azji, ale tym razem ta jakość okazała się z nami i naszym zmęczeniem zwyciężyć 🙂
Dobrze, że wybrzeża Lomboku i przyroda tej wyspy pokazały nam prawdziwe swoje piękno. Plaże są tutaj piaszczyste z białym drobnym piaskiem, który łączy się z piękną błękitną wodą.

Plaze na Lomboku

Niedaleko od tych plaż w zasadzie zaczynają się pasma palm i gęstej zieleni ostro wznoszące się ku górze bowiem już tutaj zaczynają się pasma górskie, które w głębi otaczają kolejne wulkany Indonezji. A przecież te widoki pięknej wody, pejzażów i plaż to tylko zapowiedź tego co miało nas czekać na wyspie Gili Trawangan do której właśnie docieramy…

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski, których ciągle jest bardzo wiele.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Z Bali na Lombok prom wypływa z miejscowości Padangbai i płynie do miasteczka Lembar. Mimo zapewnień różnych przewodników nie ma żadnej innej regularnej przeprawy w kierunku Lombok, która kończyła się by w innym miejscu niż Lembar. Istnieją oczywiście czarterowane przez agencje turystyczne tzw. speed boaty, ale kosztują one kosmicznie drogo i żeby z nich korzystać należy wcześniej zrobić to w jednej z agencji turystycznych. Standardowy prom do Lembar kosztuje 42 tys. ruppiah. Jednak jeżeli udajemy się gdzieś dalej (np. do Singgigi lub na wyspy Gili) warto zakupić jeden bilet łączony na transport do miejsca docelowego – obejmuje on wtedy cenę promu i cenę minivana. Taki bilet należy zakupić u przedstawicieli agenci turystycznych, którzy sami kręcą się w porcie proponując bilety, ale oczywiście należy się targować by uzyskać cenę niższą niż wynika to z prostego rachunku dodania cen biletów jakie przyjdzie nam zapłacić. Można w ten sposób zaoszczędzić nawet 50%.

Indonezja – wyspa Bali

niedziela, luty 28th, 2010

Ubud i okolice naszymi oczami – więc jednak jest fajnie

sobota, luty 27th, 2010

Największą atrakcja Ubud jak dla nas okazał się park z małpami (Monkey Forrest Sanctuary). Park co prawda nie jest tak duży jak się spodziewaliśmy, ale za to małp jest więcej niż myśleliśmy! I oczywiście są dużo bardziej cwane niż można by było przypuszczać. Historia parku nie jest nam znana, dość powiedzieć, że część parku stanowi oryginalny fragment dżungli tropikalnej, znajduje się tam jedna główna świątynia hinduska i jedna mniejsza, a w całym parku, wśród pięknych widoków i niesamowitych roślin królują małpy. Są ich setki i można się im przyglądać całymi godzinami. Są mądre (czasami nawet aż za mądre!), zwinne, zmyślne, każda ma inną osobowość i inny temperament – po prostu wspaniałe!

Malpka1

Malpka2

Chociaż w tej części świata małpy nie są niczym nadzwyczajnym, to tu – przyzwyczajone do występowania w rolach gwiazd oraz do tego, że są ciągle podziwiane i oglądane, wręcz przechodzą siebie! Zakładają, że jak ktoś coś trzyma w rękach, to jest przeznaczone dla nich (włączając w to butelki wody mineralnej, portfele, aparaty fotograficzne itp.), dlatego tak częste są wypadki, że małpa wyrywa coś zdezorientowanemu człowiekowi i ucieka. No i tyle! Przedmiot jest nie do odzyskania, niezależnie od tego jaki był drogocenny i jak bardzo właściciel prosi o oddanie 🙂 Dodatkowo małpy doskonale wiedzą, kiedy się coś przed nimi chowa i wtedy za wszelką cenę usiłują się dowiedzieć co to takiego, a te najbardziej cwane korzystając z chwili nieuwagi dobierają się ludziom do torebek i plecaków, żeby zweryfikować zawartość i wziąć co im się spodoba. Oczywiście dobra zabawa kończy się z chwilą gdy coś naprawdę ważnego znika bezpowrotnie w gęstwinie dżungli. Nam na szczęście nic takiego się nie przydarzyło, ale niewiele brakowało, bo jedna z małp w uporem maniaka próbowała otworzyć sobie nasz plecak skacząc na niego i uwieszając się ze wszystkich możliwych stron.
Po kilku godzinach spędzonych z małpami bolały nas brzuchy ze śmiechu, a do tego zanosiło się na wielki deszcz, więc zdecydowaliśmy się zakończyć tę wizytę.
Ponieważ udało nam się wypożyczyć motor – dwa dni w cenie jednego – to byliśmy w pełni mobilni i niezależni. Zdecydowaliśmy więc, że już kolejnego popołudnia i wieczora tu nie zniesiemy, jedziemy do hotelu po płaszcze przeciwdeszczowe i będziemy poznawać okolicę. Zdecydowaliśmy się pojechać w stronę Jaskini Słonia (Elephant Cave), a następnie „gdzie nas oczy poniosą” – pooglądać okoliczne wioski i hindusko – balijskie świątynie. Do Jaskini Słonia udało się dojechać. Jest to jaskinia, w której na początku XX wieku odkryto posążek Gamesha, pochodzący sprzed kilku stuleci. Wokół tego miejsca powstała cała „świątynna infrastruktura” – park, święty basen itp.

Elephant Cave

Miejsce to jest traktowane jako jeden z najważniejszych punktów kultu religijnego na Bali. Rzeczywiście jest niezwykle urokliwe, ale nasze zwiedzanie przebiegało w tempie ekspresowym, bo burza zbliżała się wielkimi krokami, tuż nad naszymi głowami grzmiało a niebo rozświetlały błyskawice. Nie zniechęciło nas to jednak do dalszego eksplorowania okolicy i po szybkiej wizycie w Jaskini Słonia ubraliśmy się płaszcze przeciwdeszczowe, wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy dalej. Lunęło po niecałych pięciu minutach i tak już pozostało do samego wieczora! W pierwszej chwili mieliśmy pomysł, żeby przeczekać deszcz gdzieś pod dachem, jednak co się na chwilę uspokajało, to za moment ulewa wracała ze wzmożoną siłą. Było fajnie! Przynajmniej coś się działo, zamiast kolejnego popołudnia w Ubud. A do tego balijskie wsie są niezastąpione – mają wspaniały klimat luzu, radości i najbardziej zielony na świecie kolor pól ryżowych, który podczas deszcze jeszcze bardziej się wzmaga i niemal razi w oczy. Jechaliśmy więc przez okolicę w ulewnym deszczu. W każdej wsi zgodnie z tradycją znajdują się trzy świątynie (na obu końcach i w środku). Jeśli chodzi o wyznanie Balijczyków, to 90% wyznaje hinduizm ale w wersji balijskiej, czyli z różnymi zmianami względem oryginalnego. Jest to o tyle ciekawe, że generalnie 90% ludności Indonezji to muzułmanie. Ale Bali to inna bajka pod każdym możliwym względem! Nawet tutejsi mieszkańcy jak mówi się o nich „Indonezyjczycy”, to oburzają się prostując natychmiast, że są Balijczykami 🙂 zatrzymaliśmy się przy jednej z takich świątyń, by wejść do środka. Akurat trwały przygotowania do ważnych uroczystości, które miały się odbyć w następnym tygodniu. Mnóstwo ludzi było zaangażowanych w przygotowania – kobiety wyplatały z liści palmowych maleńkie koszyczki na ofiary, gotowały lepki ryż oraz przygotowywały kolorowe ozdoby śpiewając przy tym pieśni religijne, mężczyźni natomiast doglądali strony technicznej przygotowań – kable nagłośnienie, itp. Cała świątynia, mimo ulewnego deszczu, była przepiękna!

Temple in Ubud

Później odwiedziliśmy jeszcze kilka świątyń o typowo balijskiej architekturze i przekonaliśmy się, że wszystkie są piękne, wszystkie nam się bardzo podobają, a co najdziwniejsze, niemal w ogóle nie odwiedzają ich turyści (nawet gdy już przestało padać, byliśmy zawsze jedynymi zwiedzającymi!).

Balijskie swiatynie

Balijskie swiatynie 2

Wróciliśmy do hotelu zmęczeni, przemoczeni, ale szczęśliwi! Widzieliśmy ciekawe miejsca i piękne krajobrazy, typowo balijski klimat, bez tego całego blichtru i nadęcia, od którego powietrze w Ubud jest aż gęste.
Kolejnego dnia po wczesnym śniadaniu znów odpaliliśmy motor i ruszyliśmy w drogę. Tym razem cel był precyzyjny – Park Ptaków oraz Park Gadów i Płazów. Niemal przypadkowo znaleźliśmy te miejsca w przewodniku i w Internecie (o dziwo, nigdzie w Ubud nie natknęliśmy się na żadne informacje na ich temat) i ich opis od razu wywołał nasze zgodne: „jedziemy tam”. I znowu ta sama refleksja – krajobrazy na Bali są najpiękniejsze na świecie! Jechaliśmy wczesnym rankiem przez wyspę i mogliśmy cały jej urok podziwiać w promieniach porannego słońca. Po prostu bezcenne!

Zielen Ubud

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, zwolniliśmy, zaczęliśmy się bacznie rozglądać, zaglądać w każdy odjazd z drogi głównej w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji, ze zmierzamy we właściwym kierunku i wówczas nastąpiło coś wręcz niespotykanego. Mijający nas Balijczycy na swoich motorach zwalniali również, podjeżdżali koło nas i krzyczeli radośnie spod kasku „where are you going?”. Odpowiadając na to pytanie, uzyskiwaliśmy potwierdzenie, że dobrze jedziemy i jeszcze kawałek drogi przed nami. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. W pierwszej chwili cena za bilety nas zmroziła – 25 USD za osobę. Co prawda za wejście do obu parków – do ptaków i do gadów i płazów, ale to i tak ponad 10 dolarów więcej za bilet niż się spodziewaliśmy. Przez chwilę rozważaliśmy zakup jednego biletu i podzielenie się – kto dokąd pójdzie, ale kolorowe papugi urzędujące na drzewach przed wejściem natychmiast rozwiały nasze wątpliwości i zamykając oczy, zapłaciliśmy za dwa bilety.

Papugi

Jak się okazało było to najlepsze co mogliśmy zrobić. Dzień spędzony w tych parkach to naszym zdaniem największa atrakcja Bali. Naszą wizytę zaczęliśmy od parku ptasiego, stanowiącego największą na świecie kolekcję ptaków indonezyjskich (z podziałem na poszczególne, najważniejsze wyspy) oraz liczne okazy Afryki i Ameryki Południowej. Ogród ma ponad hektar powierzchni, na których wydzielono strefy różnych „krajów”, w których stworzono jak najlepsze warunki dla poszczególnych gatunków. W ogrodzie żyje ponad 1000 ptaków reprezentujących 250 gatunków. Ptaki, które oglądaliśmy w parku miały wręcz niesamowite kolory piór! Były przepiękne!

Tukan

Ptaszynki

Pośród wszystkich ptaków zachwycających swoim wyglądem – jak np. rajskie ptaki (była ich tutaj ogromna liczba i to najprzeróżniejszych gatunków!), smukłe flamingi czy tukany, my byliśmy zauroczeni gadającymi papugami, a szczególnie jedną mądralą. Dopóki nikt na nią nie zwracał uwagi, mówiła „sobie pod nosem” na milion różnych tonów i sposobów „hello, how are you”, od czasu do czasu przetykając ten monolog zadziwiającymi jak na papugę odgłosami mruczenia, szczekania, gdakania czy niemal Krecikowego „O-oo!”. Jednak wystarczyło, że ktoś bliżej podszedł i nasłuchiwał, a już nie daj Boże był z aparatem albo kamerą, papuga milkła i tylko z ogromnym zaciekawieniem oglądała swoje stopy! Jednak cierpliwość została nagrodzona i udało nam się w końcu nagrać fragment jej „wypowiedzi”.
Nie mogliśmy wręcz wyjść z tego ogrodu! Ileś razy już kierowaliśmy się do wyjścia, jednak jeszcze na chwilę zawracaliśmy, żeby któremuś się przyjrzeć. Wreszcie udało nam się opuścić ptaki i przejść do ogrodu gadów i płazów. Tu wszystko było dużo bardziej przerażające. Od samego wejścia powitały nas terraria z przyklejonymi symbolami trucizny, co oznaczało, że spotkanie z przedstawicielem danego gatunku w sytuacji innej, niż „przez szybkę”, skończy się dla człowieka tragicznie. Węże i żmije idealnie wtapiające się w tło, czasami małe, że trudno je było znaleźć a czasami tak ogromne, że mimo bezpiecznego terrarium budziły przerażenie uświadomiły nam, jak niebezpieczna jest dżungla – większość spośród prezentowanych w ogrodzie gatunków można było spotkać właśnie w lasach Indonezji. Nie mówiąc już o drobnych, ale również jadowitych jaszczurkach, które mogły z powodzeniem żyć na polach ryżowych czy w przydrożnych rowach.
Jednak przejście do kolejnej części ogrodu wywołało nasze absolutne „wow”! na trawnikach wylegiwały się różnych rozmiarów (od niewielkich do naprawdę dużych) gady, niektóre nawet bardzo ładne i kolorowe, ale zawał serca i tak był blisko. Na szczęście w porę pojawił się pracownik ogrodu, który ze spokojem powiedział, że tu są iguany oraz warany… z Bali! Po usłyszeniu „warany” i zobaczeniu że leżą nam pod nogami, byliśmy gotowi uciekać, ale okazało się, że towarzystwo różnych iguan to wegetarianie, zupełnie nie zainteresowani ludźmi jako pożywieniem a swoje niekiedy imponujące rozmiary osiągają tylko dzięki zdrowej diecie złożonej głównie z papai i bananów. Balijskie warany natomiast mimo uderzającego podobieństwa do waranów z Komodo (są od nich mniejsze) zainteresowane są jedynie małymi gryzoniami, a ludzie mogą czuć się bezpieczni.

Iguana

Waran Balijski

Jak się okazało były to naprawdę przesympatyczne zwierzęta a iguana nawet się od czasu do czasu uśmiechała „pełną gębą”.
W kolejnej części ogrodu jednak czekał na nas prawdziwy smok (tym razem jak najbardziej mięsożerny) i tu był już waran z Komodo. Przerażający od pierwszego wejrzenia!

Waran z Komodo

Istne uosobienie wszystkich wyobrażeń i obrazków smoków z książeczek dla dzieci. Waran z Komodo mieszkał na obszernym wybiegu, całym otoczonym wysoką szybą. Już samo patrzenie na niego powoduje gęsią skórkę! Jest największą żyjącą na świecie jaszczurką. Występuje w zasadzie tylko na indonezyjskiej wyspie Komodo (i po kilkadziesiąt egzemplarzy na wyspach Rinca i Flores), dorosły waran osiąga długość ok. 3 metrów (największy opisany osobnik miał 3,5 metra) oraz wagę do 150 kilogramów. Jest wybitnie mięsożerny (ten w ogrodzie zjada 10 kurczaków na tydzień!), potrafi polować na zwierzęta wiele większe od siebie (bydło, bawoły, kozy itp.) a jego machnięcie ogonem ma siłę 2 ton. No, ogólnie mówiąc, żarty się skończyły i mimo, że waran z komodo leżał jak aniołek i nie wykazywał żadnej aktywności poza wyciąganiem długiego na kilkadziesiąt centymetrów jęzora i łypania podejrzliwie swoimi ślepiami, wierzymy na słowo, że potrafi biegać, pływać a nawet wdrapywać się na drzewa by stamtąd wypatrywać ofiary.
Sąsiadem warana był krokodyl morski (słonowodny). Kolejny gigant o równie przerażającym wyglądzie – miał zęby długości palców od ręki dorosłego człowieka. I pomyśleć, że takiego można by spotkać na plaży! I to bynajmniej nie wegetarianin. Włos się na głowie jeży.

Krokodylek

Kolejne części ogrodu były już przyjemniejsze do oglądania – najróżniejsze rodzaje gekonów, kolorowych, małych jaszczurek i niejadowitych węży – generalnie, człowiek się mógł poczuć trochę bardziej bezpiecznie.
Tym optymistycznym akcentem zakończyła się nasza wspaniała i bardzo pouczająca wycieczka do ogrodów ptaków i gadów i płazów. Oczywiście w drodze powrotnej zgodnie z aktualną porą roku złapała nas burza, ale… do tego to był już czas przywyknąć 🙂 Wyciągnęliśmy więc ze schowka motorka płaszcze i tak odziani dotarliśmy do hotelu.
Więc jednak również w Ubud można wspaniale spędzać czas. Cała okolica jest przepiękna a parki ze zwierzętami tylko to piękno dodatkowo koronują. Można mieć słuszne uwagi co do pretensjonalności turystów kierujących się w to miejsce, ale i tak nie przekreśla to niesamowitości Bali jako wyspy z całą jej niesamowitą kulturą, pięknymi świątyniami i dziką, soczystą przyrodą.
Aby dopełnić tego obrazu Indonezji udajemy się teraz na kolejną wyspę Indonezji: Lombok. Stamtąd następnie udamy się na wysepkę Gili Trawangan. W drogę!

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Wiemy, wiemy. Może to wydawać się męczące, że tak o tym wspominamy, ale bez takich inicjatyw trudno o skuteczną pomoc wielu potrzebującym. Tak więc z góry dziękujemy!

Ubud dwadzieścia lat później, czyli „po co Ci wszyscy ludzie tu przyjeżdżają?”

piątek, luty 26th, 2010

Ręka do góry kto czytał „Jedz, módl się i kochaj” Elizabeth Gilbert! Wszyscy Ci, którzy czytali (a tym, którzy nie czytali, polecamy lekturę serdecznie) z pewnością zrozumieją, że opisy Bali przedstawione w tej książce, a w szczególności klimat miasteczka Ubud, spowodowały, że jednym z naszych największych marzeń był przyjazd tutaj. Podejrzewamy, że wszyscy z taką samą zachłannością napawali się rajskim, leniwym klimatem tego zakątka świata emanującym z książki, wyobrażali sobie ulicznych artystów którzy dodawali miastu wyjątkowego uroku i widzieli na każdym kroku uśmiechniętych mieszkańców Bali z ich nieśmiertelnym „where are you going?” (przypis dla tych, którzy nie czytali książki: „where are you going?” miało być podstawowym pytaniem na Bali, a w szczególności w Ubud, na takie pytanie zawsze trzeba było mieć gotową odpowiedź, gdyż świadczyła ona nie tylko o tym, dokąd aktualnie zmierzamy, ale generalnie – o naszej filozofii życia, tym, co jest dla nas ważne, do czego dążymy).
Lovina jako mimo wszystko niewypał turystyczny, powoli chylący się ku upadkowi, przetrzymała nas przez kilka dni głównie dzięki wyjątkowo atrakcyjnym cenom, ale nie mogliśmy doczekać się dnia, kiedy wsiądziemy do autobusu, który przez pół wyspy przewiezie nas w stronę Ubud – tego wymarzonego, wyczekanego, tyle razy już wyobrażanego sobie jako miejsce, do którego przyjeżdża się na chwilę a zostaje na całe życie. Aby dostać się do Ubud musieliśmy najpierw dojechać do Denpasar (zwanego „stolicą Bali”). Podróż odbyliśmy oczywiście lokalnym autobusem (bemo) i oczywiście musieliśmy się wykłócać z bileterem, że cena której od nas żąda za bilet jest dwukrotnie wyższa niż ta obowiązująca na tej trasie (na szczęście wcześniej się dokładnie dowiedzieliśmy ile ta przyjemność ma kosztować). Żeby nie było wątpliwości bemo to wiekowy lokalny mały autobusik, nie rozwijający większej prędkości niż 50 km/h, wszędzie gdzie się tylko da przerdzewiały i niemiłosiernie brudny i wydający przerażające odgłosy przy każdej zmianie biegów i hamowaniu.

Autobusik

Pokonanie niecałych 100 kilometrów zajęło nam prawie 5 godzin. Ale zdecydowanie było warto! Widoki, jakie mieliśmy możliwość podziwiać przez, jak zwykle, otarte na oścież drzwi autobusu budziły zachwyt. Niesamowita głębia zieleni pól ryżowych iskrzących wodą, a za moment egzotyczna roślinność dżungli okołorównikowej zapierały dech w piersiach. Uroku tym krajobrazom dodawały maleńkie, zagubione pośród tych ogromnych, pięknych przestrzeni wioski, w których ludzie żyli, jakby czas się zatrzymał setki lat temu – w małych chatach krytych trzciną albo liśćmi palmowymi, zajęci prostymi obowiązkami w gospodarstwie, spędzający czas na rozmowach z sąsiadami a godziny południowe, kiedy słońce jest nie do zniesienia, na drzemkach w cieniu własnego domu. Sielsko – anielsko! Zero stresów, zero pośpiechu, trosk. Chyba prawdą jest, że im mniej ludzie mają, tym mniej mają zmartwień. Takie wrażenie sprawili na nas Ci balijscy wieśniacy, którym szczery uśmiech nie znikał z twarzy i radośnie machali kiedy kierowca autobusu na nich trąbił. Jechaliśmy więc do Ubud a nasz apetyt na znalezienie w tym miasteczku właśnie takiego klimatu rósł z każdym kilometrem.

Okolice Ubud

Klimat Bali robił się coraz bardziej zbliżony do tego, czego chcieliśmy tu doświadczyć. Po małych perturbacjach z przesiadką w Denpasar, udało nam się wreszcie wyruszyć w ostatni odcinek drogi. Z Denpasar do Ubud jest niecałe 20 kilometrów. Jak się okazało, nie ma nawet widocznej granicy między tymi dwoma miastami, droga, którą jechaliśmy cała była gęsto usiana pracowniami rzeźbiarskimi, niemal w każdym domu i na każdym podwórku stała imponująca wystawa rękodzieła balijskiego – ozdoby do domu i ogrodu, robione na zamówienie. Początkowo nie bardzo rozumieliśmy, o co z tym chodzi. Dlaczego jest tego tyle? W końcu nawet jeśli zaopatrują się właśnie w tej okolicy wszyscy mieszkańcy Bali, to i tak zdecydowanie jest tego dobrodziejstwa za dużo, bo to mała wyspa! Dopiero tabliczki informujące o możliwości współpracy w dziedzinie eksportu balijskich produktów do niemal wszystkich krajów oraz głoszące, ze możesz kupić co tylko zechcesz a producent zajmuje się zorganizowaniem wysyłki twoich zakupów do domu, choćby na drugi koniec świata, zaczęliśmy rozumieć – tu jest zlokalizowana produkcja rękodzieła balijskiego dla całego świata! Oczywiście trzeba przyznać, że jest to sztuka naprawdę wspaniała, robiąca ogromne wrażenie szczegółowością zdobień i kolorów, ale w takiej ilości zaczyna być męcząca i trudno już wyłapać rzeczy naprawdę ładne i oryginalne od tych produkowanych masowo (choć nadal ręcznie).

Rzezby Ubud

Po wstępnym rekonesansie Ubud wiedzieliśmy, że nie znajdziemy tu tego, na co liczyliśmy – ciszy i spokoju, a miasto przeszło ogromną metamorfozę od czasu pisania przez panią Gilbert książki. Wyzwanie numer jedne stanowiło znalezienie hotelu który nie byłby czterokrotnie droższy od tego, który mieliśmy w Lovinie (a właściciel zapewnia radośnie, że to cena „cheap, cheap for you”). Po długich poszukiwaniach udało się! Wczesnowieczorny spacer odbyliśmy przeciskając się wśród tłumów turystów snujących się między drogimi restauracjami, w których królowały wszystkie możliwe kuchnie europejskie, dla porządku tylko wzbogacone kilkoma daniami kuchni balijskiej (dygresja: swoją drogą to bardzo ciekawe zjawisko, że ludzie jadą na drugi koniec świata na wakacje, w bardzo egzotyczne miejsca, mające wspaniałą, kulturę i wielowiekowe tradycje – również kulinarne – a oczekują, ze wszystko będzie wyglądało i smakowało tak jak „w domu” – to przecież całkiem bez sensu).
Ale wracając do tematu – obserwowaliśmy cały ten tłum ze sporym rozbawieniem – wszyscy znudzonym wzrokiem wodzili po menu wystawianych przed restauracjami by wreszcie dokonać wyboru dania na kolację. W swoich eleganckich, wieczornych strojach i ze zblazowanymi minami, sprawiali wrażenie raczej odbywających karę niż dobrze się bawiących. Wszystko w nich było pretensjonalne i na pokaz. Od niechcenia zatrzymywali się przed „galeriami sztuki” (a tak naprawdę zwykłymi sklepami z rzeźbami, obrazami i pamiątkami), krytycznym okiem przyglądali się dziełom, niekiedy głośno, tak by inni przechodnie słyszeli również, dzielili się swoją opinią z otoczeniem.

Sklepy w Ubud

Wszystko razem tworzyło atmosferę groteskowej komedii w której przez przypadek się znaleźliśmy. Próbowaliśmy sobie wielokrotnie wytłumaczyć ten fenomen, szukając odpowiedzi na pytanie „po co Ci wszyscy ludzie tu przyjeżdżają?” Bo tak jest trendy? Bo Ubud to miasto artystów, a każdy z nich myśli o sobie, że jest artystą (albo co najmniej zna się na sztuce! Btw. akurat sztuka balijska jest tak urokliwa, że nie trzeba się na niczym znać, żeby się podobała!)? Bo każdy szanujący się obywatel świata bywa na Bali co najmniej raz w roku i większość czasu spędza tam nudząc się niemiłosiernie pośród wszędzie tych samych rzeźb i pamiątek? Nie udało nam się znaleźć na to pytanie odpowiedzi., tym bardziej, że Ubud leży w środku lądu, bez dostępu do morza, plaży i takich przyziemnych atrakcji turystycznych. Jednak kolejnym punktem przemawiającym za czystym snobizmem gości przybywających do tego miasta była ulotka biura podróży która wpadła nam w ręce. Zachęcała ona do przyłączenia się do organizowanych 3 razy w tygodniu spacerów do parku w którym można spotkać egzotyczne ptaki. Treść owej ulotki zaczynała się od słów: „Jeśli znudziło ci się już leżenie nad hotelowym basenem, wybierz się z nami na spacer itd.”. Dodać trzeba, że biuro zapraszało na spacer do parku w samym Ubud, podczas gdy tak naprawdę fantastyczny park z ptakami egzotycznymi znajduje się kilkanaście kilometrów za Ubud – ale przecież proponować taką drogę bohemie artystycznej świata byłoby nietaktem 😉
Trafiliśmy kiedyś na badania, które mówiły, że na Bali żyją najszczęśliwsi ludzie na świecie. Być może właśnie Ci wszyscy turyści przyjeżdżają do Ubud, by odnaleźć szczęście, wewnętrzny spokój i zgodę z samymi sobą, jednak tylko bezmyślne naśladowanie Balijczyków, ich sposobu ubierania się, gestów, sztuczne uśmiechy itp. wyglądają tylko jak żałosna kalka (co więcej, w Ubud bardzo popularne są lekcje języka Bahasa – Indonesia ze szczególnym naciskiem na dialekt balijski!).
Przez dwa dni próbowaliśmy zarazić się tą atmosferą, znaleźć w niej jakiś urok, przyjemność, jednak nasz cynizm i krytycyzm, jakie doszły do głosu już pierwszego dnia, nie opuszczały nas ani na chwilę. Nie potrafiliśmy przejść 100 metrów ulicą żeby nie komentować (złośliwie, a jakże!) tego, co naokoło widzimy. Trochę było to oczywiście zagłuszanie rozczarowania tym, że Ubud nie jest takie, jakie sobie wymarzyliśmy (niech żyje komercja i globalizacja :-)), ale zachowaliśmy zdrowy dystans, nie traciliśmy humorów bo w końcu rozumiemy, że żyjemy w XXI wieku, wszystko się na potęgę zmienia i cywilizuje i trochę było z naszej strony naiwnością myśleć, że akurat Ubud oparło się upływowi czasu i jest takie, jak z ksiązki (a swoją drogą kto wie ile w tym wszystkim było fikcji literackiej :-))
Oczywiście podkreślamy, że zamieszczony powyżej tekst wyraża osobiste opinie autorów bloga (wierzymy w wolność słowa) i jesteśmy tolerancyjni i szanujemy wszystkich, którym ten klimat odpowiada i czują się w nim dobrze. My po dwóch dniach odpuściliśmy, zdecydowaliśmy się poszukać sobie rozrywek poza Ubud. O tym, co znaleźliśmy przeczytacie w następnym wpisie.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Niestety Polska mimo, że nie jest Azją też ma z tym poważne problemy…

Kilka porad praktycznych:
Transport: Odcinek z Loginy do Denpasar pokonując komunikacją publiczną (autobusem) kosztuje 25 tys. ruppiah od osoby. Potem w Denpasar należy przemieścić się na dworzec autobusowy Batubulan (taksówka na tym odcinku kosztuje 10 tys. ruppiah) z którego należy udać się do Ubud minivanem, które oczekują na pasażerów. Koszt tego odcinka to 20 tys. od osoby. Ta trasa wymaga jak widać dwóch przesiadek i zabiera niemal cały dzień. Dlatego warto zastanowić się nad opcją autobusów „shuttle bus” oferowaną przez biura turystyczne. Koszt takiego autobusu wiozącego bezpośrednio do miejsca docelowego wynosi w najtańszych ofertach 75 tys. ruppiah od osoby.
Noclegi: Niestety obecnie w Ubud dominują hostele i guesthousy oferujące drogie opcje bungalowów z basenami itd. więc ceny takich miejsc nie spadają poniżej 150 tys. ruppiah od osoby. Warto jednak poszukać miejsca, które nie ma basenu i których właścicielom całkiem nie przywróciło się w głowie (są jeszcze takie miejsca!). Koszt w takich miejscach może wynieść nawet 60 tys. ruppiah.

Północna część Bali

wtorek, luty 23rd, 2010

Z portu Ketapang na Javie udaliśmy się promem na kolejną wyspę Indonezji – Bali. Byliśmy strasznie ciekawi tej wyspy bo o Bali słyszał niemal każdy. Pisano o niej książki, turyści mówią o tej wyspie jako o rajskim miejscu itd. Bardzo chcieliśmy przekonać się na ile faktycznie ta wyspa wyróżnia się pośród innych. Naszą podróż po Bali rozpoczęliśmy od mniej uczęszczanej – północnej części.

Ketapang

Postanowiliśmy zatrzymać się na parę dni w Lovinie i stąd zbadać północ wyspy. Lovina mimo, że nie jest największym miastem w tej części Bali (niedaleko Loviny znajduje się Singaraja, która jest drugim co do wielkości miastem na Bali) stanowi ciekawe miejsce do zatrzymania i znane jest z czarnych plaż, które w agencjach turystycznych reklamowane są jako najpiękniejsze czarne plaże Bali. Również z tego miejsca organizowane są rejsy statkiem w miejsca gdzie żyją delfiny. Wpłynęło to na wizerunek miasteczka do tego stopnia, że w wielu miejscach delfiny umieszczane są w logo restauracji czy punktów usługowych a przed plażą zbudowany został wielki pomnik z delfinami.

Dolphin Monument

Sama Lovina jednak okazała się być – mimo przygotowanej pod turystów infrastruktury w postaci restauracji, hoteli, resortów itd. – mało ciekawym miejscem, a plaże mocno przereklamowane. Dość powiedzieć, że czarna plaża sama w sobie jest już mało ciekawa bo bardziej brudzi niż zapewnia relaks, ale również woda w tym miejscu okazała się mocno zanieczyszczona i mętna. I nie chodzi tu nawet o nieczystości organiczne, ale zwyczajne śmieci, które można zobaczyć w wodzie! Fakt, że w tej chwili jest okres pozasezonowy pozwala nieco odetchnąć od wszędobylskich turystów, ale i tak widać, że to miasteczko raczej przeliczyło się z popularnością wśród turystów bo mnóstwo miejsc oznaczonych jest kartką „For Sale” a wiele punktów jest po prostu zamkniętych „na głucho”. Również liczba ogłoszeń o sprzedaży budynków, mieszkań, a nawet całych hoteli wskazuje na to, że interes tutaj „nie kręci się” jak zakładano.
Mimo całej tej otoczki okres w którym tutaj przybyliśmy pozwolił nam odpocząć, zrobić porządne pranie kolejnych partii odzieży, no i przede wszystkim poznać okolice. Zatrzymaliśmy się w hotelu o wdzięcznej nazwie „Hotel Dupa” 🙂 I to było chyba najfajniejsze posunięcie jakie mogliśmy wykonać.

Hotel Dupa

Nazwa nie przestraszyła nas ani trochę, a warunki, które udało nam się wynegocjować były najciekawsze od bardzo długiego czasu naszej podróży (dokładniej od czasu pobytu na wybrzeżu Kambodży). W dodatku w cenie jaką uzgodniliśmy otrzymaliśmy również śniadanie w postaci naleśnika z miodem i kawy lub herbaty. Hotel praktycznie nie miał żadnych gości więc wybraliśmy pokój na piętrze w oknem wprost na pola ryżowe i góry, które na Bali ciągną się wzdłuż północnego wybrzeża. W połączeniu z piękną przyrodą jaką można obserwować na wyspach Indonezji daje to już jakość samą w sobie.

Pole ryżowe z okna Dupa Hotel

W czasie pobytu w Lovinie obserwowaliśmy życie tutejszych mieszkańców, którzy żyją na skraju dżungli, pomiędzy polami ryżowymi lub wprost na wybrzeżu. Tak jak w pozostałych częściach Indonezji na ogół są to bambusowe małe domki (czasem podmurowane), nierzadko pokryte strzechą, a ich mieszkańcy na ogół żyją z połowów morskich, czasem uprawy ryżu i hodowli zwierząt. Zawsze jednak są uśmiechnięci i widać, że takie życie daje im satysfakcję i zadowolenie.

Balijskie chatki

Niestety obraz ten jest na Bali coraz częściej skażony wyrastającymi tuż obok resortami dla europejskich emerytów szukających egzotycznych wycieczek do miejsc z leżakami i basenami, którzy potem całymi dniami leżą w resortach lub spacerują po sklepach by kupować tandetne pamiątki produkowane „pod zachodniego turystę”. Czasem też obraz natury i klimat egzotycznej wsi zakłócany jest wielkimi willami z basenami, które budowane są przez zachodnich „nowych właścicieli”, którzy wykupują tuta ziemię i osiadają by prowadzić tutaj interesy lub by udawać, że znaleźli ciekawsze miejsce do życia. Żałosny to obraz i wskazujący jak bardzo bezmyślna turystyka potrafi zmieniać obraz świata. Całe szczęście władze niektórych krajów wprowadzają restrykcje dla tego typu inwestycji dla zagranicznych „cwaniaków”. Póki co Indonezja temu nie przeciwdziała korzystając ze strumienia pieniędzy, które tutaj płyną, ale tracąc przy tym niestety swoją tożsamość i to co najcenniejsze: wspaniałą, niczym nie zakłóconą przyrodę i lokalną kulturę mieszkańców.

Ciężarówka

Całe szczęście przyroda jest twarda i dzielnie stawia opór takim zmianom. Już pierwszego dnia widzieliśmy praktycznie w środku miasteczka, biegnącą pośród pól ryżowych 1,5-metrową wielką jaszczurkę! Obraz był co najmniej zaskakujący a zobaczenie takiej jaszczurki biegnącej w kierunku obserwatora mogłoby u niejednej osoby wywołać zawał serca 🙂 Przyroda tutaj jest niewątpliwie piękna. Na Bali wśród różnych specyficznych dla tej wyspy gatunków żyje na przykład waran balijski – ogromna jaszczurka, która atakuje mniejsze zwierzęta (cztery wyspy dalej, na Komodo, żyje największa jaszczurka świata, zwana smokiem z Komodo lub waranem z Komodo, ale o tym w innym wpisie naszego blogu). Tak więc najmocniejszą stroną tej części wyspy okazały się nie plaże, czy Morze Balijskie (tutejsza część Pacyfiku), ale zwykła przyroda i piękne pola ryżowe, które u podnóży gór układają się w piękne tarasy.

Tarasy ryżowe

Nasze badanie północnej części wyspy zakończyliśmy mniej więcej w połowie jej wysokości po drodze podziwiając przepiękną balijską architekturę świątyń, gęsto porośnięte roślinnością wzgórza, lasy pełne małp zwanych balijskimi makakami oraz jeziorami znajdującymi się po południowej stronie pasma górskiego. Mniej więcej w okolicy tych jezior przy miejscowości Candikuning odwiedziliśmy również założony w 1959 ogród botaniczny, który na terenie ponad 150 hektarów oferuje kolekcje przepięknych drzew i kwiatów specyficznych dla tego regionu świata. Cały ogród jest bardzo zadbany i stanowi wyśmienite miejsce do zapoznania się z wieloma gatunkami roślin i drzew, tym bardziej, że oferuje również możliwość zapoznania się z różnymi gatunkami ziół stosowanymi w medycynie, a poszczególne gatunki są opisane tabliczkami z nazwami w łacinie i języku angielskim.

Ogród botaniczny

Nasze poznawanie Bali przypadło na porę deszczową więc czasem musieliśmy zmierzyć się z ulewnym deszczem, który znienacka zaskoczył nas gdzieś w drodze. Na ogół jednak deszcz przychodzi po południu lub późnym wieczorem przeplatając się na zmianę z ostrym słońcem. W ciągu dnia mimo ożywczych deszczów temperatury są jednak na tyle wysokie, że trudno jest wytrzymać bez ciągłego picia napojów. Zapewne jednak dzięki takiemu klimatowi wyspy Indonezji mają taką niepowtarzalną i piękną przyrodę.
Z północny Bali udajemy się teraz do stolicy tej wyspy – Denspasar a stamtąd do Ubud – miasta określanego jako centrum artystycznego Bali.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski, które czekają na Wasze wsparcie.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Z Javy na Bali najtaniej jest udać się publicznym promem, który odpływa z portu Ketapang do Gilimanuk – najbardziej wysuniętej na zachód części Bali. Bilet na prom kosztuje 5750 ruppiah. Z Gilimanuk do Sinagaraji (lub Loviny) oraz w kierunku Denpasar autobusy odjeżdżają praktycznie co godzinę. Dworzec autobusowy znajduje się kilkaset metrów od portu gdzie przypływają promy (na prawo od wyjścia), a bilety na przejazd należy kupić bezpośrednio w autobusie. Szerokim łukiem należy omijać wszystkich oferujących „super” ceny na transport, ponieważ próbują oni sprzedać bilety po dużo wyższej cenie żerując na nieświadomych tematu turystach.
Do eksplorowania wyspy najlepiej wykorzystywać motocykl. Wypożyczenie motocykla na cały dzień kosztuje nie więcej niż 30 tys. ruppiah (należy się targować!) a paliwo 4500 ruppiah za litr (na 100 km wystarcza mniej więcej 2 litry paliwa). Wybierając się w drogę koniecznie należy zabrać ze sobą foliowy płaszcz przeciwdeszczowy, bo deszcz może spaść w każdej chwili, a jazda motocyklem w czasie deszczu kończy się totalnym przemoczeniem.
Zakwaterowanie: W Lovinie hotele oferują miejsca w cenie od 100 tys. ruppiah za noc i jest to przede wszystkim efekt powstających wokoło drogich resortów z basenami. Są jednak miejsca gdzie można wynegocjować cenę na poziomie 50 tys. ruppiah, dlatego warto pochodzić i potargować się z obsługą. Tym bardziej, że turystów jest tutaj coraz mniej, a poza sezonem wiele miejsc świeci pustkami.

Indonezja – Wyspa Java

sobota, luty 20th, 2010