Już w El Nido, decydując się na przedłużenie pobytu o kolejny, piękny dzień, wiedzieliśmy, że będziemy musieli dokonać karkołomnego wyczynu, aby zdążyć wykonać plan. Plan był niby prosty. Musieliśmy przejechać autobusem 150 km na południe od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Chcieliśmy tam zobaczyć podziemną rzekę w Sabang i dojechać do Puerto Princessa, skąd nazajutrz będziemy mieć samolot na Bohol. Okazało się to bardziej skomplikowane niż pierwotnie przypuszczaliśmy. Ale od początku…
O godz. 04:00 odezwał się budzik, uprzedziwszy nawet koguty w wiosce. Być może paliły się potem ze wstydu, a być może nie, bo przecież była niedziela! Kilkanaście minut później szliśmy już z plecakami na terminal autobusowy. Terminal jest oddalony od centrum o około kilometr. Przyjeżdżając, turyści wysiadają w mieście, ale w drogę powrotną udają się już z terminala. Trzeba pamiętać, że Puerto Princessa jest tak skomunikowana z El Nido (jak się później okazało, z wieloma innymi miejscowościami jest podobnie), że autobusy odjeżdżają generalnie rano, a po południu na próżno już szukać jakichkolwiek publicznych połączeń budżetowych. Jeśli ktoś woli przynajmniej dwukrotnie droższe busy lub jeszcze droższe czartery, to takowe połączenia są jeszcze odrobinę później dostępne. Tani transport wyjeżdża z El Nido o godzinach 5:00, 6:00 i 7:30. Dotarliśmy na terminal kilka minut przed odjazdem pierwszego autobusu. Jak się okazało, trafiliśmy na ten sam zespół rajdowy, z którym mieliśmy prawdziwe szczęście dotrzeć do El Nido jadąc z południa. W drugą stronę nie było inaczej. Kierowca zna tę drogę na pamięć. Mamy nadzieję, że tutejsi drogowcy o wszystkich ewentualnych przeróbkach na drodze są łaskawi informować floty autobusowe. Każda nie załatana dziura lub rozsypany inaczej żwir na drodze może skończyć się tu tragedią. Mieliśmy wrażenie, że już od wielu pokoleń zwierzęta przekazują sobie legendy o tym, co ich przodków spotkało na tej drodze, gdy pojawiał się nagle autobus, bo zbliżają się do niej w sposób bardziej rozważny i przemyślany, niż angielska królowa sięga po filiżankę herbaty 😉 Po kilkugodzinnych emocjach związanych z rajdem, o godzinie 11:15 wysiadamy na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do Sabang w miejscowości Salvacion. W sklepie spożywczym dowiadujemy się o ceny biletów. Mając już tę informację próbujemy złapać „okazję”, bo najbliższy i przy okazji ostatni autobus pojawi się to po godzinie 12:00. Nie zdążyliśmy jeszcze pomachać rękoma, a już zatrzymał się przy nas ekskluzywny, klimatyzowany busik. Łatwo było widząc nas przez szybę, odszyfrować nasze zamiary. Dokąd się udajecie? – zapytał kierowca. Podziemna rzeka – odpowiedzieliśmy. To taka „gra wstępna” 😉 To takie: Jak się masz? Bardzo dobrze. Po tembrze naszego głosu wiedział, że nie będzie łatwo negocjować z nami cenę, ale jak się okazało nie miał nic do stracenia. Busa wyczarterowały 2 dziewczyny. Jedna z Kanady, druga z USA. Pokryły one z pewnością wszystkie koszty wynajmu busa oraz dodatkowe koszty i koszty na wszelki wypadek i pewnie jeszcze koszty niebyłych przypadków również. Kierowca widząc nas, pomyślał, że jeszcze parę groszy może sobie dodatkowo dorobić! Bardzo nam się spieszyło, więc wynegocjował stawkę 20% wyższą niż dojazd budżetowym autobusem. Wchodząc do busa spodziewaliśmy się widoku zblazowanych ludzi, ale czy aż do tego stopnia? Najpierw zobaczyliśmy stopę, potem jeszcze dwie, czwarta była gdzieś między szybą, a oświetleniem wnętrza. Ci ludzie z Ameryki Północnej mają straszne życie!!! Ich miny wyrażały tyle bólu, pretensji do życia… 😉 Po grzecznościowym Hi, jedna z nich zapytała gdzie jesteśmy. Odpowiedzieliśmy jej, że mamy przed sobą ok. 40 km do Sabang. Odpowiedziała po angielsku Aha i obie oddały się jakiejś lekturze. Były tak zaczytane, że nie zrobił na nich wrażenia nawet „mistrzowski” popis umiejętności rajdowych naszego następnego kierowcy! Ten to miał dopiero „wózek”. Musiał być z niego bardzo dumny. Kiedy okazało się, że więcej niż 143 km/h nie da się nim jechać, zajeżdżał drogę temu, który chciał nas wyprzedzić. Filipińscy kierowcy to ludzie z ogromną ambicją 😉 Dojechaliśmy na miejsce o 11.45. Pędzimy do kasy i dowiadujemy się, że na wstęp do Parku Narodowego, na terenie którego znajduje się Podziemna Rzeka wpuszczą nas jeszcze, bo ostatni turysta może tam wejść do godziny 15. Bardziej skomplikowanie przedstawiała się kwestia wpłynięcia łódką na wody samej podziemnej rzeki. Pani oznajmiła, że wszystkie grupy są obsadzone w 100% i nie ma możliwości zobaczenia tego cudu natury, który niedawno aspirował do bycia laureatem w rywalizacji o miano jednego z nowych 7 cudów świata. Uśmiechnęliśmy się do Pani. Bardzo ładnie, długo i szeroko. Nawet coś jeszcze powiedzieliśmy i udało się. Ale w jakim stylu!!! Starsza Pani stwierdziła, że wykreśli kogoś z grupy, która właśnie wypłynęła i wpisze nas w ich miejsce! Teraz to był ekspres!
Ponieważ musieliśmy gonić grupę, do jaskini podziemnej rzeki płynęliśmy na maksymalnych obrotach łodzią, jako jedyni jej pasażerowie. Potem na miejscu okazało się, że grupa już zwiedza jaskinię podziemnej rzeki i musimy popłynąć osobną łódką. Tylko we 2 osoby + przewodnik! Normalnie wpływają tam łódki z około 10 turystami.
Przepiękne miejsce!!! Przed wpłynięciem do groty założyliśmy kapoki ratunkowe i kaski ochronne na głowy. Wejście do groty otacza niewielkie rozlewisko wody o pięknym turkusowym kolorze.
Sam ten widok już odpowiednio nastraja do wycieczki łódką. Rzeka na odcinku ponad 8 km płynie przez jaskinię, w której jest możliwe swobodne nawigowanie łódką. Turyści standardowo przepływają odcinek 1,5 km tam i z powrotem tą samą drogą. Za dodatkową opłatą można przedłużyć sobie tę przyjemność o dodatkowe 3 km w obu kierunkach. My chcieliśmy, ale dowiedzieliśmy się wcześniej, że ostatni bus do Puerto Princessa odjeżdża o godzinie 13:00, więc musieliśmy poprzestać na standardowej przyjemności. Wszystkim bardzo gorąco polecamy obejrzenie tego miejsca. Wrażenie niesamowite. Nie powala tutaj co prawda na kolana różnorodność szaty naciekowej jaskini, choć niewątpliwie jest tu kilka ładnych jej przykładów, ale można tu odnieść wrażenie, jakby płynęło się gondolą po zalanych komorach Kopalni Soli w Wieliczce. Dodatkową atrakcją tej jaskini są tysiące nietoperzy drzemiących na sklepieniach grot i świadomość tego, że pod nami jest ok. 10 m wody.
Na specjalną prośbę Wracaliśmy karkołomnie łódką na nabrzeże, gdzie pozostawiliśmy plecaki i gdzie mieliśmy nadzieję, będzie do ostatniego pasażera czekał ostatni autobus do Puerto Princessa. Dotarliśmy na 13:15. Przeliczyliśmy się. Wszystkie autobusy odjechały… Następny jutro o 7:00 rano. Oczywiście zawsze istnieje możliwość pojechania czymś droższym, ale to ostateczność. Spostrzegamy grupę dzieci wsiadających do dwóch ostatnich autobusów w miasteczku. Wycieczka szkolna… To jest pomysł! Dogadaliśmy się z załogą. Możemy wsiadać na dach i przejechać z nimi pozostałą, 70 kilometrową trasę. Tak też zrobiliśmy.
Po drodze okazało się, że zupełnie gratisowo mogliśmy się poczuć jak główni bohaterowie niezłej gry zręcznościowej. Należało pochylać się lub kłaść na dachu, gdy przejeżdżaliśmy pod nisko zawieszonymi gałęziami drzew. Fajna gra, tylko, że dzieje się w realu, nie gra się na punkty i… ma się do dyspozycji tylko jedno życie. Dotarliśmy z nim na szczęście do San Jose. Stamtąd przeszliśmy na piechotę z bagażami aż do lotniska, mając nadzieję na odnalezienie jakiegoś kościoła katolickiego po drodze. Niestety nie udało się. Mijaliśmy ich bardzo wiele, ale wszystkie należały do jakichś odłamów i nie chcieliśmy ryzykować uczestnictwa w nieznanych nam obrządkach… Puerto Princessa to brzydkie miasteczko, w którym nie warto spędzać ani chwili więcej, niż się musi. My musieliśmy trochę dłużej, bo okazało się, że lotnisko, na którym mieliśmy spędzić noc nad pisaniem kolejnej części bloga jest zamykane po 19:30. Nie mieliśmy już sił na szukanie taniego lokum. Ostatkiem tych, które pozostały znaleźliśmy jakieś „ławki noclegowe” dokładnie vis a vis lotniska. Ostatnią rzeczą, którą pamiętamy z tego dnia, to jak rosły nam obrzęki na twarzy po nocnych ukąszeniach komarów…