Archive for marzec, 2010

Alice Springs, outback i podróż do Port Augusta

środa, marzec 31st, 2010

Po prawie trzech tygodniach podróżowania po Australii z różnymi przeszkodami dotarliśmy do serca tego kraju: położonego pośród pustyni, spieczonych skał i czerwonego pyłu miasta Alice Springs. To najbardziej znane miasto australijskich peryferii i trzeba przyznać, że jak na położone „pośród niczego” (wokoło po paręset kilometrów nie ma żadnych innych osiedli ludzkich) zaskakuje swoim poziomem cywilizacji. Głównie stało się to za sprawą turystyki, która udając się zobaczyć australijski „dziki zachód” dociera właśnie tutaj. Oczywiście nie ma to prawie nic wspólnego z prawdziwą przygodą na peryferiach, bo większość turystów przylatuje tutaj zapewne samolotem na parę dni, wsiada w zorganizowaną wycieczkę po okolicy a potem wraca do cywilizacji. Docierający tutaj na własną rękę stanowią ułamek liczby przyjezdnych.
Alice Springs to miasteczko w którym mieszka 28 tys. osób, ale jak na taką populację oferuje nadzwyczaj dużo. Łączy w sobie dzikość peryferii wraz z nowoczesnym zapleczem w postaci sieciowych restauracji czy hipermarketów. Trzeba jednak przyznać, że „dzikość” została już mocno przygłuszona przez rozwój turystyki i dla travelersów takich jak my – zmęczonych wieloma dniami podróży do tego miejsca – oferuje przede wszystkim miejsce do odpoczynku i złapania oddechu przed dalszą podróżą przez czerwone prerie.

Alice Springs

Naszym celem był tutaj więc dwudniowy pobyt na zrobienie solidnego prania naszych zapylonych ubrań, odświeżenia się, zrobienia zakupów i wyruszenia w dalszą podróż zarezerwowanym już wcześniej campervanem, którego mieliśmy relokować do Sydney. Przed nami było więc do pokonania kolejnych 3000 kliometrów. Daliśmy sobie na to tydzień by móc spokojnie zobaczyć to co zaplanowaliśmy do zobaczenia ciekawego po drodze.
Pierwszym i najważniejszym celem po wyjechaniu z Alice Springs była znajdująca się w odległości 460 km na południowy zachód, ikona australijskiego outbacku – Uluru. To bez wątpienia jeden z największych na świecie cudów natury. Uluru jest największą na świecie monolityczną skałą. Wystaje ponad powierzchnię ziemi na wysokość 348 metrów, a jego rdzawo-rudy kolor i przede wszystkim niesamowity kształt powodują u każdego, przecieranie oczu ze zdumienia. Jeszcze większe jednak wrażenie robi Mount Conner, który znajduje się w odległości około 100km na wschód od Uluru i jest od swego świętego brata o jakieś 200-300 mln lat starszy. Ogromny, masywny monolit jest od góry spłaszczony niczym stół a to, że znajduje się w zasadzie pośrodku niczego (dookoła w promieniu kilkuset kilometrów jest płaska preria – nie licząc braciszka Uluru oczywiście) dodatkowo potęguje niesamowitość tego zjawiska. W dodatku to co widać ponad ziemią jest tylko częścią tego monolitu – reszta znajduje się pod ziemią! Ogrom Mount Conner można sobie wyobrazić patrząc na poniższe zdjęcia, które wykonaliśmy – uwaga – jeszcze z odległości kilkudziesięciu kilometrów do skały! Skała wystaje na ponad 859 m ponad poziomem morza, a w głąb ziemi sięga jeszcze dodatkowo jakieś 300 m!

Mount Conner

Na noc po pierwszym dniu podróży zatrzymaliśmy się obok stacji paliwowej Curtin Springs. Jakież było nasze zdziwienie gdy wieczorem do otwartych ze względu na gorąco (ale zabezpieczonych siatką przeciw owadom) drzwi przyszedł tuż przed zmrokiem ciekawski struś emu 🙂 Skubał sobie siatkę wyłapując muchy i zjadając okruszki z progu wejścia do campervana. Trzeba przyznać, że jego wielkość i głośne pomruki jakie z siebie wydaje mogą mocno niepokoić, ale całe szczęście „Strusiek” – jak go nazwaliśmy – nie zdecydował się na wejście do środka i po kilku minutach sobie poszedł. Następnego dnia mogliśmy zaobserwować innego emu również tuż pod dystrybutorem paliwa (pewnie chciał zatankować 😉 ). Widać, że te ciekawskie zwierzęta przyciągnąć mogą jakiekolwiek oznaki cywilizacji i zróżnicowania na tych nudnych, ogromnych przestrzeniach.

Emu na stacji

Kolejnym miejscem postoju po drugim dniu na naszej trasie było Coober Pedy – górnicze miasteczko znajdujące się na największym na świecie terenie kopalni, w których wydobywa się opale.

Coober Pedy

Krajobraz jest niesamowity: na płaskich czerwonych preriach przez wiele dziesiątek kilometrów ciągną się usypane góry jasnego piasku. Wśród tych górek miasteczko w którym po ulicach ciągną się całymi grupami Aborygeni. Było to mało przyjazne i budzące niepokój miasteczko w którym nawet kościół znajdował się pod ziemią. Po kilku godzinach pobytu doszliśmy do wniosku, że ma to nawet sens, bowiem wieczorem zrywają się tutaj burze piaskowe, które wznoszą w powietrzu kilogramy piasku i kurzu a wokoło robi się ciemno i ponuro. Najedliśmy się sporo strachu siedząc w samochodzie i patrząc na piaskową burzę, która przez kilkadziesiąt minut szalała wokół nas.

Burza piaskowa w Coober Pedy

Całe szczęście udało się przetrwać tę noc i kolejnego dnia wyruszyć w dalszą drogę na południe kontynentu. Tutaj po drodze mieliśmy dotrzeć do miejsca przecięcia się z transkontynentalną linią kolejową. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, który chcieliśmy ujrzeć na własne oczy, że jest to najdłuższa na świecie linia kolejowa, której tor biegnie po idealnym odcinku prostym. W dodatku jest to jeden tor więc pociąg kursuje tutaj wahadłowo raz na kilka dni. Wystarczy sobie wyobrazić, że po tym rdzawym jak cegła piasku australijskich prerii pociąg pokonuje aż 478 km bez żadnej stacji i żadnego, nawet drobnego łuku (a cały prosty odcinek toru, ale ze stacjami ma ponad 1200 km)!

Linia Trans-Australian

Można sobie wyobrazić jak nudna może być taka podróż 😉 Zresztą poruszanie się w tym rejonie Australii drogą również oznacza pokonywanie wielu prostych odcinków drogi ciągnącej się przez setki kilometrów. Dość powiedzieć, że po przejechaniu rozstajów dróg prowadzącego do Uluru nasz GPS zakomunikował uroczyście: „1080 km prosto, a potem w lewo” 🙂

Droga w outbacku

Droga na tak długich dystansach bez większych zmian w otaczającym krajobrazie jest więc nużąca, a brak zasięgu radia powoduje, że jedyną rozrywką może być płyta CD umieszczona w samochodowym odtwarzaczu. Jedyną zmianą w otoczeniu są porzucone gdzieniegdzie przy drodze wraki samochodów.

Wrak na prerii

Niektóre z tych wraków wyglądają zresztą na całkiem „świeże” i z pewnością pozostały tu po wypadkach w starciu z dzikimi zwierzętami, które się tutaj – również dla urozmaicenia krajobrazu – często pojawiają. Oprócz wszędobylskich strusi emu mieliśmy więc okazję przyjrzeć się tutaj np. kangurom, które wcześniej zawsze gdzieś skutecznie nam umykały. Tym razem udało nam się uchwycić je z bliska.

Kangur

Innym niesamowitym przypadkiem biologicznym o którego istnieniu wcześniej nawet nie wiedzieliśmy jest mały potwór występujący tylko w Australii. To jaszczurka zwana „thorny devil” (polska nazwa to Moloch Straszliwy) o wyglądzie okropnego, najeżonego kolcami smoka. W dodatku ma ona podniesiony do góry ogon co jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym wśród tego typu zwierząt. Potrafi ona stać z podniesionym ogonem i straszyć wrogów już samym swoim wyglądem! Ciekawe też, że świadoma swojego strasznego wyglądu nie boi się ona nawet człowieka ani rozpędzonych samochodów. Stojąca na drodze potrafi stać tak z podniesionym ogonem mimo pędzącego tuż obok niej samochodu! Nie mogliśmy uwierzyć jak spotkany przez nas „diabeł” stał twardo i tylko złowieszczo łypał oczami mimo, że przed paroma chwilami przejechaliśmy tuż obok niego zanim się zorientowaliśmy z kim mamy do czynienia 😉

Moloch straszliwy

Zanim dotarliśmy do końca kolejnego dnia podróży po drodze mogliśmy jeszcze podziwiać kilka słonych jezior, których większość powierzchni jest kompletnie wyschnięta a w pozostałych jeszcze fragmentach roztwór soli ma tak wysokie stężenie, że krystalizuje się ona na dnie i przy brzegach tworząc ogromne wyglądające jak śnieg rozlewiska. Wchodząc na brzeg ma się wrażenie skutej lodem Antarktydy tyle, że skąpanej w lejącym się z nieba 40-stopniowym żarze słońca.

Słone jezioro

Kolejną noc naszej podróży spędziliśmy w miasteczku Port Augusta, które po przejechaniu od Alice Springs ponad 1500 kilometrów zasygnalizowało wreszcie zmianę krajobrazów i spadek wysokich temperatur. Naszym oczom ukazały się jeziora i wysokie góry. Również rdzawy kolor krajobrazów przeszedł wreszcie w bardziej swojskie piaszczyste kolory skał i soczystej trawy.
Miasto nie miało wiele do zaoferowania, ale oznaki cywilizacji po spędzeniu kolejnych trzech dni na prerii były ożywcze niczym łyk wody na pustyni.

Port Augusta

Tak więc kolejna część trasy jaką pokonywaliśmy w drodze na wschodnie wybrzeże Australii miała mieć już inny, mniej dziki charakter. Choć jak się później okazało pewne syndromy „dzikiego zachodu” były jeszcze przed nami.

A teraz na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka by zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: W Australii zgodnie z obowiązującymi przepisami nie można spać w samochodzie w miejscach publicznych (bez względu czy jest to samochód osobowy czy przystosowany do spania campervan), poza specjalnie wyznaczonymi do tego celu miejscami.
Na potrzeby popularnego w Australii podróżowania campervanami oraz dla przyczep campingowych w każdym miasteczku znajdują się tzw. caravan parki. Niestety rzadko które są bezpłatne i za taki postój nawet jeśli nie korzystamy z przyłączy elektrycznych należy płacić (często powyżej 20 dolarów za noc). Jeżeli chcemy oszczędzić to najlepiej poszukać tzw. rest pointów, które znajdują się przy głównej drodze najczęściej w odległości nie większej niż kilka kilometrów od miasta (do takich miejsc kierują niebieskie znaki informacyjne umieszczane przy drodze). Są to miejsca przeznaczone do wypoczynku kierowców więc legalnie można w nich bezpłatnie parkować by spędzić noc w samochodzie. Bardzo często w takich miejscach są również toalety i zadaszone stoliki przy których można spożyć posiłek.

Droga do serca Australii – część druga

czwartek, marzec 25th, 2010

Po nocy spędzonej w rozbitym samochodzie w małym miasteczku Boulia mieliśmy zgłosić się na policję by zrelacjonować wypadek i wszcząć odpowiednie działania z wypożyczalnią samochodową od której wynajęliśmy samochód Mitsubishi Pajero 4WD. Zanim rano otworzyliśmy oczy nasz samochód oglądało już większość mieszkańców Boulii. Lotem błyskawicy bowiem rozniosła się wiadomość o nas i o naszym wypadku. Takie są prawa małych prowincjonalnych miasteczek w których zapewne niewiele się dzieje i już sam przyjazd jakichś turystów wzbudza zainteresowanie a cóż dopiero dodatkowe „atrakcje” w postaci rozbitego samochodu i turystów „uwięzionych” w mieścince.
Jak się okazało w Boulii mieszka około 300 osób. A w całym hrabstwie poza Boulią jeszcze około 500 osób na terenie o powierzchni (uwaga!) 61200 km2. Tak właśnie wygląda gęstość zaludnienia w australijskim outbacku, nie ma więc co się dziwić, że takie zdarzenia jakie nas spotkało spotykają się ze szczególnym zainteresowaniem wśród mieszkańców. W dodatku ku naszemu zaskoczeniu zorientowaliśmy się, że mieszka tutaj bardzo dużo Aborygenów, którzy całymi rodzinami chodzą po kliku ulicach miasteczka lub jeżdżą w kółko zakurzonym samochodem z opuszczonymi szybami i obserwują co się dzieje wokoło niczym uliczne patrole. Jak się później okazało większość miasteczek w centralnej Australii w dużej części zamieszkanych jest przez Aborygenów i niemal wszędzie zachowują się tak samo. Ich nietypowa figura dużych, mocno pozaokrąglanych ciał z wielkimi głowami porośniętymi rozczochranymi włosami osadzonych na masywnych tułowiach, połączona z chudymi nogami i bardzo ciemnym, niemal czarnym kolorem skóry może wzbudzać pewien niepokój i dystans. Tym bardziej, że ich fizjonomia mocno różni się od wszystkich znanych nam ras, nawet tych bardzo egzotycznych.
Wracając jednak do naszego wyczekiwania na otwarcie posterunku policji po naszej pobudce zaraz pojawiali się kolejni ciekawscy wypytujący o wypadek. Oczywiście chodziło tylko o zobaczenie nas i naszego samochodu, choć trzeba przyznać, że wszyscy byli dla nas bardzo mili. Jeden ze starszych mieszkańców krążący po miasteczku jakimś samochodem od razu zaczął bardziej merytoryczną dyskusję o tym, że mechanik jest akurat na urlopie i nie ma go w miasteczku, a policja to może będzie po godz. 9:00, ale też nie wiadomo bo to jest piątek więc mogą nie przyjść do pracy. Takie to są realia australijskiej prerii 🙂 Potem pojechał dalej i wrócił za jakiś czas podrzucając nam zapisany na kartce numer do jakiegoś Pana Mike, który jest taką lokalną „złotą rączką” i zawsze coś tam może pomóc przy samochodzie. Co do policji radził obserwować okolice posterunku czy nie pojawi się tam samochód, wtedy będzie jasne, że policjanci są już w pracy. Bacznie więc śledziliśmy ulicę w tym czasie pakując nasze plecaki na ewentualną dalszą drogę innym środkiem lokomocji. Wreszcie koło 9:30 zauważyliśmy policyjny samochód więc mogliśmy udać się na posterunek by przyjąć na siebie wyrocznię władzy.

Boulia

Na posterunku wzorem standardowych schematów kryminalnych zastaliśmy dwóch policjantów, z których jeden odgrywał rolę Dobrego Policjanta, a drugi Złego. Dobry szybko przeszedł grzecznie do standardowych pytań o okoliczności wypadku, by móc przygotować odpowiedni raport, Zły – zgryźliwie zwracał nam uwagę, że chyba zbyt mało dowiadywaliśmy się od właściwych osób czy takimi drogami można jeździć i jak bardzo są one niebezpieczne. Zwrócił nam również uwagę, że powinniśmy powiadomić ich o pozostawionym na drodze bydle, bo przecież mogło stanowić zagrożenie dla innych. Wszystko grzecznie wyjaśniliśmy o przebiegu zdarzeń, bowiem próbowaliśmy przecież powiadomić lokalną społeczność a sam posterunek był zamknięty i poradzono nam czekać do rana. Zły policjant założył skórzaną kaburę ze „sprzętem” i pojechał na miejsce wypadku dokonać oględzin i ustalić straty w stadzie. Dobry Policjant po obejrzeniu samochodu sporządził szczegółową notatkę i wykonał rutynowe zdjęcia pojazdu.

Dobry Policjant po zrobieniu zdjęć

Po powrocie Złego Policjanta dowiedzieliśmy się, że wypadkowi uległy aż dwa duże byki (jeden konający przed maską, a drugi z połamanymi nogami nieco dalej) i już poprzedniego dnia jeden z naszych rozmówców spotkanych przed motelem pojechał zastrzelić zwierzęta, żeby się nie męczyły (policjanci zresztą w rozmowie między sobą szybko ustalili kto to był). Ponieważ wszystkie okoliczności był jednak zgodne z zasadami ruchu drogowego i nie dokonaliśmy żadnego wykroczenia poruszając się z właściwą prędkością i we właściwy sposób nie zostaliśmy w żaden sposób ukarani a Zły Policjant z biegiem czasu stawał się coraz bardziej przychylny i miły. Pod koniec sprawy mieliśmy już do czynienia z dwoma Dobrymi Policjantami rozprawiającymi z nami w przyjaznej atmosferze i chętnych do pomocy. Dla nich nasz przypadek był zapewne wreszcie odskocznią od codziennej małomiasteczkowej nudy więc chłopaki mieli wreszcie coś ciekawszego do roboty niż codzienne pogaduchy z mieszkańcami gdzie każdy do każdego mówi po imieniu i wszyscy wiedzą o sobie wszystko 🙂 W naszym imieniu policjanci skontaktowali się nawet z wypożyczalnią by poinformować ich o wypadku i przekazać nam rozmówcę do dalszych ustaleń.
Dowiedzieliśmy się, że musimy „na własną rękę” dostarczyć samochód do najbliższej, bardziej cywilizowanej mieściny, do firmy „Precision Head”. I tu zaczęły się problemy. Okazało się bowiem, że wszystkie pomoce drogowe do których dzwoniliśmy nie mogli świadczyć usługi transportu auta ze względu na brak lokalnych przedstawicielstw w tym rejonie. Z pomocą przyszli panowie Dobrzy Policjanci, którzy wypytali lokalnych mieszkańców i dostaliśmy informację, że nasz samochód pomoże nam przetransportować nie kto inny jak Pan Mike, do którego kontakt otrzymaliśmy już wcześniej. Pozostała jeszcze tylko kwestia ustalenia terminu i kosztu, a ten mógł okazać się kolosalny bowiem odległość do najbliższej większej cywilizacji – czyli miasteczka Mount Isa do którego mieliśmy przetransportować samochód wynosiła 303 km. Z Panem Mikiem ustaliśmy termin na dzień kolejny (w tym samym dniu Mike już miał inne plany i zajęcia) a koszt ze względu na naszą trudną sytuację został ustalony na 600 dolarów co przy konieczności przejechania tego dystansu w dwie strony dało sumę 1 dolara za kilometr więc był o połowę niższy niż standardowy. Pan Mike zresztą również okazał się bardzo miły i jak większość mieszkańców miasteczka służył nam pomocą. Lokalna społeczność na tyle się zaangażowała, że każdy w jakiś sposób nam pomagał. Pani Kate z urzędu hrabstwa przez Panią bibliotekarkę przekazała nam informację, że może nas przenocować za darmo w jakimś miejscu jej gospodarstwa położonego jakieś 30 km od Boulii. Widać było, że każdy każdemu przekazał już co trzeba na nasz temat i każdy wiedział „o co chodzi”.
Następnego dnia rano nastąpiła akcja pakowania samochodu na ciężarówkę Mike’a. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom patrząc w jaki sposób Mike z innym swoim znajomym nie mając odpowiedniego zaplecza technicznego, biorą nasz terenowy samochód na dwa wózki widłowe i wykonując skomplikowane operacje umieszczają go wewnątrz ciężarówki. Trzeba było mieć naprawdę mocne nerwy patrząc jak ciężki samochód podnoszony jest przez wózki widłowe na wysokość 1,5 m. Nawet nie chcieliśmy myśleć co by się stało, gdyby ten samochód się „wymsknął” z któregoś wózka na jakimś etapie operacji.

Akcja "ładowanie Pajero"

Gdy dojechaliśmy do miasta Mount Isa we wskazane nam przez wypożyczalnię samochodów miejsce okazało się, że „Precisiom Head” to wcale nie warsztat samochodowy tylko jakaś mała firma inżynieryjna mająca jakieś zaplecze ślusarsko-tokarskie w dodatku ponieważ była sobota, a weekend w Australii się szanuje, poświęcając go na życie prywatne nikogo na miejscu nie zastaliśmy. Dzięki kontaktom Mike’a i jego znajomych otrzymaliśmy pomoc od właściciela warsztatu samochodowego „Panel Repairs”, który zgodził się przyjąć auto, ale zająć się nim mógł dopiero w poniedziałek. No, pięknie. Mieliśmy więc teraz przed sobą kolejne dwa dni oczekiwania na dalszy przebieg zdarzeń. Nie to stało się jednak dla nas horrorem tego splotu różnych okoliczności. Po kolejnych rozmowach z wypożyczalnią samochodową otrzymaliśmy bowiem informację, że wypadek oznacza potrącenie kucji w wysokości 1000 dolarów, a także konieczność poniesienia wszystkich kosztów naprawy auta. Właściciel warsztatu, Greg, oszacował te koszty „spod grubego palca” na 6000 – 8000 dolarów. To już niestety pachniało dla nas totalną klęską. Nie dość, że już wypadek pochłonął 1600 dolarów to czekały nas wydatki, które w zasadzie przekreśliły by nasze dalsze plany. Dziwiła nas jednak sprawa braku ubezpieczenia pojazdu, które w takich wypadkach powinno pokrywać koszty napraw. Takie same zdziwienie okazał Pan Greg, który z racji swoich doświadczeń mając do czynienia z wieloma firmami ubezpieczeniowymi i różnymi wypadkami, widząc naszą beznadziejną sytuację za punkt honoru obrał sobie udzielenie nam skutecznej pomocy.
Od poniedziałku razem z Panem Gregiem, który okazał się świetnym psychologiem i negocjatorem walczyliśmy z firmą wypożyczającą o zaniechanie obciążania nas dalszymi kosztami. Po wielogodzinnych walkach, włączywszy w to rozmowy z samym właścicielem wypożyczalni Greg wykorzystując luki i uchybienia umowy wywalczył dla nas bardzo korzystny consensus, w którym firma ostatecznie potwierdziła, że nie będzie nas już obciążać żadnymi dodatkowymi kosztami, a samochód zostanie w warsztacie Grega do dalszych ustaleń już bez naszego udziału. Nie byłoby takiego szczęśliwego dla nas finału tego wypadku gdyby nie Greg – kolejna miła osoba, która bezinteresownie niosła nam pomoc. Wielogodzinną walkę w naszym imieniu wynagrodziliśmy Gregowi dużym kartonem jego ulubionego piwa.
Mount Isa okazała się miastem, które żyje głównie z górnictwa miedzi, srebra, cynku i ołowiu. Miasto ma kilka kopalni do których przyjeżdżają pracować osoby z różnych stron Australii i świata. Górnicy zarabiają tutaj dużo, bowiem praca jest jak na warunki australijskie ciężka. Wytworzył się więc tutaj ruch ludzi, którzy przyjeżdżają na jakiś czas do pracy, po czym po paru latach wyjeżdżają z powrotem do rodzinnych miejsc.

Kopalnie Boulii

Mount Isa okazała się zresztą pod pewnym względem niesamowitym przypadkiem geograficznym. Jest to bowiem pod względem powierzchni największe miasto świata! Najciekawsze jest to, że przy powierzchni 43 tys. km2 (czyli większej niż cała Szwajcaria!) ma jedynie 23 tys. mieszkańców! Wynika to z ogromnego rozciągnięcia terenów kopalnianych a małego zurbanizowania tych rejonów.
Nasza podróż z Brisbane do serca Australii, czyli miasta Alice Springs utknęła więc po 2000 kilometrów w Mount Isie. Do Alice Springs pozostało jeszcze do pokonania prawie 1200 km, a my pozostaliśmy bez samochodu. Dowiedzieliśmy się więc jakie są możliwości innego dotarcia do Alice i jedynym środkiem transportu okazał się autobus, który w najtańszej wersji kosztował 200 dolarów od osoby. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się na spróbowanie sił w autostopie. Trzeba przyznać, że była to nader śmiała decyzja bowiem pokonanie 1200 kilometrów na australijskich peryferiach gdzie dzienna liczba samochodów na tych trasach czasem da policzyć się na palcach rąk i nóg musiało się wiązać ze sporym szczęściem. Nam jednak do tej pory w naszej całej podróży go nie brakowało więc postanowiliśmy spróbować. Pierwszego dnia udało nam się zatrzymanym samochodem wyjechać 6 kilometrów za miasto by tam stojąc już na właściwej drodze próbować zatrzymać coś „dalekodystansowego”. Niestety ponieważ zaczęliśmy późnym popołudniem, po paru godzinach przed oczami mieliśmy już zachód słońca więc musieliśmy wracać do Mount Isy, by ponowić próbę kolejnego dnia już od samego rana. Wstaliśmy przed godziną 6:00 i od 7:00 staliśmy już na ulicy. I znowu udało nam się złapać okazję by wyjechać parę kilometrów od centrum i tam liczyć na szczęście. Tutaj ćwiczyliśmy swoją wytrwałość. Najgorszy w australijskim autostopie nie jest mały ruch pojazdów, bo z tym można się oswoić i ćwiczyć cierpliwość. Najgorszy jest skwar słońca lejący się z nieba i okropne stada much, które siadają wszędzie. Wchodzą do uszu, nosa, a nawet do ust! Nie dają się przeganiać tylko bezustannie siadają i męczą niemiłosiernie. Z dużą kartką papieru z napisaną nazwą miejscowości w kierunku, której się udawaliśmy wytrwale oczekiwaliśmy na swój czas. Nie minęły dwie godziny i udało się! Z głośnym hamulcem po parędziesięciu metrach od miejsca gdzie staliśmy zatrzymał się road train. Road train to ogromne ciężarówki zwane pociągami drogowymi ze względu na to, że mają więcej niż dwie przyczepy. Ich długość może przekraczać 53 metry a waga 80 ton!

Nasz road train

Mieliśmy więc możliwość jechania w kabinie pojazdu, który do tej pory wzbudzał nasz podziw ze względu na swój ogrom i moc. Mieliśmy ogromne szczęście bowiem kierowca jechał na północ Australii, ale żeby móc tam dojechać najpierw musiał pokonać 600 km do połączenia z drogą Południe – Północ zwaną Stuart Highway, do której również my musieliśmy dotrzeć! Z tą różnicą, że my potem mieliśmy udać się kolejne 600 km na południe. Jednak przejechanie połowy docelowego dystansu w ogromnej ciężarówce samo w sobie było niezwykłą przygodą.
Gdy dojechaliśmy do Stuart Highway zapadał już zmrok. Całe szczęście przy połączeniu tych dróg znajduje się tzw. roadhouse czyli stacja paliwowa połączona z motelem o nazwie „Three Ways”. Mogliśmy więc spędzić tutaj noc przed kolejnym dniem autostopowych prób.

Three Ways

I znowu mieliśmy sporo szczęścia. Najpierw po prawie dwugodzinnej walce ze skwarem i muchami atakującymi nasze ciała dojechaliśmy 25 kilometrów do Tennant Creek – dziwnego miasteczka w którym większość mieszkańców stanowili koczujący na ulicach Aborygeni. Potem po przejściu pieszo 2 km przez miasteczko na drugi jego koniec ustawiliśmy się przy drodze w kierunku Alice Springs. Nie minęła godzina gdy udało nam się zatrzymać samochód – tym razem osobowy. Był to jednak dość dziwny przypadek. Samochód prowadził mężczyznę w wieku około 60 lat, pasażerem na przednim siedzeniu była Abrygenka, a z tyłu na środku siedzenia w foteliku (usadowiliśmy się więc po obu stronach fotelika) siedziało dziecko w wieku około 3 lat, które było wyraźnie pochodzenia mieszanego.
Dziecko bez przerwy zagadywało kierowcę – jak się okazało – swojego ojca. Ten bez specjalnego protestowania w czasie jazdy obracał się do tyłu co chwila coś poprawiać przy dziecku, a Aborygena – prawie na pewno mama dziecka – praktycznie w ogóle nie interesowała się dzieckiem. W dodatku kierowca jechał zdecydowanie za szybko jak na przepisy ruchu tu obowiązujące (chociaż w większości odcinków tej drogi zgodnie ze znakami można było jechać 130 km/h). Staraliśmy się więc mocno nie denerwować tą niewątpliwie nerwową sytuacją i na tyle na ile mogliśmy zajmowaliśmy się dzieckiem by nie niepokoić kierowcy 😉
Po drodze mijaliśmy kilka interesujących miejsc, spośród których największą atrakcją były tzw. Devil Marbles – niesamowite, leżące na obszarze kliku kilometrów kwadratowych wielkie skały wyglądające jak ogromne okrągłe kamienie leżące na płaskich przestrzeniach prerii. Niektóre z nich przepołowione na pół jak małe kamyczki, a wszystko to w kolorze rdzawym jak całe otoczenie australijskiego outbacku. Trzeba przyznać, że na tych ogromnych pustych przestrzeniach robią one niesamowite wrażenie.

Devil Marbles

Innym ciekawym miejscem były położone niemal na pustkowiu miejsca poświęcone kulturze aborygeńskiej. Ustawiono tam dwa ogromnych rozmiarów kilkunastometrowe monumenty w kształcie kobiety Aborygenki z dzieckiem trzymającym się jej nogi, oraz stojącego na skale mężczyznę Aborygena z włócznią w ręku.

Posąg Aborygena

Mimo różnych naszych niepokoi o styl jazdy kierowcy i dziwnej atmosfery rodziny z którą jechaliśmy, całe szczęście udało się pokonać całą trasę do samego Alice Springs (a więc kolejne prawie 600 kilometrów) bez szwanku.
Alice Springs przywitaliśmy więc z głęboką ulgą i zaoszczędzonymi 400 dolarami w kieszeni. Teraz czekało nas kilka dni w sercu Australii – skwarnym mieście określanym ze względu na rdzawe otoczenie spieczonej ziemi i skał jako Red Centre.

Na koniec tej lektury bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby naszym dobrym zwyczajem zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: Znowu „mądry Polak po szkodzie”, ale warto pamiętać, że poruszanie się samochodem na drogach australijskich peryferii (outback) po zmroku jest zbyt ryzykowne! Przekonaliśmy się o tym osobiście, ale słyszeliśmy o wielu przypadkach dotyczących nie tylko turystów, ale nawet lokalnych mieszkańców, które kończyły się o wiele poważniej. Na ulotkach z wypożyczalni wśród porad dla kierowców wspomina się również o tym.
Inną sprawą jest, że odległości pomiędzy stacjami paliwowymi w tej części Australii wynoszą czasami ponad 500 kilometrów! Oznacza to, że trzeba dokładnie rozplanować miejsca tankowania, a nawet mieć jakiś zapas paliwa w dodatkowym zbiorniku!
Niektóre drogi mimo, że istnieją na mapie mogą być zamykane ze względu na obfite deszcze, ponieważ stają się wtedy nieprzejezdne. Czasem jednak nie ma o tym informacji przy wjeździe – zawsze należy więc przed wjazdem na taką drogę (oznaczoną jako „tylko dla 4WD”) dowiedzieć się u lokalnej policji czy można udać się tą trasą. Policja daje do wypełnienia formularz, który potem przekazuje się innej lokalnej policji po wyjeździe z takiej trasy, by wiedzieć, że nikomu nic na takiej trasie się nie przytrafiło. Nie można bagatelizować tych zasad. Zlekceważenie ich może oznaczać utknięcie w preriach w odległości kilkuset kilometrów od najbliższej „cywilizacji”.

Droga do serca Australii – część pierwsza

piątek, marzec 19th, 2010

W celu dalszego poznawania Australii zdecydowaliśmy się podróżować wynajętym samochodem terenowym typu 4WD do miasta Alice Springs leżącego dokładnie w środku tego ogromnego kraju. Z Brisbane leżącego na wschodnim wybrzeżu czekała więc nas droga ponad 3300 km przez tereny, które przypominają bardziej dziki zachód niż cywilizowany kraj.
Pierwsze kilkaset kilometrów na północ nie wyróżniało się niczym szczególnym w porównaniu do tego co już zdążyliśmy podziwiać w drodze z Melbourne do Brisbane. Miejscami droga prowadziła blisko wybrzeża Pacyfiku więc można było podziwiać ogrom i dzikość oceanu. I podobnie jak wcześniej za każdym razem zadziwiała nas przyroda i roztaczające się wokół nas widoki. Niektórych „obowiązkowych punktów” ze względów oszczędnościowych nie mogliśmy odwiedzić, ale również ta część Australii obfituje w niesamowite miejsca warte uwagi. Mimo bliskości ominęliśmy np. Fraser Island – największą na świecie piaskową wyspę wyglądającą jak ogromna piaszczysta pustynia z ogromnymi wydmami wyłaniająca się wprost z Pacyfiku. Jak wszystko w Australii sam rejs do tej wyspy statkiem z najbliższego portu pochłonąłby nam kilkaset dolarów, a na to sobie nie mogliśmy pozwolić. Pierwszą noc na naszej trasie spędziliśmy więc w samochodzie w małej mieścince o wdzięcznej nazwie Gin Gin 🙂
Następnego dnia najważniejszym naszym celem było miasto Rockhampton przez które przebiega Zwrotnik Koziorożca. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze miasta Agnes Water oraz Town of 1770 gdzie podziwialiśmy wzburzone fale Pacyfiku, przedziwną roślinność i setki małych srebrnych krabów biegających na brzegu.

Krabiki

Po dotarciu do miasta pozwiedzaliśmy najważniejsze jego miejsca i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia przy wybudowanej wieży w miejscu gdzie przebiega zwrotnik. Dalej pożegnaliśmy się ze wschodnim wybrzeżem Australii i udaliśmy się w głąb kraju drogą, która przebiega mniej więcej wzdłuż zwrotnika, w związku z czym nadano jej nazwę Capricorn Highway (Autostrada Koziorożca).

Zwrotnik Koziorożca

Kolejnego dnia czasu i paliwa wystarczyło jedynie na dojechanie do miejscowości Blackwater. Nazwa tej miejscowości wzięła się z kolei od dużej liczby kopalni węglowych znajdujących się w okolicy. Noc spędziliśmy na parkingu wśród drzew nad jakimś małym jeziorkiem zjechawszy 60 km z trasy za Blackwater. Istniała zresztą obawa, że dostępne tam toalety i stoliczki piknikowe będą płatne jako, że zaraz po przyjechaniu do samochodu przyszedł z latarką opiekun campingu prosząc o zameldowanie się i wypełnienie jakichś formularzy. Na szczęście okazało się to jednak formalnościami potrzebnymi do statystyk, a miły pan pokazał jak skorzystać z łazienek jako, że zasilane były z generatorów prądowych (tak, tak – peryferia Australii są na tyle dzikie, że podstawowe media są tutaj czasem trudniej dostępne niż w Azji). Następnego dnia korzystając z zadaszonych stoliczków zjedliśmy śniadanie, ale musieliśmy się bardzo śpieszyć bowiem owady napastowały nas niemiłosiernie i trudno było spokojnie zjeść. W czasie tego przyśpieszonego posiłku żona opiekuna campingu przybiegła do nas ze zdjęciami tutejszych zwierząt by pokazać nam jakie okazy przyrody udało im się tutaj sfotografować. Okazała się bardzo miłą kobietą i w ramach prezentu podarowała nam kilka zdjęć na pamiątkę. W ogóle Australijczycy są bardzo mili i pomocni we wszystkim. Im dalej jednak od cywilizowanego wybrzeża tym bardziej ta otwartość i uśmiech są widoczne.
W dalszą drogę wyjechaliśmy więc pozytywnie nastawieni na celu mając osiągnięcie przed zmrokiem miasteczka Longreach. Im dalej oddalaliśmy się w głąb Australii tym stawało się jaśniejsze, że to co do tej pory wydawało nam się domeną amerykańskich dzikich prerii i westernowych klimatów z filmów o dzikim zachodzie ma tutaj swoje równie silne korzenie, a kurz, czerwony pustynny pył, kaktusy i dzikie suche krzewy na spieczonej od słońca ziemi wskazują, że każdego kto wybierze się w głąb kontynentu czekają tutaj niesamowite, niezmienione do tej pory obrazy z połowy XIX wieku. Miejsca zamieszkane przez ludzi również wyglądają dokładnie tak jakby czas stanął w miejscu i zabudowa miasteczek niewiele się od tego czasu zmieniła.

Miasteczka outbacku

Właśnie w tym okresie odkrywano te rejony i budowano kolej, która umożliwiała transport wydobywanych tutaj kruszców i komunikację z wybrzeżem. Linia kolejowa w postaci pojedynczego toru biegnie zresztą wzdłuż Capricorn Highway nadal używana przede wszystkim do transportu towarowego, a dwa razy w tygodniu przejeżdża tą linią skład osobowy. Dodatkowo klimat dzikiego zachodu potęgowany jest przez pędzące ogromne ciężarówki, których długość dochodzi czasem do 53 metrów (takie ograniczenie wyznaczają przepisy drogowe stanu Queensland) i porzucone czasem przy drodze zardzewiałe wraki samochodów.

Droga...

Do Longreach dotarliśmy dokładnie przed zachodem słońca więc przed zmrokiem mogliśmy jeszcze poświęcić swój czas na poszukanie miejsca do noclegu. Znalezione przez nas miejsce miało przede wszystkim zapewnić nam oprócz legalnego miejsca do zaparkowania i spędzenia nocy w samochodzie również dostęp do łazienki, najchętniej z prysznicem. No i owszem, znaleźliśmy takie miejsce jednak to co działo się przy światłach żarówek łazienki zdecydowanie przekreśliło nasze plany. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widzieliśmy! Mimo gęstych siatek na drzwiach wejściowych do toalet na siatkach, murach otaczających łazienki, ścianach i wewnątrz toalet kłębiły się tysiące owadów najrozmaitszych gatunków! I to nie tylko komarów czy ciem, ale przede wszystkim jakichś chrząszczy wielkości stonki ziemniaczanej, świerszczy, koników polnych, jakichś przedziwnych much itd. Nawet po przełamaniu bariery psychologicznej, przy próbie wejścia do łazienki na plecy, głowę i wszędzie gdzie się dało skakały i sfruwały owady, niektóre z impetem uderzały o ciało w rozpędzie próbując dostać się do światła. Dla osób o słabych nerwach to z pewnością próba rodem z najgorszych horrorów. Po takich przejściach oddaliliśmy się więc z tego miejsca w nadziei, że może w innej części miasta uda nam się chociaż spokojniej zjeść zasłużony posiłek. Znaleźliśmy najmniej oblegane przez owady miejsce na świeżym powietrzu ze stolikami i tutaj podjęliśmy się próby zapomnienia o pladze owadów, która zaskoczyła nas na campingu. Niestety okazało się, że mimo iż nie ma ich tutaj tak wiele to nadal są ich dziesiątki a może setki i wszelkie próby rozłożenia się na stoliku spełzły na niczym. Żadne przeciwinsektowe kadzidła, a nawet rozciągana nad stolikiem moskitiera, którą próbowaliśmy jakoś zamontować nie dały rezultatów. Owadów pojawiało się w każdej sekundzie coraz więcej i musieliśmy salwować się ucieczką do samochodu. Ze względu na wysokie temperatury w tej części Australii było konieczne otwarcie okien w samochodzie więc jedynym ratunkiem było „ubranie” na noc samochodu w moskitierę by szczelnie osłonić siatką wszystkie okna.
Po tej upiornej nocy, którą spędziliśmy w samochodzie owiniętym w moskitierę, rano wybraliśmy się na krótki spacer po mieście. Longreach jest jak żywcem wyjęte z filmów o dzikim zachodzie – bardzo szerokie ulice, niska zabudowa, leniwie toczące się życie, a mieszkańcy jeżdżący starymi pick-upami (zazwyczaj w znoszonych dżinsach, kraciastych koszulach i kowbojskich kapeluszach), spotykają się w lokalnej cukierni na poranną kawę. A do tego od samego rana niemiłosiernie palące słońce. Oczywiście jednym z ważniejszych budynków Longreach jest budynek stacji kolejowej, pochodzący z 1916 roku.

Miasteczko

Stacja w Longreach

Tego dnia zaplanowaliśmy, że w dalszej trasie do serca Australii przejedziemy 540 kilometrów. Ponieważ trasa, na którą za namową Pani z informacji turystycznej, się zdecydowaliśmy należała do tzw. outback roads (czyli w wolnym tłumaczeniu drogi australijskich peryferii) wiedzieliśmy, że nie będzie tam żadnej cywilizacji. Korzystając więc z okazji spędziliśmy jeszcze dwie godziny w kawiarni przy stacji paliwowej jedząc śniadanie (porcje przygotowywane z myślą o kierowcach ogromnych ciężarówek) i ładując wszystkie możliwe akumulatory – laptop, aparat, kamerę. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę z panią z obsługi stacji o wybranej przez nas trasie i potwierdziła, że jest OK, że na pewno drogi są przejezdne (mimo niedawno dopiero zakończonej pory deszczowej) i przy samochodzie 4WD nie będzie żadnych problemów. W południe, najedzeni z naładowanymi bateriami wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Jechaliśmy przez wspaniałe prerie i pustynie Australii, zapuszczając się coraz bardziej w głąb lądu, zmierzając wprost do serca tego kontynentu. Widoki, jakie ukazywały się naszym oczom wywoływały niesamowite wrażenie – czerwone skały na wypalonej słońcem pustyni, pola bawełny albo trzciny cukrowej, dziesiątki kilometrów drogi prostej, bez ani jednego skrętu, żadnych ludzi, żadnych zabudowań, z rzadka tylko mijające nas na drodze jakieś samochody (dosłownie kilka przez cały dzień).

Krajobrazy outbacku

A do tego wszystkiego zwierzęta – strusie emu, które są wbrew obiegowej opinii bardzo odważne i przyjacielskie i gdy tylko zatrzymywaliśmy samochód, to natychmiast ostrożnie, ale zdecydowanie do nas podchodziły oraz kangury – wreszcie widzieliśmy całe stada kangurów radośnie skaczące po łąkach.

Strusie Emu

Kangury co prawda bardzo się boją człowieka (i słusznie, w sklepach można kupić mięso mielone z kangura!) i jak tylko się zorientują, że się do nich chce podejść to natychmiast szybkimi susami znikają w oddali (choć dwa przeskakiwały tuż przed naszym samochodem ale jak to zwykle w takich chwilach bywa aparatu nie było akurat pod ręką). Swoją drogą kangury – na pierwszy rzut oka niekształtne i nieporadne skaczą z taką gracją i tak szybko, że trudno od nich wzrok oderwać. Byliśmy urzeczeni tymi wspaniałymi widokami, dzikością przyrody, naturą w swej najpiękniejszej postaci.

Przy drodze...

Dla nas, kierowców z Europy, nie do wyobrażenia sobie była sytuacja, że przez 300 kilometrów, można nie spotkać żadnych oznak cywilizacji, a tylko dziką przyrodę. Żadnej stacji benzynowej, sklepu, w którym można by kupić podstawowe produkty a nawet żadnego zasięgu sieci telefonicznej. A tu dokładnie tak jest! Co kilkaset kilometrów zdarzają się pojedyncze roadhouse’y – czyli miejsca, gdzie można po zbójeckiej cenie zatankować paliwo, zjeść coś, a nawet zostać na noc.

Hotel przy drodze...

Jednak te miejsca wcale nie wzbudzają zaufania. Są dosłownie w środku pustyni, wyglądają jak domy – widma i my staraliśmy się ich unikać. Nawet nie mieliśmy na tyle odwagi, żeby w takim miejscu się zatrzymać i zatankować, choć paliwa mieliśmy dosłownie „na styk”.
Około 150 kilometrów przed naszym celem podróży na ten dzień zaczęliśmy oszczędzać benzynę – mimo koszmarnego upału wyłączyliśmy klimatyzację i jechaliśmy z rozsądną prędkością, żeby jak najmniej spalać. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwa – było już późne popołudnie, a my jechaliśmy na zachód. Słońce było już nisko nad horyzontem i chwilami całkowicie oślepiało. Jednak nie mieliśmy wyboru – musieliśmy przed nocą dojechać do Boulii – jedynej miejscowości zaznaczonej na mapie w zasięgu kolejnych kilkuset kilometrów. Przecież nikt rozsądny nie zatrzymywał by się na suchych i dzikich przestrzeniach na noc, tuż przy drodze (przy takich drogach nie ma nawet „zatoczek” gdzie możnaby zaparkować samochód).

Droga do Boulii

Wreszcie słońce zaszło już za horyzont i zapadał zmrok. Włączyliśmy więc światła mijania i z prędkością 80 km/h, na resztkach paliwa zbliżaliśmy się do szczęśliwego finału tego kolejnego odcinka naszej podróży gdzie czekała na nas stacja paliwowa i miasteczko gdzie mogliśmy spędzić noc.

Zachód słońca nad drogą

Na 530 kilometrze naszej trasy kiedy to do Boulii było już tylko dziesięć kilometrów wpatrując się w drogę przed samochodem nagle tuż przed maską pojawiło się stado bydła. Nie było żadnych szans. Krzyk, wciśnięty do podłogi hamulec, trzask gniecionej karoserii i łamanych wzmocnień przerwał naszą drogę. Sprawdziliśmy czy wszystko z nami w porządku i dzięki zachowanej niskiej prędkości i zapiętym pasom, a przede wszystkim porządnych wzmocnień samochodu terenowego nie doznaliśmy żadnego uszczerbku na zdrowiu. Samochód jednak uległ poważnym uszkodzeniom i wiadomo już było, że będziemy mieli teraz spory problem. Nie wiedzieliśmy czy auto uda się jakoś uruchomić, na dworze panowała już całkowita ciemność a my w szoku obok konającego na drodze wprost przed maską byka próbowaliśmy zorganizować jakąś pomoc. Niestety ta część Australii ma to do siebie, że w większości miejsc nie ma zasięgu żadnej sieci komórkowej a jeśli już gdzieś jest stacja przy jakimś miasteczku to jest to jedynie Telstra (odpowiednik naszej TPSA). Tak było i tym razem. Tak więc bez możliwości kontaktu ze światem na własną rękę w ciemności próbowaliśmy coś zaradzić. Pogniecioną karoserię, która wbiła się w prawą oponę przy kierowcy różnymi narzędziami udało się odchylić jedynie na parę centymetrów. To oznaczało, że o ile uda się uruchomić silnik można będzie ostrożnie spróbować dojechać do Boulii by tam szukać pomocy. Naszykowaliśmy najważniejsze rzeczy osobiste z którymi moglibyśmy uciec w razie pożaru silnika. Sprawdziliśmy czy z silnika nie wycieka olej lub płyny chłodzące. Wszystko wskazywało na to, że mimo poważnych zgniotów i uszkodzeń jest szansa na uruchomienie i dotarcie do celu przyjmując, że nie będziemy skręcać gwałtownie, ponieważ zgnieciona karoseria przy skrętach kół mocno się o nie ocierała. Silnik odpalił. Uff… teraz z prędkością 10 km/h ciągnęliśmy się z jednym reflektorem w dodatku w wyniku zgniotów wcelowanym bardziej w niebo niż w kierunku drogi poruszaliśmy się w kierunku Boulii. Z tyłu samochodu zamocowaliśmy latarkę turystyczną jako, że elektryka auta również nie działała poprawnie i nie mieliśmy tylnych świateł. Po przejechaniu paru kilometrów strzeliła opona o którą niemiłosiernie tarła karoseria. Tak więc na „flaku” z odgłosami tartych i łamanych blach, które teraz tarły jeszcze bardziej, zbliżaliśmy się w tempie pieszego do „świateł nadziei”. Żeby było mało przeszkód na drodze z ciemności wyłoniło się kolejne stado bydła, ale szczęściem udało się je rozgonić. Wreszcie ujrzeliśmy szeroką, mgliście oświetloną ulicę Boulii na której w centralnym miejscu przy Motelu „XXXX” stało kilka osób gromko rozprawiających o niczym. „Doczłapaliśmy” nasz samochód i na tyle na ile udało się nam skręcić kołami w kierunku chodnika „zaparkowaliśmy” go na poboczu jezdni. Zagadnięci o policję lokalesi o wyglądzie żywcem wyjętym z westernu, zdziwili się naszym dopytywaniem o policję i po usłyszeniu relacji z wypadku uspokoili nas, że takie wypadki zdarzają się tu bardzo często a policja owszem będzie mogła się tym zająć, ale następnego dnia kiedy przyjdzie do pracy (czyli o 9:00). Póki co mamy się z tym przespać do jutra. Ostrzegliśmy więc ludzi, że na drodze został leżący byk, który przecież w ciemności może stanowić zagrożenie dla ewentualnego innego samochodu (chociaż prawdę mówiąc, przy praktycznie zerowym natężeniu ruchu, który widzieliśmy szanse na to były mizerne). Nikt się tym zbytnio nie przejął – tak przynajmniej nam się wydawało (jak się jednak później okazało jeden z naszych rozmówców zabrał swój pistolet i pojechał zastrzelić byka, żeby się nie męczył). Tak, tutaj chyba każdy ma broń jak na dzikim zachodzie więc to co u nas wzbudziło zdziwienie jest tutaj zupełnie normalne!
Nasza noc, którą kolejny raz spędziliśmy w samochodzie – tym razem rozbitym, była próbą sporych nerwów, bo przecież nie wiedzieliśmy czego należy się spodziewać po tutejszej policji i przede wszystkim jakie konsekwencje karne i finansowe nas czekają za ten nieszczęśliwy przypadek, który nas spotkał. Z taką niepewnością musieliśmy wyczekiwać kolejnego dnia będąc uwięzieni gdzieś po środku pustynnych terenów australijskiego outbacku – w miasteczku Boulia.

Boulia

Nazajutrz miały się więc ważyć nasze dalsze losy tej przygody…

Na koniec tej lektury bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Telekomunikacja: Mądry Polak po szkodzie, ale jest to lekcja dla nas na dalsze podróżowanie po Australii i czytelników, którzy będą chcieli udać się w podróż po australijskim outbacku. Do telefonu komórkowego warto zakupić kartę prepaid operatora Telstra jako, że jedynie ten operator ma w swoje nadajniki w niektórych miejscach centralnej części Australii. Warto też zaopatrzyć samochód w CB radio by móc w razie potrzeby próbować wezwać pomocy przez CB. Do komunikacji wywoławczej używa się tutaj kanału nr 40. Szanse przy takim mizernym ruchu na niektórych drogach są wprawdzie niewielkie, ale zawsze zwiększa to szansę na uzyskanie „komunikacji ze światem”.

Brisbane – weekend w najpiękniejszym mieście wybrzeża Australii

wtorek, marzec 16th, 2010

To był najbardziej spokojny i najbardziej relaksujący czas w naszej dotychczasowej podróży po Australii. Dzięki couchsurfingowi zamieszkaliśmy u Jona i jego dwóch kolegów w pięknej willi w dzielnicy Windsor, czyli kilka stacji metra od centrum Brisbane.
Mieszkanie należało do najnowocześniejszych i najbardziej sprytnie przemyślanych z wszystkich, które do tej pory widzieliśmy. Każdy detal miał swoje znaczenie i był starannie wkomponowany w prostą, nowoczesną architekturę i wykończenie domu. Chłopaki wynajmują je wspólnie więc mają niższe koszty utrzymania a zarazem mogą oddawać się swoim ulubionym zajęciom, np. oglądaniu Rugby Union (która obok AFL i krykieta jest chyba najpopularniejszym sportem w Australii) czy wypadom za miasto na trekkingi i wspinaczki.

Domki w Brisbane

A więc kolejny raz mogliśmy naocznie przekonać się jak wygląda model pracy i wypoczynku wśród Australijczyków. Nikt tutaj nie „urywa sobie rąk” przepracowując się a potem będąc zmęczonym pozostaje już tylko sen i po pobudce powrót do pracy. Tutaj życie jest równie uporządkowane jak to co obserwowaliśmy w konstrukcji mieszkania czy na ulicach. Wyważenie pomiędzy czasem na pracę a czasem na swoje życie (hobby, rodzina itd.) jest godne pozazdroszczenia. Już wcześniej zauważyliśmy jak się pracuje w różnego rodzaju instytucjach i zakładach, a rozmowy z chłopakami, którzy pracują w różnych firmach oraz obserwacja ich życia tylko to potwierdziły. Krótko mówiąc widać tu wreszcie, że pracuje się po to, żeby żyć, a nie: „żyje, żeby pracować”. Brawo! Niech żyje normalność. Za to naprawdę można pokochać ten kontynent 🙂

Chłopaki na luzie

Samo Brisbane jest przepiękną aglomeracją i pierwsze wrażenia jakie odnieśliśmy po wjeździe do miasta potwierdziły się w 200 procentach. Miasto przejrzyste, czyste i różnorodne architektonicznie, że dech zapiera w piersiach. W dodatku pełno w nim ogrodów, zieleni i placów na których można odpoczywać i „ładować wewnętrzne akumulatory” organizmu. Obserwowaliśmy jak dba się tutaj o czystość i zieleń z niekłamanym podziwem. Służby miejskie pilnują, żeby nie leżały żadne papierki i odklejają z chodników gumy do żucia. Każdy skrawek zieleni jest starannie zraszany wodą. Efekty przechodzą wszelkie oczekiwania. Po prostu wzorcową czystość i nienaganność daje się odczuć niemal wszędzie.

Brisbane 1

Jednak to co najbardziej niesamowite w Brisbane to kontrastowe połączenia starannie utrzymanej, zabytkowej architektury z nowoczesnością. Pośród modernistycznych konstrukcji biurowców i wieżowców wkomponowane są kościoły i kamienice, których koloryt i dostojność ani na trochę nie kłóci się z otoczeniem a wręcz przeciwnie nadaje mu niepowtarzalnego i magicznego charakteru. Jest w tym zapewne ogromna zasługa architektów, ale widoczna dbałość o zabytki i ich ciągłe renowacje z pewnością uwydatniają ten efekt i pozwalają na taki mariaż.

Brisbane 2

Brisbane 3

Brisbane 4

Weekend spędziliśmy więc na zwiedzaniu różnych części Brisbane. I chociaż niektóre reprezentacyjne miejsca tego miasta były akurat z różnych względów zamknięte (na ogół ze względu na kolejne prace renowacyjne lub rearanżacje) to jednak trzeba przyznać, że jest co tutaj oglądać i jest gdzie spędzać czas. Do miejsc, które są obecnie zamknięte dla zwiedzających należy m.in. City Hall – ogromny budynek będący sercem tzw. CBD (Central Business District). Mimo tego plac przed City Hall tętni życiem. Wieczorami odbywają się tutaj koncerty jazzowe w licznych kafejkach, a w ciągu dnia pojawiają się całe rodziny i bawiąca się młodzież.

City Hall

Przez środek miasta przepływa rzeka Brisbane dzieląc centrum na dwie połowy: biznesowo-rozrywkową i drugą – artystyczną. Tak więc po przedostaniu się na drugi brzeg rzeki jednym z kilku pięknych mostów można stać się gościem wielu galerii sztuki, wśród których przoduje sztuka Modern Art. Oczywiście są tu również teatry, muzea i różnego rodzaju wystawy. Jak w całej Australii, również tutaj (a może nawet szczególnie tutaj) informacja turystyczna oraz kalendarz różnego rodzaju wydarzeń kulturalno-artystycznych jest dobrze dostępny i w wielu miejscach można zaczerpnąć informacje o tym co warto zobaczyć. Bez wątpienia Brisbane ma w sobie coś czarodziejskiego i w tym mieście można się szybko zakochać.
Korzystając z transportu rzecznego zakupiliśmy sobie rejs do końca trasy szybkich łodzi odrzutowych tzw. CityCat. wraz z powrotem.

CityCat

Za cenę transportu publicznego można w ten sposób pooglądać miasto po obu stronach rzeki i przypatrzeć się zabudowie tego miasta i bogatym dzielnicom posiadaczy jachtów i łodzi cumujących na rzece wprost pod willami ich właścicieli. Widać też, że na rzece mnóstwo mniejszych jachtów w których mieszkańcy uprawiają sport relaksując się po godzinach pracy.

Brisbane z rzeki

Mimo tej urbanizacji i nowoczesności w mieście nadal widać dziką przyrodę. I to jest chyba najpiękniejsza strona Australii i jej miast. Na chodnikach niemal w centrum można spotkać dzikie zwierzęta i ptaki, np. spacerujące sobie chodnikiem ibisy. W parkach, których jest tutaj całe mnóstwo można natknąć się na wielkie iguany, które mierzą wzrokiem przechodniów 😉

Iguana w Brisbane

W ogóle parki stanowią tutaj dużą część powierzchni centrum i najbardziej niesamowite jest to, że w zasadzie pieszo można przedostawać się z różnych miejsc ścisłego centrum do pięknych zaułków, pełnych dzikiej przyrody i miejsc do odpoczynku. Nawet obok budynków władz miasta znajduje się wielki park z ogrodem botanicznym. W czasie weekendu, który spędzaliśmy w tym mieście na wydzielonym fragmencie zbudowano scenę i przez cały weekend odbywały się różnego rodzaju koncerty i happeningi. Nieopodal tego miejsca można zaszyć się w pięknej zieleni i cieszyć oko przyrodą.

Park w centrum Brisbane

A propos przyrody jej dzikość mieliśmy również okazję doświadczyć na barbeque, na które zaprosił nas Jon ze swoim przyjacielem. Cały sobotni wieczór przesiedzieliśmy przy piwku i przepysznych drinkach serwowanych przez Jona u jego przyjaciół. W dziewięcioosobowym gronie znajomych Jona mogliśmy też zjeść dobrego grilla i porozmawiać o życiu w Brisbane. W tym czasie na płocie małego ogródka w którym zasiadaliśmy kilkakrotnie pojawiał się possum – australijskie zwierzę przypominające dużego, dzikiego kota z chytrym wyrazem pyska, zwinnie poruszające się po szczycie płotu. To absolutnie dzikie zwierzę mogące w akcie obrony atakować również ludzi. Tym bardziej byliśmy pod wrażeniem mogąc je kilkakrotnie obserwować na wolności tuż obok nas nadal przebywając przecież w dużym mieście! 🙂

Possum

Wdzięczni za wszystko, czego doświadczyliśmy u Jona odwdzięczyliśmy się jemu i jego współmieszkańcom dwom polskimi posiłkami, które przyrządziliśmy po dokonaniu zakupów w miejscowych sklepach. I trzeba przyznać, że w Australii mimo gorącego klimatu w tej części kontynentu można zakupić wszystkie produkty znane i lubiane w Europie (pomijamy fakt, że oprócz tego asortymentu można tu kupić również lokalnie hodowane tropikalne warzywa i owoce, więc portfolio produktów jest tutaj imponujące). Dzięki temu oprócz typowo polskiej jajecznicy na boczku mogliśmy przyrządzić również pyszne polskie gołąbki 🙂 Zresztą sami nie mogliśmy się już doczekać jakiegoś rodzimego jedzenia i stęsknieni z chęcią oddaliśmy się pracy w kuchni by móc cieszyć się polskim daniem razem z naszymi nowymi australijskimi przyjaciółmi. Danie udało się wzorcowo, a nasi znajomi zanotowali egzotyczną nazwę „golabki” by móc do tej potrawy kiedyś wrócić własnym sumptem.

Gołąbki!

Chłopaki zresztą kochają kuchnię i z chęcią oddają się kulinarnym szaleństwom co mogliśmy zaobserwować podczas naszego pobytu. Nikt nie szedł tutaj „na łatwiznę” kupując gotowe produkty do podgrzania, rozpuszczenia itd. Nawet proste dania były pieczołowicie przygotowywane z należnym im pietyzmem. Np. do śniadaniowych naleśników podawane były jogurtowe lody waniliowe wraz z przyrządzonymi na ciepło ze świeżych owoców dżemami. Mniam!
Brisbane wspominamy więc jak najlepiej i gdybyśmy mieli wybierać miejsce do życia to zgodnie oświadczyliśmy, że to miejsce należy na naszej liście do ściśle pożądanych 🙂
Po tak spędzonym czasie teraz udajemy się zobaczyć prawdziwą dziką i nieokiełznaną Australię. Pożyczonym samochodem udajemy się bowiem teraz na tygodniową wyprawę w najtrudniejszy do pokonania odcinek z Brisbane do Alice Springs przez środkowo-północną część kontynentu. Do pokonania będziemy mieli ponad 3200 km…

Niech nasza miłość do podróży i odległych krajów będzie też miała swój wydźwięk w pomocy udzielanej naszym krajanom. Dlatego na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Transport: W Brisbane najlepiej podróżować metrem, które ma bardzo skomplikowaną siatkę połączeń, ale wszystko jest bardzo precyzyjnie opisane i koordynowane. Poruszać się w ten sposób bardzo łatwo, a bilety na przejazd można kupować na każdej stacji w automatach przyjmujących banknoty i monety (uwaga: wydają tylko monety!). Cena biletu wynosi od 3 do 5 AUD.
Warto też korzystać z odrzutowych łodzi kursujących po rzece Brisbane. Kursy kosztują w podobnej cenie do metra a przystanki zorganizowane są z obu stron rzeki niemal na przemian. Kurs wycieczkowy z centrum do końca linii i z powrotem kosztuje 5,90 AUD

Z Melbourne do Brisbane czyli campervanem przez wybrzeże

sobota, marzec 13th, 2010

Po zwiedzaniu Melbourne następnego dnia rano, zgodnie z planem, opuściliśmy hostel i udaliśmy się do punktu odbioru samochodu, który był zlokalizowany kawał drogi za miastem w okolicy lotniska. Najbardziej ekonomicznym sposobem dotarcia na miejsce było dojechanie metrem do jednej z ostatnich stacji i dopiero stamtąd wzięcie taksówki. Jednak okazało się, że metro w Melbourne, jako pierwsze ze wszystkich, którymi do tej pory jeździliśmy, nas przerosło. Najpierw nie mogliśmy znaleźć w ogóle wejścia na perony, później nasz pociąg odjechał w przeciwnym kierunku niż się spodziewaliśmy, choć byliśmy na 100% pewni, że wsiedliśmy do właściwego (dopiero później okazało się, że jedzie w tę stronę którą chcemy, tylko, że najpierw robi koło wokół centrum), a gdy już byliśmy pewni, że jedziemy dobrze, nagle ogłoszono, że ten pociąg jednak pojedzie inną trasą. Ponieważ niezbyt uważnie słuchaliśmy komunikatu uznaliśmy, że musieliśmy coś źle zrozumieć, więc nie wysiedliśmy po tym ogłoszeniu, i na kolejnej stacji przekonaliśmy się, że pociąg jednak skręcił i musimy jak najszybciej wysiąść i wrócić. Po tych wszystkich przygodach udało nam się dotrzeć na przedmieścia, złapać taksówkę i już bez dalszych komplikacji dotrzeć do wypożyczalni samochodów. Załatwienie wszelkich formalności poszło bardzo sprawnie i już po chwili wsiadaliśmy do super campervana, wyposażonego we wszystko, czego można oczekiwać (łącznie z kuchnią, łazienką i łóżkami) a kóry na najbliższe 4 dni miał stać się naszym domem.
Wypożyczając samochód udało nam się trafić na opcję „relocation deal” czyli wypożyczenie samochodu mieliśmy po 1 dolarze za dzień i płaciliśmy tylko za paliwo, ponieważ wypożyczalni zależało na tym, żeby w określonym czasie przejechać tym samochodem z Melbourne do Brisbane. Dodatkowo mieliśmy limit bezpłatnych kilometrów, który spokojnie, ale bez szaleństw na pokonanie tej trasy wystarczał. Mieliśmy więc czas od wtorku do piątku do godziny 15.00 – wtedy samochód musiał być oddany.
Poczuliśmy się wolni i szczęśliwi i wyruszyliśmy w trasę. Pierwszy postój był już po kilku kilometrach – w centrum handlowym postanowiliśmy zrobić zakupy spożywcze stosowne na tak długą podróż, tym bardziej, że wreszcie mieliśmy możliwość gotowania! Wejście do hipermarketu w Australii spowodowało u nas niemal ekstazę. Po ponad pół roku w Azji wreszcie mieliśmy na półkach wszystko to, czego od tak dawna nam brakowało – żółty ser, chleb, normalne wędliny a nawet kabanosy, słodycze takie jakie znamy i lubimy… wszystko wyglądało idealnie. Niestety ceny dosyć szybko wyhamowały naszą radość. Chcieliśmy rozsądnie podejść do tematu, ale i tak kupiliśmy mnóstwo rzeczy z czystego łakomstwa i tęsknoty za znajomymi smakami 🙂
Tak wyekwipowani wyruszyliśmy. Przed nami były niemal dwa tysiące kilometrów a z miejsca w którym znajdowała się wypożyczalnia musieliśmy przejechać przez całe miasto, żeby wydostać się na interesującą nas trasę. Przejazd przez Melbourne tylko utwierdził nas w przekonaniu, że to piękne miasto, do którego chcielibyśmy wrócić na trochę dłużej niż jeden dzień.

Droga w Melbourne

Tuż za miastem wpadaliśmy na Princes Highway która miała nas prowadzić przez najbliższych kilkaset kilometrów, by przed Sydney zamienić się w Grand Pacific Highway
Przystanek na pierwszy nocleg postanowiliśmy zrobić w miejscowości Lake Entrance. To piękne miejsce, w którym ocean łączy się z jeziorami wlewając słoną wodę bezpośrednio do słodkiej. Do celu dotarliśmy wieczorem i to, co zaskoczyło nas najbardziej to temperatura – było 13 stopni (co w porównaniu do pozostałych temperatur panujących w Australii było niesamowitym wyjątkiem)! W pośpiechu przekopywaliśmy bagaże, żeby powyjmować ciepłe ubrania. Niestety przy takiej temperaturze i lodowatym wietrze nasz wieczorny spacer nie doszedł do skutku, odłożyliśmy go na rano. Rano co prawda też było zimno, ale już na tyle przyjemnie, że można było zobaczyć okolicę oraz pływające przy brzegu jeziora czarne łabędzie.

Entrance Lake

Czarne łabędzie

Z Lake Entrance nasza trasa chwilami wiodła samym wybrzeżem. Mijaliśmy po drodze niezliczoną ilość odjazdów na trasy turystyczne i do różnego rodzaju atrakcji. Postanowiliśmy zatrzymać się w miejscu, gdzie będzie dojście do samej wody, by zobaczyć Południowy Pacyfik, więc w następnym miejscu polecanym jako warte uwagi zjechaliśmy z trasy. To, co ukazało się naszym oczom po przejściu na plażę przeszło nasze najśmielsze oczekiwania – surowa przyroda, skały wpadające do wzburzonej wody, klify, przy samym brzegu ogromne głazy na których wygrzewały się stada pelikanów – to wszystko niemal nas zamurowało.

Pelikany

Jakież jednak było nasze zdziwienie gdy weszliśmy na molo a tam, przy specjalnie do tego celu zbudowanych stanowiskach wędkarze oprawiali złowione przez siebie ryby. Wszystkie były ogromne i imponujące, jednak jeden z wędkarzy tuż przez naszym przyjściem złowił rekina. Oczywiście od razu uspokajamy wszystkich, którzy posądzą nas o podniecanie się przestępstwem – dokładnie w tym miejscu wisi tablica informacyjna, która mówi, że w pewnych okresach roku, dorosłe osobniki niektórych gatunków rekinów można odławiać. W wodzie, tuż przy mężczyznach oprawiających ryby beztrosko szalały lwy morskie, w locie łapiąc rzucane im resztki ryb.

Lew morski

Surowość krajobrazu naokoło i żyjące na wolności zwierzęta, które do tej pory oglądaliśmy tylko w ogrodach zoologicznych, zrobiły na nas ogromne wrażenie. Było pięknie! Byliśmy zauroczeni tym, co mogliśmy zobaczyć.

Wybrzeże

Kolejny przystanek zaplanowaliśmy na plaży, która znana jest z tego, że można na niej spotkać kangury przyjazne człowiekowi (nie uciekają od razu jak większość kangurów). Oczywiście spotkanie kangurów jest jednym z nadrzędnych celów naszego podróżowania po Australii bo to symbol tego kraju a wiemy, że jest ich wszędzie bardzo dużo. Zbliżał się już wieczór kiedy dotarliśmy na miejsce. I znów w pierwszej kolejności zobaczyliśmy wspaniały krajobraz skalistych klifów wpadających do spienionego, wzburzonego morza.

Wzburzony Pacyfik

Stojąc na skałach i słuchając roztrzaskujących się fal zapomnieliśmy nawet na chwilę o kangurach. Otoczenie było zachwycające. Gdy „wróciliśmy do rzeczywistości” udaliśmy się na plażę na poszukiwanie tych zwierząt. No i było trochę jak w Kubusiu Puchatku – im bardziej szukaliśmy kangurów, tym bardziej ich tam nie było. Ale były jeszcze świeże ślady kangurzych stóp na piasku, więc musieliśmy uznać swoje zbyt późne przybycie i przyjąć do wiadomości, że kangury o tej porze już śpią. Zatem zaliczenie tego punktu wycieczki było nadal przed nami. Niewiele myśląc zdecydowaliśmy, że na nocleg w takim razie jedziemy do Kangaroo Valley (Doliny Kangurów), tam będą na pewno. Tym bardziej, że już od dłuższego czasu naszej podróży bardzo często na drogach pojawiały się znaki ostrzegające przed kangurami.

Znaki kangurowe

Co zadziwiające, dolina znajdowała się bardzo wysoko. Jechaliśmy więc ostrożnie po wąskich, bardzo stromych drogach mając nadzieję, że na końcu znajdziemy jakiś sensowny kamping albo przynajmniej parking, na którym będziemy mogli przenocować. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Było już zupełnie ciemno ale szukając miejsca do zaparkowania co chwila natrafialiśmy na błyszczące w mroku oczy jakichś nieznanych nam zwierząt. W światłach samochodu wyglądały jak borsuki, ale miały zupełnie inne, bardziej misiowate pyszczki. Mogliśmy im się spokojnie przyjrzeć, bo w ogóle się nie bały jednak było zbyt ciemno, by zrobić im zdjęcie – uznaliśmy, że jest ich tyle, że zrobimy to rano.
W nocy, ze snu wyrwał nas przerażający odgłos, jakby ktoś piłował nam samochód. To nasi nowi znajomi przyszli się zaprzyjaźnić i podgryzali różne elementy samochodu. Pozapalaliśmy wszystkie światła, narobiliśmy hałasu i zamieszania, żeby ich wypłoszyć i na ile się dało obejrzeliśmy w świetle latarek samochód. Na szczęście wyglądał na nienaruszony. Z niepokojem i w pełnej gotowości do powtórzenia akcji przeganiania natrętnych sąsiadów, położyliśmy się spać dalej. Rano nie było już śladu po nocnych gościach. Jak później doczytaliśmy w Wikipedii są to wombaty i największą aktywność wykazują wieczorami i nocą, rano wygrzewając się na słońcu przed swoimi norami – co wyjaśniało nam, dlaczego na drugi dzień już ich nie spotkaliśmy. A, no i dla ścisłości – tu również kangurów nie spotkaliśmy i już przestawaliśmy wierzyć w to, że one w ogóle w tym kraju występują 😉 Na szczęście na każdym kroku krajobrazy są tak wspaniałe, że nie mamy za wiele czasu na martwienie się o kangury.

Dolinki i rzeczki

Podróż rozplanowaliśmy tak, żeby na ostatni dzień zostało nam do przejechania 250 kilometrów – dzięki temu spokojnie zdążymy dotrzeć do Brisbane i przejechać miasto, nawet, gdyby były korki, tak, by przed godziną 15:00 oddać samochód. Z miejsca noclegu wyruszyliśmy już przed 9:00 rano. Jednak nie przejechaliśmy nawet 30 kilometrów, gdy na autostradzie utknęliśmy w gigantycznym korku. Okazało się, że był wypadek, który całkowicie zablokował trasę i ruch w obu kierunkach jest wstrzymany. Po przestudiowaniu mapy i konsultacjach z innymi kierowcami zdecydowaliśmy się, wrócić niemal do miejsca z którego zaczynaliśmy dzisiejszą trasę, by pojechać inną drogą. Dodać tu trzeba, że właśnie kończył nam się przyznany limit darmowych kilometrów i od tego czasu mieliśmy płacić dodatkowo 0,23 AUD za każdy przejechany kilometr (oczywiście poza kosztami samego paliwa). No ale cóż, nie było wyjścia, musieliśmy jechać, bo czekanie na odblokowanie trasy może spowodować, że się spóźnimy z samochodem a to będzie oznaczać kolejne, jeszcze większe koszty. Wracaliśmy więc, żeby znaleźć alternatywną trasę. Jak się okazało nie tylko my. Przejechaliśmy znów ponad 20 kilometrów i ponownie utknęliśmy w korku – okazało się, że więcej kierowców postanowiło tędy ominąć korek. Niestety na pewnym odcinku tej trasy była przeprawa promowa przez jezioro, a ponieważ nie była to droga zbyt uczęszczana prom był mały i jednorazowo był w stanie zabrać sześć samochodów. Nie było szansy, żebyśmy się przeprawili na drugą stronę szybciej niż za półtorej godziny. Zaczynało się pojawiać realne ryzyko, że nie zdążymy na 15:00 do Brisbane. Minęły dwie godziny, przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i nadal jesteśmy niemal w punkcie wyjścia. Na GPS-ie odnaleźliśmy jeszcze jedną trasę, którą miałoby się udać ominąć korek. Ale trzeba było znów wrócić do autostrady i dopiero zjechać z niej na wysokości korka w leśną drogę. Pokonywaliśmy więc ten sam odcinek po raz trzeci w ciągu dzisiejszego poranka i nasz niepokój rósł. Udało nam się znaleźć właściwy zjazd, niemal wprost do lasu i z pewną satysfakcją stwierdziliśmy, że na ten pomysł wpadliśmy tylko my. Po przejechaniu kilku kilometrów rozumieliśmy dlaczego – droga którą musieliśmy pokonać ponad 30 kilometrów to był tylko dukt leśny, gdzie nie dało się rozwinąć większej prędkości niż 20 km/h, a całe eleganckie wyposażenie kuchenno – salonowe naszego samochodu niemal fruwało na wybojach, po których jechaliśmy. Nie byliśmy już pewni, czy dobrze zrobiliśmy wybierając tę drogę, czy to nam da cokolwiek, za wyjątkiem spalenia kolejnych litrów benzyny i przejechania kolejnych płatnych kilometrów. Jakby w odpowiedzi na te wszystkie rozterki, całkowicie niespodziewanie nagle tuż przed naszym samochodem skakał sobie kangur 🙂 Najprawdziwszy na świecie, idealny, wzorcowy jak z obrazka, w pięknym czekoladowym kolorze. To była wystarczająca nagroda i potwierdzenie, że warto było zaryzykować ten rajd po bezdrożach. Pozostawał tylko jeden problem – czasu było coraz mniej a drogi, którą mieliśmy do pokonania nie ubywało. Potem gdy przejeżdżaliśmy już normalną drogą przez jakąś miejscowość na trasie zadzwoniliśmy do wypożyczalni, że z powodu ogromnego wypadku i konieczności nadłożenia drogi istnieje ryzyko, że nie zdążymy na 15.00.

Drogi w miasteczkach Australii

Pani spokojnym głosem powiedziała, żebyśmy jechali, że oni pracują do 16.00. Było to jakieś, choć niewielkie pocieszenie. Godzina dodatkowo, przy czasie który już straciliśmy, zdawała się nie rozwiązywać problemu, tym bardziej, że zdążyliśmy już się przekonać jak bardzo Australijczycy szanują swoją pracę – niemal wszystko między 16:00 a 17:00 jest zamykane na głucho, żadnych nadgodzin, każdy pracuje „od – do” i ani minuty dłużej – po prostu idą do domu i koniec, świat się od tego nie zawali a popołudnie poświęcone na golfa, bule albo grilla w gronie znajomych to rzecz święta. Rozpoczęliśmy więc wyścig z czasem, żeby dotrzeć przed 16-tą do wypożyczalni samochodów (w przeciwnym wypadku wystawiliby nam rachunek za kolejny dzień, a regularna cena takiego campervana jakim jechaliśmy to 180 AUD za dzień). Chwilę po 15-tej wjeżdżaliśmy do Brisbane. Pojawiła się nadzieja, że zdążymy. Dysponując jednak jedynie bardzo kiepską kopią mapy fragmentu miasta przez który mieliśmy przejechać, nie zjechaliśmy na odpowiednim rondzie, co spowodowało, że wpadliśmy w jakiś koszmarny korek, który nie poruszał się niemal wcale. Świadomość, że jesteśmy na wysokości punktu oddania samochodu, w linii prostej kilkaset metrów od tego miejsca, ale nie mamy szansy na zawrócenie, a następny zjazd z trasy za 3 kilometry, była frustrująca. Wpatrując się co chwila w przesuwające się wskazówki zegarka traciliśmy nadzieję, że uda nam się prześcignąć czas. Do punktu zwrotu samochodu dotarliśmy dokładnie o 16:15. Jakaż była nasza radość (pomieszana z bezgranicznym zdziwieniem), gdy zobaczyliśmy że brama wjazdowa nadal była otwarta, a po podwórku kręcili się pracownicy. Po wejściu do biura wypożyczalni przyszedł czas na wyjaśnienie tej zagadki – w Brisbane jest przesunięty czas i jest tam jedna godzina wcześniej niż w Melbourne i Sydney (mimo tej samej strefy czasowej), co oznacza, że faktycznie dotarliśmy na miejsce raptem z 15-minutowym opóźnieniem. Uff! Kamień z serca! Dodatkowo – co było bardzo miłym akcentem ze strony firmy – ze względu na konieczność ominięcia wypadku i nadłożenia trasy, nie został nam wystawiony rachunek przekroczenie limitu kilometrów 🙂
Teraz czekał nas weekend w Brisbane. Miasto już przy wjeździe mimo korków wyglądało bardzo interesująco, a architektura i czystość miasta zapowiadała, że będzie to kolejne miasto wybrzeża Australii, które nas urzeknie.

Na koniec dobrym zwyczajem bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Wypożyczanie samochodów na zasadzie relokacji jest najtańszą i najbardziej ekonomiczną formą pozwalającą na zwiedzanie Australii. Większość dużych sieci wypożyczających samochody oferuje takie oferty specjalne (relocation deal). Opłaty wynoszą w takich ofertach od 1 do 5 dolarów za dzień, a relokacja obejmuje wybraną trasę od jednego miasta do drugiego w określonym czasie z określonym limitem kilometrów. Za paliwo płacić należy oczywiście z własnej kieszeni, choć zdarza się, że oferta relokacyjna obejmuje również refundację określonej części wydatków na paliwo. Do wypożyczalni, które posiadają takie oferty należą: Britz, Apollo, Backpacer i Maui. Istnieją również firmy pośredniczące w wyszukiwaniu takich relokacji. Pobierają one opłatę w wysokości np. 25 USD za realizację zlecenia. Do takich firm należą np. Standbycars i DriveNow.

Perth i Melbourne – czyli południe Australii

środa, marzec 10th, 2010

Nasza podróż nabiera nowego wymiaru. Wylądowaliśmy w krainie kangurów, krokodyli i strusi. Dokładniej: wylądowaliśmy w Perth – mieście znajdującym się na południowo-zachodnim wybrzeżu Australii. Ponieważ gdy samolot wylądował było po godzinie 4:00 rano pierwsze czego mogliśmy doświadczyć to precyzyjne i staranne sprawdzanie wszystkich przylatujących. Australijczycy mają do tego stopnia rozwiniętą politykę proekologiczną, że wszystko co w jakimkolwiek stopniu może wpływać na ekosystem jest regulowane różnymi zasadami. Niektóre z nich wydają się wręcz mocno przesadzone i wzbudzają spore zdziwienie. Już w samolocie stewardesy mniej więcej w połowie lotu rozpylały w kabinie preparaty odkażające, by zapewnić jak największą sterylność pasażerów 😉 W trakcie odprawy natomiast starannie uświadamiano wszystkich, że wszelkie produkty żywnościowe wwożone do Australii muszą być zgłaszane do kwarantanny. Po wylądowaniu służby mundurowe dokładnie sprawdzały bagaż podróżnych. I nie chodzi tutaj o rutynowe prześwietlanie bagażu na bramkach, ale obowiązkowe rozpakowywanie bagaży i pokazywanie ich zawartości. Skrupulatność urasta tutaj nawet do takich absurdów jak sprawdzanie czystości obuwia!
Te utrudniające życie procedury przynoszą jednak efekty. Wszędzie wszystko jest czyste i zadbane do tego stopnia, że wszystko lśni a z chodników możnaby jeść 😉 To niewątpliwa zaleta tego kraju. Czystość, przejrzystość i uporządkowanie jest tutaj wzorcowe. Pierwsze godziny na lotnisku w Perth sprawiły, że odczuliśmy już jak drogi jest to kraj. Sądziliśmy, że skoro przylot z Bali do Perth kosztował poniżej 150 USD to lokalne przeloty do innego miejsca Australii będą kosztowały podobne pieniądze. Oczywiście sprawdzaliśmy wcześniej, że lokalne loty są tutaj drogie, ale jeszcze droższe jest tutaj podróżowanie pociągiem (swoją drogą nie wiem kto z tego korzysta jeśli taka podróż trwa dużo dłużej, a koszty są wyższe) więc liczyliśmy na to, że uda nam się pożyczyć samochód na atrakcyjnych warunkach tzw. relokacji (przeprowadzania auta z jednego miasta do drugiego płacąc jedynie za cenę paliwa) lub w przypadku braku takiej możliwości znaleźć jakiś tani lot typu „last minute”.
Niestety okazało się, że akurat w tym okresie brak jest ofert relokacyjnych samochodów więc pozostało nam poszukiwanie tańszego przelotu do miejsca gdzie są jakieś oferty relokacyjne. Nasz pierwszy dzień w Australii spędziliśmy więc na poszukiwaniach rozsądnych rozwiązań transportu. Mając do dyspozycji telefon i stanowiska internetowe dostępne na lotnisku organizowaliśmy dalszy plan.
Przy okazji mogliśmy sprawdzać jak wyglądają ceny backpackerskich noclegów, różnego rodzaju posiłków. Ceny w Australii są około 10-krotnie wyższe niż w Indonezji. Wiedzieliśmy, że będzie tu drogo, ale nie spodziewaliśmy się, że aż tak! Najtańsze noclegi oscylują wokół ceny 27 dolarów za łóżko w wieloosobowym pokoju (dormitory). Napoje czy proste kanapki kosztują tyle co kilkudniowe wyżywienie w krajach azjatyckich i sporo drożej niż w Polsce. To co natomiast jest bez wątpienia dużym plusem to solidne przygotowanie i informacja dla turystów. Wszędzie dostępne są informacje o lokalnych atrakcjach, noclegach, wypożyczalniach samochodów. Dostępne są mapy, a także w wielu przypadkach możliwość bezpłatnego połączenia telefonicznego do hoteli, wypożyczalni i innych instytucji turystycznych. Ale to jedyne rzeczy za które nie trzeba płacić. Za wszystko inne trzeba słono zapłacić.
Wokoło lotniska w Perth w zasadzie nie ma nic, a wydostanie się z niego wcale nie jest łatwe. W przeciwieństwie do innych lotnisk z jakimi mieliśmy do czynienia nie ma np. stacji metra pozwalającej dostać się do centrum miasta, a jednym połączeniem jest shuttle bus, który kosztuje 16 USD za osobę. Wszędzie wokół i na samym lotnisku panuje senna atmosfera i widać jest, że ludzie się tutaj nie przepracowują. Nawet punkty usługowe i sklepy dostępne na terminalu międzynarodowym otwierane są po godzinie 9:00 a potem koło południa zamykane nawet na dwie godziny na przerwę lunchową. Słońce piecze niemiłosiernie a widoczne wokoło wzgórza ukazują wysuszoną na wiór roślinność i palmy. W tej sytuacji nawet samo przebywanie na ławkach pod palmami sprawiało spory problem, bo lejący się z nieba żar nie pozwalał odpoczywać.

Perth

Większość czasu spędziliśmy więc na klimatyzowanym lotnisku organizując się do dalszej podróży. Nie mając za wielkiego wyboru zakupiliśmy bilety lotnicze w najsłynniejszych na świecie australisjkich liniach Quantas by przemieścić się do położonego na południowo-zachodnim wybrzeżu Melbourne gdzie na dwa dni później mieliśmy już zarezerwowany campervan, którym będziemy przemieszczać się wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii. To najlepszy plan jaki udało nam się wypracować biorąc pod uwagę wszelkie ograniczenia z jakimi przyszło nam się tu zmierzyć.
Pozostało więc przemieścić się z terminala międzynarodowego na terminal domestic (lotów lokalnych) i stamtąd polecieć nocnym lotem do Melbourne. I tutaj spotkaliśmy się z kolejną niespodzianką australijskiej rzeczywistości. Okazało się bowiem, że przemieszczanie się pomiędzy terminalami lotniska nie jest bezpłatne! Shuttle bus kursujący pomiędzy terminalami kosztuje 8 USD od osoby. Chyba, że pasażer ma lot łączony i przyleciał liniami Quantas, a potem będzie odlatywał tymi samymi liniami. Oto jak faworyzuje się lokalny biznes! Oczywiście polega to na tym, że Quantas ma umowę z firmą świadczącą usługi transportu pomiędzy terminalami i po prostu zwraca jej koszty swoich pasażerów. Pozostali muszą płacić z własnej kieszeni. Z czymś takim nie spotkaliśmy się jeszcze nigdzie. Żeby było jeszcze trudniej niemożliwe jest przemieszczenie się pomiędzy terminalami lotniska pieszo, bowiem oba terminale znajdują się dokładnie po przeciwnych stronach pasów startowych, a odległość jaką trzeba by pokonać pieszo wynosi 17 km i to w dodatku drogami publicznymi na których nie ma miejsca dla pieszych. Tak więc wybór autobusu jest obligatoryjny 🙂

Perth Terminal International

Całe szczęście lot liniami Quantas mocno zrehabilitował wszystkie te negatywne wrażenia, bowiem oferował jakość z jakiej jeszcze nie mieliśmy do czynienia. Ogromny Boeing 747 zabierający na pokład kilkaset osób z wszelkiego rodzaju rozrywką pokładową dla każdego pasażera, obfitym i smacznym posiłkiem i wygodnymi siedzeniami. Wszystko to oczywiście w klasie ekonomicznej. Wiemy więc dlaczego lokalne loty w Australii nie są tanie. Niewątpliwa jakość przekłada się na cenę. Oczywiście również tutaj można zakupić okazyjne oferty na przeloty, ale trzeba mieć sporo szczęścia na odpowiedni termin i miejsce przelotów na które akurat oferowane są promocje lub „wyprzedaż” ostatnich miejsc.
W Melbourne wylądowaliśmy przed 6:00 rano, co przy trzygodzinnej zmianie czasu względem Perth oznaczało, że nasza noc (spędzona w samolocie) trwała tylko 3 godziny. W pierwszej kolejności znaleźliśmy ustronne miejsce z krzesłami, na których dospaliśmy jeszcze trochę a następnie rozpoczęliśmy próby skontaktowania się z agencją w której mieliśmy zarezerwowany samochód, żeby jechać na północ. Po kilku godzinach udało nam się wreszcie uzyskać potwierdzenie rezerwacji – następnego dnia o 10:00 rano mieliśmy odebrać samochód. Oznaczało to, że mieliśmy jeden dzień i jedną noc w Melbourne. W informacji turystycznej na lotnisku dostaliśmy namiar na podobno najtańszy możliwy backpackerski hostel blisko centrum miasta i do niego się udaliśmy. Okazało się, że do Melbourne dotarliśmy dzień po huraganowych wiatrach, które nawiedziły miasto. Pogoda była nadal lekko kapryśna i palące słońce przeplatało się z deszczem oraz wiał silny wiatr, ale nie mogło nas to powstrzymać przed spacerem. Po wzięciu prysznica zostawiliśmy rzeczy w hostelu (oczywiście w grę wchodził tylko pokój dormitory, który swoją ceną znacznie przewyższał ten, w którym spaliśmy w Singapurze a standardem nie dorównywał mu nawet w połowie) poszliśmy obejrzeć miasto. Pierwsze wrażenie, które nie chciało nas ani na chwilę opuścić było: „jak tu wszędzie pusto!”.

Melbourne

Chodziliśmy po ulicach centrum Melbourne, był poniedziałek, godziny wczesnopopołudniowe a wszystko wyglądało na zupełnie wyludnione, wiele sklepów a nawet atrakcji turystycznych było pozamykanych. Zupełnie nie rozumieliśmy co się dzieje. Przecież nie jest możliwe, żeby jedno z największych miast Australii, stolica stanu Wiktoria, w normalny dzień wyglądała w ten sposób – tak leniwie i pusto. Wreszcie udało nam się znaleźć otwarty sklep, w którym spytaliśmy co się dzieje i czy to jakieś święto. Okazało się, że w Australii (choć nie jesteśmy pewni, czy w całej czy może tylko właśnie w stanie Wiktoria) 8 marca to święto niepodległości i jest to dzień wolny od pracy. Ale mamy szczęście – jedno popołudnie w Melbourne i akurat trafiliśmy na dzień, kiedy wszystko jest zamknięte. Nie pozostawało nam więc nic innego, jak odbyć przejażdżkę po centrum tramwajem turystycznym (który na szczęście działał) i pospacerować po okolicy.

Tramwaj w Melbourne

Tramwaj turystyczny to bardzo wygodne rozwiązanie, bo jego trasa wiedzie naokoło centrum miasta a w środku jest lektor, który przy poszczególnych przystankach mówi, co gdzie się znajduje i jakie miejsca mijamy a także opowiada historię Melbourne. Sam tramwaj jest piękny, zabytkowy, przejażdżka nim jest darmowa i można wsiadać i wysiadać ile razy się chce 🙂
Już od pierwszej chwili Melbourne bardzo nam się spodobało – uderzająca czystość, porządek i zachwycająca architektura – nowoczesne, szklano – aluminiowe wieżowce przeplatane z tradycyjnymi budynkami z ciężkiej cegły, a wszystko razem tworzące piękny mariaż, a nie jak to często bywa chaos.

Melbourne 2

Melbourne 3

Przyznać trzeba, że architekci miasta naprawdę dobrze wywiązują się ze swoich zadań i krajobraz Melbourne jest różnorodny, bardzo kolorowy, chwilami dowcipny, a widać w tym głębszy zamysł i dokładny plan. Do tego dochodzą zadbane parki i trawniki, a to wszystko razem tworzy miejsce wręcz wymarzone do zamieszkania. Chodziliśmy po uliczkach Melbourne, chłonąc jego wspaniałą atmosferę i żałując, że nie możemy odwiedzić Galerii Narodowej ani podziwiać panoramy miasta z ostatniego piętra Eureka Tower, czyli jednego z najwyższych budynków miasta, bo cała wieża okazała się być zamknięta „na głucho”.

Melbourne 4

Dosłownie wszystko było pozamykane, ale przecież trudno się dziwić – w końcu święto niepodległości jest raz do roku, a teraz dodatkowo przypadało w poniedziałek, czyli przedłużało weekend. Jednak nawet takie jedno popołudnie w niemal zupełnie wymarłym mieście wystarczyło nam, żeby całkowicie się w nim zakochać i chcieć kiedyś wrócić na dłużej.

Melbourne 5

Melbourne 6

Melbourne 7

Tym bardziej, że nie mieliśmy okazji żeby doświadczyć słynnego Melbourne w wydaniu wieczorno – klubowym. Te atrakcje zaplanowaliśmy, na któryś z kolejnych razów w tym mieście.
Nasz powrót do hostelu przyspieszył deszcz, który wbrew naszym oczekiwaniom nie był kolejną, chwilową mżawką a istną ulewą. Następnego dnia rano odbieramy „naszego” campervana i jedziemy wzdłuż wschodniego wybrzeża do Brisbane! Do pokonania będziemy mieli ponad 2 tys. km więc po drodze będzie co podziwiać.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Niech to będzie dobry zwyczaj po każdym przeczytaniu wpisów w naszym blogu.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Tanie loty w Australii najlepiej poszukiwać bezpośrednio na stronach linii lotniczych bowiem tam znajdują się specjalne oferty. Portale wyszukiwawcze nie uwzględniają specjalnych ofert więc takie wyszukiwanie będzie nieskuteczne. Linie jakie należy sprawdzać pod kątem takich specjalnych ofert to: JetStar, VerginBlue oraz Quantas. Dobrą wyszukiwarką jest też Zuji sprawdzająca również oferty specjalne!
Noclegi: Backpackerskie hotele oferują czasem bezpłatny transport z lotniska. Warto to sprawdzić w ulotkach lub dzwoniąc do hotelu, bowiem w informacji turystycznej mogą o tym nie powiedzieć by zaoferować transport zamówionym shuttle busem za który należy dodatkowo zapłacić (najczęściej powyżej 15 USD od osoby).

Aktualizacja galerii zdjęć z wysp Indonezji

wtorek, marzec 9th, 2010

Zapraszamy serdecznie do zaktualizowanej galerii zdjęć z wysp Indonezji. Galerie można oglądać w prawym górnym rogu menu „Photo (zdjęcia)”.

Aktualizacja obejmuje następujące pozycje:

Indonezja – wyspa Gili Trawangan

Indonezja – wyspa Bali

Indonezja – wyspa Java

Serdecznie pozdrawiamy wszystkich czytelników i przyjaciół!

Kuta – czyli „Pożegnanie z Azją”

poniedziałek, marzec 8th, 2010

Powrót na Bali ze wspaniałej wyspy Gili Trawangan przebiegł bardzo sprawnie i w zasadzie tego samego dnia późnym wieczorem byliśmy już na miejscu w Kucie po całodziennej podróży najpierw łodzią z Gili, potem minivanem do portu Lembar, następnie kilkugodzinną przeprawą promem na Bali, a potem znowu minivanem już do samej Kuty.
Już wjeżdżając do Kuty widać było ile złego lokalnemu klimatowi może przynieść lawinowo rosnąca turystyka na Bali. Kuta w zasadzie rozrosła się do tego stopnia, że pomiędzy stolicą Denpasar a Kutą nie ma żadnej przerwy w zabudowie. W zasadzie również od północy już od samego Ubud w którym byliśmy wcześniej widać było, że zabudowa ciągnie się do Denpasaru, teraz jadąc na południe widać, że powstała w ten sposób wielka aglomeracja w której podział na miejscowości jest już tylko umowny. W dodatku cała ta zabudowa im dalej na południe w kierunku lotniska (jako ciekawostkę należy dodać, że lotnisko, które nazywa się Denpasar nie znajduje się wcale przy stolicy Bali, ale w odległości 3 km za Kutą) mało przypomina balijską, a zaczyna wyglądać jak centrum nowoczesnego miasta. Skomercjalizowano te rejony do tego stopnia, że są tu chyba wszystkie możliwe sieciowe restauracje fastfoodowe. No cóż. Pieniądz napływa i lokalesi starają się zaspokoić potrzeby zachodniego klienta podsuwając mu pod nos wszystko co może przynieść pieniądze. Dobrze, że im dalej na wschód Indonezji tym dalej od cywilizacji a bliżej do dzikiego naturalnego życia w zupełnie prymitywnej formie.
Nie zrażając się jednak tym komercjalizmem postanowiliśmy spędzić tutaj ostatnie dwa dni naszego pobytu w Azji na tyle miło na ile to będzie możliwe. Obawialiśmy się przede wszystkim rozdmuchanych cen i zbyt „wysokich poprzeczek” na travalerską kieszeń. Zostaliśmy jednak mile zaskoczeni, bo w przeciwieństwie do Ubud już w pierwszych guesthousach, które sprawdziliśmy, otrzymaliśmy satysfakcjonującą nas cenę. Znaleźliśmy więc taki guesthouse, który oferował najrozsądniejsze warunki i tam się ulokowaliśmy. Wokoło życie tętniło nawet późną nocą, a uliczki obfitowały w niezliczone liczby sklepów, barów, restauracji, bankomatów i szkół surfingu.

Uliczki Kuty

Szkoły surfingu robią tutaj prawdziwą furorę, bowiem wybrzeże Kuty ma rewelacyjne warunki do surfowania. Fale układają się w równomierne długie zwały niosące deski w kierunku brzegu. Ich liczba i wysokość jest naprawdę zadziwiająca. W dodatku czasem fale tworzą się jedna po drugiej tuż obok siebie więc możliwości do pływania i zabaw jest bardzo wiele. Wszystkie ważniejsze firmowe szkoły surfingu mają tutaj swoje siedziby zaspokajając w ten sposób potrzeby napływających klientów. Dość powiedzieć, że tacy potentaci z zupełnie innych branż jak np. Hard Rock mają tutaj swoje hotele i właśnie szkoły surfingu. Potrzeba matką wynalazków! 🙂
Obraz plaży w zdecydowanej większości wypełniają więc osoby z deskami surfingowymi a w wodzie aż roi się od desek. W ogóle w Kucie zastaliśmy mimo teoretycznego okresu posezonowego największą liczbę turystów i plażowiczów w całej Indonezji. Tak więc widać, że to typowe miejsce dla młodych przyjeżdżających poszaleć na deskach a wieczorem posiedzieć w pubach i klubach.

Plaża w Kucie

Najważniejsze jednak, że komercjalizacja nie doprowadziła tutaj jeszcze do totalnej zwyżki cen i nadal można tu wydawać tyle co w innych popularnych częściach Indonezji. Zaskoczeniem dla nas były np. bary z jedzeniem w najniższych cenach jakie widzieliśmy w całej Indonezji. W dodatku z bardzo dużym wyborem smacznych dań. Tak więc nasze ostatnie chwile w Indonezji a zarazem całej Azji okazały się całkiem miłe. Kuta nie zniszczyła obrazu Indonezji jaki zdążyliśmy już w sobie utrwalić. Pięknego, w większości jednak bardzo biednego kraju rozrzuconego po tysiącach wysp z niesamowitą przyrodą i kulturą jakże różną na poszczególnych wyspach.
Tutaj w Kucie zakończyliśmy naszą ponad 7-miesięczną podróż poprzez całą Azję. To czego tu doświadczyliśmy i wydarzenia w jakich braliśmy udział na zawsze pozostaną w naszych głowach, a magia tego regionu świata sprawia, że bez wątpienia będziemy tutaj wracać. We wszystkich dwunastu krajach, które odwiedziliśmy spotkaliśmy środowisko tak różne kulturowo od naszej europejskiej, że trudno nam sobie to wszystko poukładać w rozsądną całość. I właśnie ten tygiel kulturowy i ta odmienność we wszystkim czego tutaj można doświadczyć sprawia, że Azja jest regionem absolutnie magicznym, a w dodatku mimo rosnącej popularności ciągle miejscem bardzo tanim.
Z lotniska w Kucie udajemy się teraz na kolejny kontynent: Australii. Udało nam się już wcześniej zakupić bilety na lot bezpośrednio z Bali do Perth, które leży na południowo-zachodnim wybrzeżu Australii. Zobaczymy co też nas tam czeka. Adios Azja – Welcome to Australia! 😉

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. To naprawdę działa! A ponieważ nie kosztuje to wiele wysiłku gorąco zachęcamy do udzielania takiej pomocy.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Loty do Australii nie są tanie, ale istnieją budżetowe linie lotnicze, które oferują preferencyjne ceny do mniej popularnych destylacji. My kupiliśmy bilety w liniach JetStar do australijskiego Perth, ponieważ były one najtańsze z wszystkich oferowanych w tym okresie. Cena z wszystkimi opłatami wyniosła 1,32 mln ruppiah co daje równowartość około 127 USD.
Uwaga: jak się jednak okazało już w trakcie odprawy, lotnisko Denpasar pobiera od każdego pasażera dodatkową opłatę w wysokości 15 USD! Nie ma o tym żadnej oficjalnej informacji ani podczas kupowania biletów, ani na samym lotnisku! W dodatku należy mieć tę kwotę przygotowaną w gotówce w dolarach lub ruppiah. Tak więc osoby planujące wylot z tego lotniska muszą wziąć pod uwagę jeszcze ten dodatkowy koszt.
Noclegi: W Kucie można znaleźć noclegi w cenie około 80 tys. ruppiah za pokój dwuosobowy w dodatku cena ta obejmuje śniadanie a nawet (jak było w naszym przypadku) bezpłatną możliwość korzystania z basenu zaprzyjaźnionego hotelu znajdującego się tuż obok. Taki powiew luksusu na koniec pobytu w Azji 😉

Indonezja – wyspa Gili Trawangan

niedziela, marzec 7th, 2010

Bloger 2009 Roku – podziękowania!

niedziela, marzec 7th, 2010

Kochani kolejny raz bardzo Wam dziękujemy za wsparcie jakie otrzymaliśmy w konkursie blogerskim. Tym razem był to konkurs „Bloger 2009 Roku” w którym w bardzo pojemnej kategorii „Życie” startowało prawie 200 blogów. My zajęliśmy zaszczytne 15. miejsce!

Serdecznie Wam dziękujemy za to, że jesteście z nami! Będziemy nadal relacjonować nasze przygody przy okazji podpowiadając jak najtaniej i najlepiej pokonywać różne przeszkody i organizować podróże. Oczywiście zawsze służymy radą i pomocą również dla tych, którzy kontaktują się z nami bezpośrednio – do czego również zachęcamy 🙂

Pozdrawiamy wszystkich czytelników z wysp Pacyfiku.