Życie w Kraju Długiej Białej Chmury (jak określa się Nową Zelandię w języku maoryskim) jest spokojne, można powiedzieć leniwe, na powierzchni niecałych 270 tysięcy km kw. (dla porównania powierzchnia Polski to 322 tys. km kw.) żyje niecałe 4,5 miliona ludzi (dla porównania w Polsce na 322 tys. km kw. żyje ponad 38 milionów ludzi). Co prawda do tego dochodzi 50 milionów owiec, ale nie są one przecież elementem w żaden sposób stresującym, a nawet porozsiewane dosłownie wszędzie naokoło, ze swoim stoickim spokojem, idealnie wpisują się w klimat. No więc Nowa Zelandia to dużo przestrzeni, piękne widoki (znane chyba wszystkim, zapierające dech w piersiach plenery z „Władcy Pierścieni”), uśmiechnięci, wyluzowani ludzie (nawet teraz, przy temperaturach poniżej 10 stopni chodzący po ulicach na boso!), do tego niezliczone hektary winnic z których szerokim strumieniem płynie pyszne wino i mnóstwo warzyw i owoców – jak to w rolniczym kraju być powinno. Brzmi przecież jak raj na ziemi! No tak, tyle że taki idealny świat dosyć szybko się może człowiekowi znudzić – wszystko poukładane, żadnych niespodzianek, żadnych stresów, wszystkie dni idealne i wszystkie do siebie podobne. Dlatego ludzie tu poszukują silnych wrażeń w sportach ekstremalnych. Kiwi (tutejsze określenie na Nowozelandczyków) słyną z zamiłowania do wyczynów podnoszących adrenalinę i do poszukiwania coraz nowszych wariacji nawet znanych już sportów. Do najpopularniejszych rozrywek w Nowej Zelandii zalicza się więc skoki ze spadochronem, paralotnie, rafting, a także wszelkie możliwe wersje skoków bungy. Zresztą wspomnieć należy, że to właśnie z tego regionu świata wywodzi się pierwowzór skoków bungy – pierwotni mieszkańcy wyspy Pentecost znajdującej się grupie Vanuatu od kilkuset lat skakali z wysokości ok. 35 metrów zabezpieczeni lianami lub linami splecionymi z roślin, żeby udowodnić swoją męskość oraz zapewnić dobre plony. To właśnie w Nowej Zelandii, w mieście Queenstown zbudowano w 1988 pierwsze na świecie stałe miejsce do skoków na bungy i to właśnie tutaj wymyślane są coraz to nowsze i bardziej ekstremalne wersje skoków. Oboje od dawna planowaliśmy, że przynajmniej raz w życiu trzeba na bungy skoczyć. No i uznaliśmy, że jak skakać, to właśnie tutaj – gdzie ludzie mają największe doświadczenie i gdzie tradycja i prestiż tego typu rozrywek są w jakiś sposób dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa. Na miejsce stawienia czoła strachowi i pokonania własnych ograniczeń wybraliśmy jedno z najbardziej znanych ze skoków i najbardziej malowniczych miejsc na wyspie północnej – Gravity Canyon. Już po drodze w samochodzie, w miarę czytania z ulotki opisów różnych możliwych aktywności i wyobrażania sobie – skok z wysokości 80 metrów, prędkość do 160 km/h, spadanie swobodne z 50 metrów – powodowało przyspieszone bicie serca i błysk przerażenia w oczach. Jednak okazały się one ledwie cieniem niepokoju w porównaniu do tego, co poczuliśmy stając na platformie widokowej nad przepaścią głębokiego na 80 metrów kanionu, do którego odbywały się skoki.
Staliśmy jak wmurowani i przynajmniej jedno z nas myślało: „O nie, za żadne skarby świata, nie ma mowy, nie skaczę! Jeszcze mi życie miłe”. Na mostku łączącym brzegi kanionu, przy dwóch stanowiskach trwały właśnie przygotowania – wpinanie w przedziwne uprzęże potencjalnych „samobójców” :-). Widzieliśmy, że jeden ze śmiałków za moment wykona „normalny” skok na bungy, ale obok niego do jakiegoś przedziwnego wyczynu szykowały się dwie osoby podczepione do jednej liny. Trudno było na to wszystko patrzeć, ale nie patrzeć było wprost niemożliwe. Czuło się wszędzie naokoło narastające napięcie (a może było ono tylko w naszych głowach żółtodziobów?). Jako pierwszy skoczył chłopak na bungy – przeciągły wrzask rozległ się w całej okolicy i za chwilę powrócił odbijany przez echa kanionu, a wykonawca skoku już wisiał tuż nad wodą głową w dół. Cały czas jednak intrygowało nas, co zrobią te dwie osoby, który w międzyczasie przyjęły na mostku, w uprzężach pozycje półsiedzące, i słuchały ostatnich wskazówek obsługi. Nagle z trzaskiem otworzyła się bramka i po chwili już nasi bohaterowie wisieli w powietrzu, na wysokości 80 metrów… w sekundę później rozległ się metaliczny trzask otwieranych zabezpieczeń i para została puszczona w dół. Wydaliśmy z siebie głuche okrzyki przerażenia podejrzewając, że właśnie wydarzyło się coś strasznego i nieprzewidzianego 😉 Ale wystarczyło jedno spojrzenie w dół, żebyśmy zrozumieli, ze wszystko poszło zgodnie z planem. Para, która przed chwilą stała na mostku, huśtała się teraz z oszałamiającą prędkością na linie tuż nad korytem rzeki, niczym na gigantycznej huśtawce. W pierwszej chwili „uff, kamień z serca” a w drugiej „my też tak chcemy – dokładnie tak samo”. No i po chwili już staliśmy w kolejce do kasy, żeby zakupić sobie kopa adrenaliny. Ta atrakcja nazywa się canyon swing. Oczywiście – a jakże – wynalazek nowozelandzki, autorstwa dwóch zapaleńców z Queenstown (całkiem słusznie nazywanego stolicą sportów ekstremalnych), którzy opracowali i uruchomili pierwszy canyon swing w 2002 roku. Śmiałek (lub para śmiałków) stojący na mostku na brzegu kanionu przyczepiony jest do kilkudziesięciometrowej liny uwiązanej nad kanionem. Skacze – najpierw leci kilkadziesiąt metrów bezwładnie w dół, a następnie lina ciągnie go nad kanionem wprowadzając w ruch wahadłowy (po nawet 200 metrowym łuku) a człowiek osiąga już prędkość do 150 km/h. Wahadło stopniowo wyhamowuje i wtedy skoczek jest wciągany z powrotem na górę, do miejsca z którego skakał (choć pewnie może być też taka wersja, że jest odpinany gdzieś na dole).
Zakup biletu na tego typu atrakcje to bardzo skomplikowana i precyzyjna procedura. W pierwszej kolejności klient dostaje kartę na której wpisuje wszystkie swoje dane, stan zdrowia, wszelkie dolegliwości zdrowotne, aktualne choroby i przyjmowane lekarstwa oraz czyta informację o ryzyku, jakie niesie ze sobą uprawianie sportów ekstremalnych. Następnie trzeba opróżnić kieszenie, dać się zważyć (oczywiście niekoniecznie z pustymi kieszeniami, ale to może działać na naszą korzyść 😉 ) i jesteśmy gotowi do skoku. Teraz już trzeba tylko zmobilizować swój mózg i ciało, żeby pójść na mostek z którego skoczymy, a nie uciec do samochodu, co jest chyba odruchem naturalnym w przypadku początkujących skoczków. OK, już jesteśmy za bramką, nogi się robią coraz bardziej ciężkie, ale nie ma odwrotu – miły pan z obsługi (ten, który wpina, czyli jeszcze na razie w naszym odczuciu – posyła na śmierć) zachęcająco macha do nas ręką. Aha, czyli nie ma żadnej kolejki, jesteśmy pierwsi, nie ma już ani chwili – po prostu trzeba tam podejść, dać się poprzypinać i… skoczyć. Jakie szczęście że taki skok można wykonywać w dwie osoby – co tam, jak ginąć to razem! I już jesteśmy w miejscu startu. Zapinają nam skomplikowane uprzęże, kilkakrotnie przeliczają wszystkie klamry i karabińczyki, a w międzyczasie luźna, odstresowująca gadka – a skąd jesteście, a co tu robicie, a jak Wam się podoba itp. Nawet nie zauważyliśmy kiedy tuż przed naszymi oczami otworzyła się bramka i zawisnęliśmy w powietrzu (teraz te 80 metrów w dół do rzeki mieliśmy już pod sobą), chłopak z obsługi jeszcze coś przykręcał, ustawiał, pokazał nam gdzie pomachać do kamery i nagle spytał: „How you say ‘Good bye’ in Polish?”. Jednocześnie z wysilonym uśmiechem odpowiedzieliśmy „Cześć”. I nagle świat nam zawirował – chłopak w ułamku sekundy zdążył powiedzieć „OK, so, czesc” i odpiął linę a my polecieliśmy w dół – 50 metrów spadania w przepaść wywołało nasz wrzask i szybki skrót życia przed oczami. Później świst lin od ogromnej prędkości i „przelot” nad kanionem. Uff… to jest to! Po tym jak poczuliśmy się już bezpiecznie w zasadzie już na luzie – zaczęliśmy się śmiać, rozmawiać, podziwiać piękno kanionu, by na koniec wjechać z powrotem na górę. Było super, choć oczywiście przerażająco. Mimo wszystkich oporów pokonaliśmy strach i skoczyliśmy. Albo bardziej dokładnie – gość nas odpiął i nie mieliśmy nic do gadania, ale i tak czuliśmy się bohaterami.
Wróciliśmy na taras widokowy, żeby teraz z poczuciem wyższości, jako „doświadczeni” skoczkowie popatrzyć na innych, gdy nagle Misiek oznajmił: Idę jeszcze skoczyć na bungy! I poszedł a ja stałam jak wryta nie wierząc, że można tak bardzo chcieć przedawkować adrenalinę. Znów ważenie, dopasowanie uprzęży i znów wejście na mostek z którego już nie ma odwrotu. Tym razem ja jednak zostałam w roli operatora sprzętu rejestrującego, żeby uwieczniać te chwile niebywałego bohaterstwa na wszelkie możliwe sposoby. Ale na samą myśl o tym, że można po „canyon swingu” chcieć więcej wrażeń i decydować się jeszcze na skok, nogi się pode mną uginały. Z daleka obserwowałam kilka sekundach ostatnich przygotowań i zobaczyłam jak Mój Facet zbliża się do krawędzi za którą już jest tylko przepaść kanionu, rozkłada ręce, instruktor odlicza „one, two, three…. BUNGY!!!” i nastąpił skok. I znowu w kanionie rozległ się przeciągły, przeraźliwy wrzask. Trwało to chwilę, znacznie krócej niż canyon swing, ale konieczność zrobienia samodzielnie kroku w przepaść powoduje, że to jednak trudniejsze zadanie. Tu skoczek jest na dole odbierany przez zacumowany na rzece ponton, z którego wraca na górę dwuosobowym krzesełkiem wciąganym na linie.
Ten skok dostarczył mi jako obserwatorowi (i operatorowi w jednym) chyba takich samych emocji jak samemu skaczącemu. Miałam jedynie nadzieję, że trzecią atrakcję jaka jest tu dostępna oboje sobie odpuścimy. Uff, na szczęście kobieca intuicja zadziałała poprawnie. Bohater po lakonicznym „Było super” nawet się nie zainteresował jedyną pozostałą rozrywką o wdzięcznej nazwie „flying fox”. Jasne było, że oboje dostaliśmy nawet trochę większy niż to konieczne zastrzyk adrenaliny. Poszliśmy do recepcji odebrać zawartość naszych kieszeni pozostawioną tam przed skokami a także certyfikaty potwierdzające że skoczyliśmy i dodatkowo zakupiliśmy DVD z naszymi skokami.
Wyczerpani od emocji, ale z poczuciem dobrze spędzonego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Z każdą minutą oddalającą nas od Gravity Canyon nabieraliśmy coraz większego przekonania, że taki skok to coś wspaniałego! Daje poczucie przestrzeni i wolności, pokonanie własnych ograniczeń i strachu, a przy okazji zastrzyk pozytywnej energii i radości. I co najważniejsze te efekty długo się utrzymują – u nas kilka dni, a na samo wspomnienie momentu spadania uśmiech sam się pojawia na twarzy. Zdecydowanie bardzo polecamy!
Porady praktyczne:
Skoki bungy: W Nowej Zelandii skoki bungy są bardzo popularne. Stolicą skoków i zarazem miejscem z najwyższą wysokością z jakiej można wykonać skok jest Queenstown. Najwyższe miejsce do skoków wynosi tam ponad 130m! Skoki można również wykonywać w Auckland, Taupo i oczywiście w Gravity Canyon. Na wyspie północnej najwyższe i najlepiej zorganizowane są skoki w Gravity Canyon. Również tutaj można takie skoki wykonywać w najbardziej korzystnej cenie. Cena za jeden skok (cena za osobę) bez żadnych zniżek wynosi 120 dolarów nowozelandzkich, ale można trafić na różne promocje i ceny bywają niższe. Dodatkowo jeżeli decydujemy się na dodatkowy skok tego samego dnia mamy zniżkę 50%. Poza tym otrzymany certyfikat upoważnia do skorzystania ze skoku w innym terminie za 75 dolarów.