Archive for maj, 2010

Wanganui i Raukawa Falls

sobota, maj 29th, 2010

Aortą północnej wyspy Nowej Zelandii i zarazem najdłuższą rzeką jest Whanganui. Przepływająca od Tongariro aż do południowo-zachodniego wybrzeża rzeka jest popularna ze względu na spływy kajakowe oraz tzw. kanadyjkami. Na końcu jej drogi znajduje się miasto Wanganui od którego rozpoczęliśmy jazdę w kierunku północnym aż do wybrzeża po drugiej stronie wyspy.
Wanganui ma zachowaną swoją oryginalną maoryską nazwę w przeciwieństwie do rzeki Whanganui w nazwie której umieszczono dodatkową literką „h”, żeby podkreślić maoryską wymowę tej nazwy (trochę to może konfundować, ale mieszkańcy tego regionu zdążyli się już do tych zmian przyzwyczaić). Wanganui jest dość dużym jak na warunki nowozelandzkie miastem (ma ponad 40 tys. mieszkańców) a jego atrakcyjność podkreśla przepływająca przez środek miasta Whanganui nad którą położono dwa mosty łączące obie strony rzeki. Przebywając tutaj natknęliśmy się na coś co nazwaliśmy „akcentem polskim” (choć w istocie zbieżność skojarzenia jest tylko przypadkowa). Na nasze potrzeby nazwaliśmy to miejsce ulicą „Marii z Polski” 😉

Wanganui

Poruszając się w kierunku północnym od tego miasta droga biegnie wzdłuż rzeki Whanganui. Whanganui Road jest bardzo popularna ze względu na punkty na rzece w których startują i kończą się spływy. Najpopularniejsze z nich trwają po kilka dni z przystankami w różnych miejscach noclegowych, a największą ich zaletą poza oczywistą frajdą samego spływu jest obserwowanie pięknej przyrody i deszczowych lasów przez które płynie rzeka. Trasa ta jest również cenna ze względu na położenie na tradycyjnym terytorium maoryskim. Przebiega przez wioski maoryskie Atene, Koriniti czy Hiruharamę (płynąc kajakiem dociera się w zasadzie do miejscowości Pipiriki lub Jerusalem). My jednak obraliśmy inną trasę prowadzącą do miejsca w którym tworzą się efektowne wodospady Raukawa. Punkt widokowy na te wodospady znajduje się blisko drogi a wrażenia są przepiękne.

Wodospad Raukawa

Poruszając się dalej na północ w kierunku jeziora Taupo dotarliśmy do miasteczka Raetihi o którym będziemy pisać w następnym wpisie naszego blogu. W tym miejscu jednak chcielibyśmy zrobić małą dygresję na temat nowozelandzkiej przyrody. Tak jak pisaliśmy już wcześniej jesteśmy nią zachwyceni i za każdym razem nas czymś zaskakuje. Przepiękne ogromne paprocie, olbrzymie drzewa i niesamowite rośliny ciągle robią na nas wrażenie. Jednak chcielibyśmy również podzielić się kilkoma swoimi obserwacjami. Otóż porównując klimat do naszego, europejskiego widać bardzo wiele analogii (pory roku, temperatury, zróżnicowanie warunków pogodowych pomiędzy porami roku a także dni i nocy). Jednak te analogie nie sprawiają wcale, że przyroda jest podobna do europejskiej. Wręcz przeciwnie już na pierwszy rzut oka widać ogromne różnice, ale przyglądając się szczegółom zaskakują coraz to nowe spostrzeżenia. Np. mimo niesamowitej roślinności zadziwia umiarkowana liczba owadów i względny spokój w powietrzu. Za to w trawach i na liściach roślin można natknąć się na niesamowite gatunki, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Na zdjęciu poniżej owad którego nazwy nie znamy, ale możemy go naszym amatorskim wyczuciem umieścić pomiędzy patyczakiem a modliszką 🙂

Owad...

Poza tym jak przystało na późną jesień wiele z tutejszych drzew zmienia kolor liści na żółty i czerwony przypominając naszą „złotą polską jesień” by potem je gubić i na zimę świecić gołymi gałązkami.

Jesień w NZ

Jednak tuż obok tych drzew znajdują się inne – zupełnie zielone, które wcale nie mają ochoty gubić liści, a wiele z nich wręcz przeciwnie: wspaniale kwitnie przyciągając tutejsze pszczoły. To samo dotyczy tego co pod nogami. Niby późna jesień i w nocy bywają przymrozki, a trawy jakby nigdy nic zachwycają soczystą zielenią. Na domiar tego wśród trwa pełno jest kwitnących kwiatków (nawet znanych z naszych wiosennych łąk stokrotek i mniszków). Jeśli dodać do tego ogromne palmy, agawy czy nawet kaktusy to można się w tym wszystkim mocno pogubić 😉
Inną ciekawostką, której u nas nigdy nie widzieliśmy są drzewa liściaste, które ponieważ zbliża się zima to owszem gubią z tego powodu, ale nie liście tylko korę! Tak, tak. Nic nam się nie pomyliło. Późna jesień, drzewo jakby nigdy nic ma zielone listki, ale kora zrzucana jest całymi płatami więc po jakimś czasie pień drzewa i gałęzie wyglądają na zupełnie łyse, ale zielone liście twardo tkwią na swoich miejscach. Potem po zimie drzewo znowu „ubiera się” w korę i wszystko wraca do normy.

Zrzucanie kory...

No cóż, skoro będąc w Nowej Zelandii chodzi się tutaj „do góry nogami” to i drzewa i cała przyroda stoi na głowie w stosunku do tej, którą znamy z naszego podwórka 😉

A teraz bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Z góry dziękujemy!

Porady praktyczne:
Trasa Wanganui – Raetihi: Aby dojechać do maoryskich wiosek położonych wzdłuż rzeki Whanganui należy po wyjechaniu z Wanganui na północ drogą nr 4 po przejechaniu kilku kilometrów zjechać na drogę podporządkowaną – w kierunku Pipiriki. Jeżeli chcemy dojechać do wodospadów Ruakawa musimy kontynuować jazdę drogą nr 4 w kierunku Raetihi.

Whakapapa i wodospad Taranaki

niedziela, maj 23rd, 2010

To co straciliśmy nie zaglądając w gardziel wodospadu w Whakahoro na terenie posiadłości Dana postanowiliśmy odrobić niedaleko miejscowości Whakapapa (tę nazwę czyta się jako „fakapapa” i nie jest to bynajmniej kolejne „barwne” słówko do wykorzystywania wśród raperów ;-)). W ogóle tutejsze nazwy geograficzne mają w większości zachowane ich maoryskie brzmienie stąd wiele z nich jest dla nas bardzo trudnych do zapamiętania a czasem nawet wypowiedzenia. Inne natomiast wzbudzają nasz śmiech i dziwne skojarzenia 🙂 Do naszych ulubionych nazw z którymi mieliśmy do czynienia należą np. Papakura, Pipiriki, Ahuahu, Kororareka oraz Taunatawha (i tu ciekawostka – pełna nazwa tej miejscowości brzmi: Taunatawhakatanghangakoauauolanateapokawhenuaktanalahu czyli ma aż 85 liter!).
Wracając jednak do Whakapapy to jest to turystyczna miejscowość położona na zachód od góry Ruapehu o której już pisaliśmy w jednym z poprzednich wpisów. To tutaj znajdują się najpopularniejsze stoki narciarskie położone na zboczu tej góry. Inne stoki Ruapehu znajdują się po jej południowej stronie a miejscowością od której dociera się na trasy zjazdowe jest Ohakune.
Ponieważ szczyt Ruapehu w maju już świeci pięknym białym śniegiem prace przygotowawcze do sezonu narciarskiego, który niedługo się rozpocznie idą już pełną parą. Aby dotrzeć do wyciągów narciarskich wystarczy wjechać samochodem lub autobusem na wysokość 1700 m po bardzo dobrze przygotowanej drodze, tam zaparkować samochód, zakupić karnety i hop na wyciąg krzesełkowy! Góra na tej wysokości spowita jest już chmurami więc wrażenia są niesamowite.
Dotarliśmy w to miejsce zobaczyć jak wygląda profesjonalnie przygotowane zaplecze narciarskie i szczerze mówiąc wszelkie porównania polskich stoków wypadają delikatnie mówiąc słabiutko.
Ale nie o tym jest temat tego wpisu więc wracamy do sedna. Taranaki Falls. To nazwa wodospadu do którego można się wybrać właśnie z miejscowości Whakapapa. Wędrówka nie jest ani trudna ani męcząca bowiem odległość do pokonania wynosi 6 km (w sumie czas dotarcia i powrotu inną ścieżką trwa około dwie godziny). Za to piękne widoki i wrażenia murowane.
Już na początku ścieżki wzrok przykuwa roślinność typowa dla tutejszych górskich, skalistych zboczy. Suche badyle przeplatające się z zielenią oraz brunatno-czerwoną roślinnością tworzą miłe dla oka kompozycje.

Roślinność Taranaki

Potem ścieżki prowadzą przez wysokie trawy, trzciny i wrzosowiska by wreszcie cieszyć oczy wartkimi strumykami.

Strumyczek

To oczywiście tylko zapowiedź tego co było celem naszego spaceru. Wodospadu Taranaki. Jego wysokość nie jest może nadzwyczaj imponująca, bowiem wynosi 20 metrów. Jednak jego położenie wśród rdzawych skał w których woda wyżłobiła swoje koryto wygląda imponująco.

Wodospad Taranaki

Najbardziej efektowną możliwością jest wejście pod wodospad by znaleźć się za ścianą opadającej wody. Nie ma tam wprawdzie ukrytej groty jak w amerykańskich filmach przygodowych, ale mając za plecami skały a przed sobą luksfery wodogrzmotów uczucia są jak najbardziej niesamowite. Zdjęcie poniżej wykonaliśmy właśnie pod wodospadem.

Pod Taranaki Falls

Aż trudno wyobrazić sobie jaką frajdę może sprawić przebywanie pod takim wodospadem latem gdy temperatury są odpowiednie do tego by zanurzyć się w tej lodowatej wodzie by schłodzić organizm przy okazji masując mięśnie spadającymi kilogramami wody. Lepszego jacuzzi nie trzeba 🙂
W dalszej części wędrówki można zanurzyć się w górskiej zieleni spacerując wzdłuż strumienia, który jeszcze w kilku miejscach zaskakuje pięknymi choć już małymi wodospadami. Natomiast duże wrażenie robi roślinność, której kształty nasuwając baśniowe skojarzenia z filmów fantasy. Poniżej zdjęcie drzewa rosnącego tuż nad innym wodospadem.

Drzewa nad Taranaki

Na deser po powrocie do Whakapapy obserwując tutejsze gospodarstwa domowe podziwialiśmy biegające nieopodal domów króliki, które skubały sobie trawkę najwyraźniej podobnie jak my rozkoszując się tutejszą przyrodą i czerpiąc z niej jeszcze bardziej praktyczne korzyści 😉

Króliczek w Whakapapa

Nowa Zelandia na każdym kroku potwierdza, że to co wiedzieliśmy o tym kraju zanim tu przybyliśmy to szczera prawda. To najbardziej surowy w swojej naturze, a przy tym najpiękniejszy kraj z jakim mieliśmy do czynienia. Jest przy tym wzorcowo zadbany a mieszkańcy jako jeden z najważniejszych priorytetów stawiają zachowanie tej natury nieskażonej przez człowieka. Dzięki temu każdy kto tu przybędzie może podziwiać cudowną przyrodę i tak jak my na długo pozostawać pod jej ogromnym wrażeniem.
Na koniec tej lektury bardzo prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Dziękujemy!

Porady praktyczne:
Wędrówka do Taranaki Falls: Do wodospadu Taranaki dotrzeć można wyruszając z miejscowości Whahapapa (dojazd do tego miasteczka drogą nr 48 od strony National Park). Wędrówkę zacząć można w zasadzie z głównej drogi przy której znajduje się informacja turystyczna oraz hotel. Wyruszamy stąd w kierunku tzw. Północnej Pętli Tongariro (Tongariro Northern Circuit) dalej wystarczy kierować się oznakowaniem na którym znajdziemy już informację o ścieżkach prowadzących do Taranaki Falls.

Whakahoro – królestwo błękitnej kaczki

niedziela, maj 16th, 2010

Obok liścia paproci bardziej znanym symbolem Nowej Zelandii jest bez wątpienia sylwetka ptaka kiwi. Właściwie to ptak i nie ptak, bo jego unikalną cechą pośród innych przedstawicieli tego gatunku jest brak skrzydeł, a to już nawet w zestawieniu z innymi nielotami jak np. australijski emu, który latać nie potrafi, ale ma czym machnąć to już cecha absolutnie wyjątkowa. Mimo, że kiwi zamieszkuje jedynie Nową Zelandię zobaczyć go tutaj wcale nie jest łatwo. Trzeba mieć do tego sporo szczęścia nawet w obszarach gdzie prawdopodobieństwo ich spotkania jest wyższe, o czym informują np. znaki drogowe.

Znak kiwi

Problemem tego ptaka-nieptaka jest większa podatność na wyginięcie ze względu na dużą liczebność jego naturalnych wrogów, a biedaczysko uciekać może tylko na nogach. W dodatku wrogowie czyhają także na jego jaja więc kiwi objęte jest specjalną ochroną. Nie jest to jednak jedyny gatunek ptactwa poważnie zagrożony w Nowej Zelandii. Podobnym problemem jest malejąca liczba wyjątkowego gatunku błękitnej kaczki. Blue Duck ma tych samych wrogów co kiwi i mimo, że może salwować się ucieczką zrywając się do lotu, egzemplarzy jest coraz mniej.
W majową chłodną niedzielę wybraliśmy się do naszego nowego znajomego – Dana do jego farmy na terenie, której znajduje się przygotowany dla amatorów dzikiej natury oraz farmerskiego życia gościniec Blue Duck Lodge. Dan jest prawdziwym farmerem z krwi i kości i z pokolenia na pokolenie. Jego farma to niezliczone hektary łąk i pastwisk położone nad przepiękną rzeką Whanganui znaną ze spływów kajakami i kanadyjkami. Jak większość tutejszych farmerów Dan zajmuje się również kontrolowanym odstrzałem zwierzyny a jego Blue Duck Lodge gości często grupy myśliwych dla których organizowane są polowania na terenie jego farmy.
Najszerzej zakrojoną działalnością Dana jest jednak ochrona ginącego gatunku błękitnej kaczki i ptaków kiwi. Stąd pomysł na nazwę jego gościńca. To w tej dolinie, na terenie jego farmy błękitne kaczki są nadal spotykane, a ich liczebność tutaj w dużej mierze wzrasta dzięki wysiłkom Dana i wolontariuszy zapraszanych do współpracy.
Do Blue Duck Lodge dojechać można tylko jedną drogą. Od Raurimu do Whakahoro gdzie znajduje się farma Dana prowadzi ślepa, nieutwardzona droga pokryta żwirem. Początkowo wydawało nam się, że pokonanie tych kilkunastu kilometrów samochodem to kwestia co najwyżej dwudziestu minut jazdy, ale im dłużej jechaliśmy tym bardziej jasne stawało się, że to droga dla naprawdę wprawnego kierowcy, nawet jak na warunki nowozelandzkie. Droga wiła się niczym poskręcana żmija pomiędzy wzgórzami i dolinami, a brak twardej nawierzchni mocno ogranicza prędkość. Miejscami droga prowadzi wzdłuż bardzo głębokich wąwozów przebiegając tuż obok stromej skarpy. Trening sztuki prowadzenia auta gwarantowany 🙂 Tak więc przejechanie odcinka od Raurimu zajmuje tutaj mniej więcej godzinę. Widoki na tym odcinku i na farmie jednak wszystko wynagradzają. Najpierw głęboko pofałdowane wzgórza i doliny z łąkami na których pełno owiec. Potem niesamowite doliny wzdłuż rzeki a na końcu już na miejscu obraz jak z książek dla dzieci: wśród głębokiej zieleni (mimo późnej jesieni) łąki, słońce a pośród nich samotny domek z którego komina wydobywa się dym. Zupełnie jak rysunek pierwszoklasisty 🙂

Whakahoro

Na terenie farmy Dana na objazd po wzgórzach wybraliśmy się jego specjalnym samochodem pieszczotliwie nazywanym przez niego „Limo” (skrót od „limuzyna”) 🙂 Samochód jednak na to miano w pełni zasługiwał i bynajmniej nie ze względu na komfortowe wyposażenie, lecz wręcz przeciwnie – twardość i niesamowitą moc. Przed tą wycieczką nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że istnieją samochody zdolne do tego by wjeżdżać na szczyty gór tam gdzie nawet człowiekowi jest trudno się wspinać! Doświadczenia wzięte z pojazdów wojskowych jak widać nie idą na marne i służą budowaniu takich niesamowitych pojazdów. Z drugiej strony po naszej wycieczce po farmie i wjeżdżaniu na kilkuset metrowe wzgórza, czasem pod kątem 45 st. na mokrych trawach albo głębokim błocie, nie wyobrażamy sobie jak farmer mający setki hektarów takich wzgórz i dolin mógłby dopatrywać posiadłości bez pomocy takiej techniki. Obejście pieszo chociaż części posiadłości oznaczałoby wielogodzinny wyczerpujący spacer.

Limo

Wyruszając na farmę Dan obowiązkowo zabrał swoją broń i swoich ośmiu niesamowitych pupilów – piękne psy, które specjalizują się w tropieniu zwierzyny. Wszystkie pełne energii, posłuszne swojemu panu wskoczyły na tył pojazdu i z radością brały udział w tej standardowej dla nich wycieczce. Każdy z psów reagował na komendy swojego pana i mimo porywczego temperamentu ze skupieniem wysłuchiwał wszystkich dyspozycji. Jeśli dochodziło do skarcenia to z pokorą wysłuchiwał nagany. Ich mądrość i spryt można było zaobserwować również wtedy gdy w pewnym miejscu na zalesionym wzgórzu zostały wypuszczone przez Dana do tropienia dzików. Niemal bezszelestnie rozbiegły się po terenie przeczesując każdy fragment terenu w poszukiwaniu zwierzyny. Odnalezienie odyńca sygnalizowane jest szczekaniem i dopiero wtedy do akcji wkroczyć może człowiek. Niesamowicie mądre pieski. Towarzyszenie im w tej jeździe było dla nas niesamowitą przyjemnością.

Pieski

Farma naszego przyjaciela to nie tylko łąki, lasy i dzika zwierzyna. To także hodowane przez niego piękne konie. Całe stadko cudownie pięknych, smukłych wierzchowców. Wreszcie konie przypominające najpiękniejsze rasy koni z najlepszych polskich hodowli tak bardzo różniące się od tych niższych z krótkimi nogami, które przez wiele miesięcy obserwowaliśmy w Azji (począwszy od Mongolii aż po południową Azję). Prócz tego Dan zajmuje się również pasiekami w których wytwarza popularny w tej części Nowej Zelandii miód Manuka.
Na szczycie wzgórz farmy Dana mieliśmy okazję podziwiać roztaczające się dookoła widoki. Wśród nich położone w odległości wielu kilometrów inne, sąsiednie farmy, w tym farmę należącą do rodziców Dana (nawiasem mówiąc ojciec Dana – Richard krzewiąc kulturę życia na nowozelandzkiej farmie napisał książkę „Ghosts In the Valley”).

Farmy Whakahoro

Wracając z wzgórz mieliśmy okazję zobaczyć drobny wypadek. Jedna z owiec pasących się na stromym zboczu stoczyła się w dół i zatrzymała wiele metrów niżej w krzaku. Próba postawienia jej na nogi jaką podjął Dan po dotarciu do nieszczęsnej owieczki zakończyła się niestety dalszym upadkiem i jej stoczeniem się o kolejne kilkanaście metrów. Ta sytuacja dała nam przy okazji odpowiedź na nurtujące nas pytanie, które pojawiało się przy okazji obserwacji nowozelandzkich owiec, które znajdowały się często w różnych trudnodostępnych miejscach czy zdarzają się tego rodzaju wypadki. Teraz wiemy, że tak. Choć Dan powiedział, że to rzadkie sytuacje, a owca która uległa wypadkowi na naszych oczach była po prostu słabszej kondycji ze względu na swój podeszły wiek.
Wracając do działalności Dana mającej na celu ochronę błękitnych kaczek i ptaków kiwi na terenie swojej posiadłości Dan i wolontariusze rozmieścili i regularnie doglądają specjalnych pułapek specjalnie przystosowanych na drapieżne ssaki i gryzonie, które są tutaj bardzo liczne i są główną przyczyną wyniszczania populacji ginących gatunków ptactwa. Do takich szkodników należą spotkane przez nas wcześniej w Australii possumy, dzikie koty i szczury. Takich klatek na powierzchni wielu setek hektarów farmy Dana umieszczono już prawie 600 sztuk. Prowadzi się regularne kontrole, zapisy statystyk monitorowane są przez organizacje ekologiczne co w przeciągu ostatnich kilku lat przyniosło znaczące efekty w postaci zwiększenia populacji błękitnych kaczek. Także głosy ptaków kiwi daje się tutaj słyszeć coraz częściej. Brawo!
Do zalet Whakahoro bez wątpienia należą też przepiękne miejsca, które posiadają sięgającą do końca XIX wieku historię. Wśród nich są położone nad przepływającymi tu rzekami drewniane mosty czy nawet proste chatki w których nocowali myśliwi. Dzisiaj dzięki kolejnym staraniom Dana są one odbudowywane a chętni mogą nawet bezpłatnie zatrzymać się tutaj na noc, rozgrzewając się w tradycyjnym kominku.

Chatka na farmie

Do przepięknych miejsc znajdujących się na tym terenie należy też wodospad, który wijąc się wśród leśnych drzew spada z hukiem kilkadziesiąt metrów w dół. Ze względu na pogodę nie odważyliśmy się podejść do brzegu wodospadu by spojrzeć w dół ponieważ było to dość niebezpieczne.

Wodospad na farmie Dana

Nasza kolejna wędrówka zaplanowana na następną niedzielę miała jednak przynieść o wiele ciekawsze wrażenia związane z nowozelandzkimi wodospadami, dlatego tym razem zdecydowaliśmy się ograniczyć ryzyko 😉
Naszą wizytę na terenach farmy Dana kończyliśmy już przy świetle zachodzącego słońca a chłód jaki się tutaj dawało odczuć wieczorem okazał się o wiele bardziej przenikliwy i uciążliwy niż w innych miejscach tej części Nowej Zelandii. Te kilka stopni mniej niż np. w Ohakune czy Raetihi (mimo, że odległość od nich to tylko około 80km) mocno dało nam się we znaki. Tak więc nocleg w Blue Duck Lodge był solidną próbą tutejszej jesieni.

Zachód słońca na farmie

To co tutaj zobaczyliśmy i przeżyte przez nas doświadczenia związane z prawdziwą nowozelandzką farmą prowadzoną przez znajomego farmera dały nam wyobrażenie o życiu w naturze. Trudnym i odpowiedzialnym. Dobrze, że są ludzie pokroju Dana, którzy taką odpowiedzialność wybierają jako swój sposób na życie.
Naszym zwyczajem bardzo prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Dziękujemy!

Tongariro Crossing – czerwień i szmaragd Śródziemia

niedziela, maj 9th, 2010

Zobaczyć prawdziwą Nową Zelandię to znaleźć się na kraterach wulkanów i zobaczyć wzgórza o których maoryskie legendy głoszą, że przemieszczały się rzekami by usytuować się w nieprawdopodobnych miejscach. Nowa Zelandia – zazwyczaj kojarzona z pięknym wybrzeżem, dziką roślinnością i owcami – to nie tylko ocean i łąki. Piękno tego kraju tkwi również w niesamowitych cudach natury w jakie „kraj kiwi” obfituje.
Do tych cudów bez wątpienia należą strzeliste góry, które wyrastają w zasadzie z poziomu zerowego. Na dodatek w tych pięknych wzgórzach znajdują się również wulkany (z wciąż czynnymi kraterami!) oraz jeziora o kolorach jakie można tylko wymarzyć. Takimi miejscami może pochwalić się zarówno wyspa północna jak i południowa. W pewnym sensie oba te miejsca nawet konkurują ze sobą bowiem zimą stolicą turystyczną na wyspie południowej staje się Queenstown a na wyspie północnej góra Ruapehu.

Góra Ruapehu

Dla miłośników górskich wędrówek przygotowane są trasy z których każda jest bardzo skrupulatnie oznaczona i wiedzie przez spektakularne miejsca. Oznaczenia zawierają też informacje jak długi czas potrzebny jest na przebycie do danego punktu trasy, tak by każdy „mierzył swoje siły na zamiary” zanim będzie za późno 😉 Najciekawszą trasą górską na wyspie północnej jest tzw. „Tongariro Alpine Crossing”. Wędrówka wiedzie bowiem przez szczyt Tongariro tuż obok wulkanu Ngauruhoe by potem cieszyć oczy szmaragdowymi jeziorami i zejściem przez zielone wzgórza i pas roślinności.
Cała trasa ma prawie 20 km długości i prowadzi przez wzgórza na wysokości 1900 metrów tak więc jej pokonanie zajmuje najczęściej 7-8 godzin. Na taką wędrówkę trzeba się odpowiednio przygotować (o tym w poradach praktycznych na końcu tego wpisu), ale przede wszystkim warto wybrać się przy słonecznej pogodzie by móc w pełni podziwiać uroki przepięknych miejsc tej trasy.
My wybraliśmy się w słoneczną niedzielę, która szczęśliwie okazała się jedynym dniem dobrej pogody w przeciągu kilkunastu dni. Skorzystaliśmy więc ze sprzyjających „okoliczności przyrody” i wzięliśmy „aparat Zorka 5, żeby zrobić kilka zdjęć” 😉
Już na starcie zaskoczyła nas liczba turystów, która pojawiła się na szlaku. Czasami było dość „ciasno”, ale trudno się dziwić liczbie chętnych do pokonania tej trasy skoro pogoda była wyśmienita a niedziela jest chyba najlepszym czasem na aktywny wypoczynek.
Pierwsza godzina marszu przebiega dość łagodnie i prowadzi wzdłuż strumienia do tzw. Soda Springs.

Na ścieżce do Tongariro

Potem zaczyna się trudniejsza część trasy o czym donoszą znaki ostrzegawcze, żeby nie wkraczać bez odpowiedniego przygotowania i w razie wątpliwości zawrócić do punktu wyjścia.
Po wspięciu się na wysokość około 1600 metrów docieramy do Południowego Krateru tuż pod wulkanem Ngauruhoe. Miłośnikom „Władcy Pierścieni” należy się tutaj kilka słów komentarza. Ngauruhoe pojawia się w ekranizacji tej powieści jako Góra Przeznaczenia, czyli wulkanu znajdującego się w krainie Mordor, w którym to można było zniszczyć utworzony tu przez Saurona najważniejszy pierścień. Nie bez powodu to ta góra została sfilmowana jako najważniejsze miejsce Mordoru. Ngauruhoe bowiem wykazuje wzmożoną aktywność i w ciągu ubiegłego wieku nastąpiło aż 45 erupcji tego wulkanu! Największe ostatnie erupcje z wyrzutami lawy, które do dzisiaj pokrywają zbocza Ngauruhoe miały miejsca w 1955 roku, ale dużą aktywnością wykazywał się także w roku 1977.

Wulkan Ngauruhoe

Po tych wulkanicznych wrażeniach po wspięciu się o dalsze 300 metrów w górę na wysokość 1900 metrów (zajmuje to jakąś godzinę) docieramy do czerwonych kraterów innego dymiącego wulkanu. Wrażenia są niesamowite. Czerwona ziemia aż kipi i dymi mimo wiejącego na górze mroźnego wiatru.

Czerwone kratery

Po wspięciu się na najwyższy punkt trasy oczom ukazuje się widok, którego nie można zapomnieć: trzy szmaragdowe jeziorka – każde w zupełnie innym odcieniu i wszystkie z barwami tak intensywnymi, że widok wydaje się zupełnie nierealny! Zdjęcia poniżej są zupełnie surowe (nigdy nie „poprawiamy” naszych zdjęć i posługujemy się naturalnymi kolorami) i choć trudno uwierzyć nie ma tu żadnego retuszu!

Szmaragdowe jeziora

Na domiar wrażeń na horyzoncie kilkanaście metrów powyżej kaldery ze szmaragdowymi jeziorkami widać jeszcze inne największe w tym miejscu jezioro tym razem w kolorze bladoniebieskim. Taka mnogość barw i widoków naprawdę powoduje „kolorowy zawrót głowy” i wynagradza wszelkie trudy wspinaczki.

Błękitne Jezioro

Potem pozostaje już tylko wędrówka w dół. Ale jaka! Tuż za wzgórzami pomiędzy którymi wiedzie ścieżka wyłania się widok w kierunku północnym a tam w oddali widać z góry dwa duże jeziora. To drugie dalej położone to Taupo, które jest największym i najbardziej znanym jeziorem w Nowej Zelandii.

Jeziora Rotoaira i Taupo

Po dalszych dwóch godzinach wędrówki w dół zygzakiem (ze względu na strome zbocza zielonych wzgórz) docieramy do chaty Katetahi Hut gdzie można usiąść i odpocząć a także skorzystać z toalety (dla całkowicie wyczerpanych wędrówką istnieje możliwość bezpłatnego noclegu). Po przejściu kolejnych kilkuset metrów mijamy gorące źródła. Hot Springs to strumienie, które są ogrzewane przez okoliczne wulkany. Tworzą one w tym rejonie niesamowite miejsca pełne pary i wody gorącej jak z czajnika 🙂

Piekła Mordoru

Widoki unoszących się nad wzgórzami kłębów pary to kolejna nagroda trudów długiej wędrówki. Ciekawscy wkładają ręce do otworów jakie znajdują się w ziemi by na własnej skórze odczuć naturalne ciepło wydobywające się z piekieł Mordoru i poczuć zapach siarki 😉
Na finisz trasy pozostają dwie godziny spaceru przez gęstą roślinność, a kręte ścieżki prowadzą wzdłuż strumienia i różnorodnych pasm zieleni pozostawiając wrażenie przedostawania się przez gęsty las pełen tajemnic.
Większość osób po zakończeniu tej trasy pada ze zmęczenia i leży na trawnikach rozmasowując mięśnie nóg. Każdy jednak zgodnie twierdzi, że to niepowtarzalny czas, który pozostawia tak wiele wrażeń i kolorów, że żadne zmęczenie nie jest w stanie obniżyć walorów natury jaką w tym miejscu można doświadczyć. Po takiej wędrówce w Nowej Zelandii można się tylko jeszcze bardziej zakochać 🙂 Na tej trasie spotkaliśmy między innymi Denisa – Szwajcara w średnim wieku, który góry ma „w małym paluszku”, ale widać, że ta wędrówka sprawiała mu niekłamaną radość i pozostawiła wrażenia o których nie sposób zapomnieć bez względu na poprzednio zdobyte górskie doświadczenia. Lepszej rekomendacji chyba nie trzeba 🙂
Na koniec tej lektury bardzo prosimy o pomoc dla niedożywionych dzieci z Polski poprzez proste kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci dziękujemy!

Porady praktyczne:
Wędrówka Tongariro Alpinie Crossing: Ta trasa rozpoczyna się w miejscu zwanym Pukeonake znajdującym się niedaleko drogi prowadzącej do miejscowości Whakapapa (odchodząca od drogi nr 47 tzw. Mangatepopo Road). Większość wędrowców przyjeżdża w to miejsce korzystając z tzw. shuttle busów, które oferowane są przez bardzo wiele różnych firm (ulotki informacyjne można pobrać w zasadzie w każdym hostelu znajdującym się w tym rejonie). Jest to rozwiązanie o tyle wygodne, że trasę kończy się w zupełnie innym miejscu (Katetahi) z którego wieczorem o ustalonej godzinie shuttle busy zabierają swoich pasażerów. Można też rozpocząć wędrówkę w odwrotnym kierunku, ale jest ona trudniejsza (strome podejścia pod zielone wzgórza i osypujący się piach przed czerwonymi kraterami) a co za tym idzie trwa dłużej.
Przed wyjściem na Tongariro Alpinie Crossing należy pamiętać, że pogoda w górach zmienia się bardzo szybko. Wychodząc w trasę trzeba mieć ze sobą ciepłe ubrania (najlepiej wełniane lub polipropylenowe), kurtkę przeciwdeszczową, rękawiczki, dobre, nieprzemakalne obuwie, krem przeciwsłoneczny, dwa litry płynu, jakieś jedzenie (najlepiej wysokoenergetyczne) oraz koniecznie telefon komórkowy lub krótkofalówkę. Powodzenia!

Bungy jumping i canyon swing – czyli nowozelandzkie sporty ekstremalne

sobota, maj 1st, 2010

Życie w Kraju Długiej Białej Chmury (jak określa się Nową Zelandię w języku maoryskim) jest spokojne, można powiedzieć leniwe, na powierzchni niecałych 270 tysięcy km kw. (dla porównania powierzchnia Polski to 322 tys. km kw.) żyje niecałe 4,5 miliona ludzi (dla porównania w Polsce na 322 tys. km kw. żyje ponad 38 milionów ludzi). Co prawda do tego dochodzi 50 milionów owiec, ale nie są one przecież elementem w żaden sposób stresującym, a nawet porozsiewane dosłownie wszędzie naokoło, ze swoim stoickim spokojem, idealnie wpisują się w klimat. No więc Nowa Zelandia to dużo przestrzeni, piękne widoki (znane chyba wszystkim, zapierające dech w piersiach plenery z „Władcy Pierścieni”), uśmiechnięci, wyluzowani ludzie (nawet teraz, przy temperaturach poniżej 10 stopni chodzący po ulicach na boso!), do tego niezliczone hektary winnic z których szerokim strumieniem płynie pyszne wino i mnóstwo warzyw i owoców – jak to w rolniczym kraju być powinno. Brzmi przecież jak raj na ziemi! No tak, tyle że taki idealny świat dosyć szybko się może człowiekowi znudzić – wszystko poukładane, żadnych niespodzianek, żadnych stresów, wszystkie dni idealne i wszystkie do siebie podobne. Dlatego ludzie tu poszukują silnych wrażeń w sportach ekstremalnych. Kiwi (tutejsze określenie na Nowozelandczyków) słyną z zamiłowania do wyczynów podnoszących adrenalinę i do poszukiwania coraz nowszych wariacji nawet znanych już sportów. Do najpopularniejszych rozrywek w Nowej Zelandii zalicza się więc skoki ze spadochronem, paralotnie, rafting, a także wszelkie możliwe wersje skoków bungy. Zresztą wspomnieć należy, że to właśnie z tego regionu świata wywodzi się pierwowzór skoków bungy – pierwotni mieszkańcy wyspy Pentecost znajdującej się grupie Vanuatu od kilkuset lat skakali z wysokości ok. 35 metrów zabezpieczeni lianami lub linami splecionymi z roślin, żeby udowodnić swoją męskość oraz zapewnić dobre plony. To właśnie w Nowej Zelandii, w mieście Queenstown zbudowano w 1988 pierwsze na świecie stałe miejsce do skoków na bungy i to właśnie tutaj wymyślane są coraz to nowsze i bardziej ekstremalne wersje skoków. Oboje od dawna planowaliśmy, że przynajmniej raz w życiu trzeba na bungy skoczyć. No i uznaliśmy, że jak skakać, to właśnie tutaj – gdzie ludzie mają największe doświadczenie i gdzie tradycja i prestiż tego typu rozrywek są w jakiś sposób dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa. Na miejsce stawienia czoła strachowi i pokonania własnych ograniczeń wybraliśmy jedno z najbardziej znanych ze skoków i najbardziej malowniczych miejsc na wyspie północnej – Gravity Canyon. Już po drodze w samochodzie, w miarę czytania z ulotki opisów różnych możliwych aktywności i wyobrażania sobie – skok z wysokości 80 metrów, prędkość do 160 km/h, spadanie swobodne z 50 metrów – powodowało przyspieszone bicie serca i błysk przerażenia w oczach. Jednak okazały się one ledwie cieniem niepokoju w porównaniu do tego, co poczuliśmy stając na platformie widokowej nad przepaścią głębokiego na 80 metrów kanionu, do którego odbywały się skoki.

Gravity Canyon

Staliśmy jak wmurowani i przynajmniej jedno z nas myślało: „O nie, za żadne skarby świata, nie ma mowy, nie skaczę! Jeszcze mi życie miłe”. Na mostku łączącym brzegi kanionu, przy dwóch stanowiskach trwały właśnie przygotowania – wpinanie w przedziwne uprzęże potencjalnych „samobójców” :-). Widzieliśmy, że jeden ze śmiałków za moment wykona „normalny” skok na bungy, ale obok niego do jakiegoś przedziwnego wyczynu szykowały się dwie osoby podczepione do jednej liny. Trudno było na to wszystko patrzeć, ale nie patrzeć było wprost niemożliwe. Czuło się wszędzie naokoło narastające napięcie (a może było ono tylko w naszych głowach żółtodziobów?). Jako pierwszy skoczył chłopak na bungy – przeciągły wrzask rozległ się w całej okolicy i za chwilę powrócił odbijany przez echa kanionu, a wykonawca skoku już wisiał tuż nad wodą głową w dół. Cały czas jednak intrygowało nas, co zrobią te dwie osoby, który w międzyczasie przyjęły na mostku, w uprzężach pozycje półsiedzące, i słuchały ostatnich wskazówek obsługi. Nagle z trzaskiem otworzyła się bramka i po chwili już nasi bohaterowie wisieli w powietrzu, na wysokości 80 metrów… w sekundę później rozległ się metaliczny trzask otwieranych zabezpieczeń i para została puszczona w dół. Wydaliśmy z siebie głuche okrzyki przerażenia podejrzewając, że właśnie wydarzyło się coś strasznego i nieprzewidzianego 😉 Ale wystarczyło jedno spojrzenie w dół, żebyśmy zrozumieli, ze wszystko poszło zgodnie z planem. Para, która przed chwilą stała na mostku, huśtała się teraz z oszałamiającą prędkością na linie tuż nad korytem rzeki, niczym na gigantycznej huśtawce. W pierwszej chwili „uff, kamień z serca” a w drugiej „my też tak chcemy – dokładnie tak samo”. No i po chwili już staliśmy w kolejce do kasy, żeby zakupić sobie kopa adrenaliny. Ta atrakcja nazywa się canyon swing. Oczywiście – a jakże – wynalazek nowozelandzki, autorstwa dwóch zapaleńców z Queenstown (całkiem słusznie nazywanego stolicą sportów ekstremalnych), którzy opracowali i uruchomili pierwszy canyon swing w 2002 roku. Śmiałek (lub para śmiałków) stojący na mostku na brzegu kanionu przyczepiony jest do kilkudziesięciometrowej liny uwiązanej nad kanionem. Skacze – najpierw leci kilkadziesiąt metrów bezwładnie w dół, a następnie lina ciągnie go nad kanionem wprowadzając w ruch wahadłowy (po nawet 200 metrowym łuku) a człowiek osiąga już prędkość do 150 km/h. Wahadło stopniowo wyhamowuje i wtedy skoczek jest wciągany z powrotem na górę, do miejsca z którego skakał (choć pewnie może być też taka wersja, że jest odpinany gdzieś na dole).

Canyon Swing 1

Zakup biletu na tego typu atrakcje to bardzo skomplikowana i precyzyjna procedura. W pierwszej kolejności klient dostaje kartę na której wpisuje wszystkie swoje dane, stan zdrowia, wszelkie dolegliwości zdrowotne, aktualne choroby i przyjmowane lekarstwa oraz czyta informację o ryzyku, jakie niesie ze sobą uprawianie sportów ekstremalnych. Następnie trzeba opróżnić kieszenie, dać się zważyć (oczywiście niekoniecznie z pustymi kieszeniami, ale to może działać na naszą korzyść 😉 ) i jesteśmy gotowi do skoku. Teraz już trzeba tylko zmobilizować swój mózg i ciało, żeby pójść na mostek z którego skoczymy, a nie uciec do samochodu, co jest chyba odruchem naturalnym w przypadku początkujących skoczków. OK, już jesteśmy za bramką, nogi się robią coraz bardziej ciężkie, ale nie ma odwrotu – miły pan z obsługi (ten, który wpina, czyli jeszcze na razie w naszym odczuciu – posyła na śmierć) zachęcająco macha do nas ręką. Aha, czyli nie ma żadnej kolejki, jesteśmy pierwsi, nie ma już ani chwili – po prostu trzeba tam podejść, dać się poprzypinać i… skoczyć. Jakie szczęście że taki skok można wykonywać w dwie osoby – co tam, jak ginąć to razem! I już jesteśmy w miejscu startu. Zapinają nam skomplikowane uprzęże, kilkakrotnie przeliczają wszystkie klamry i karabińczyki, a w międzyczasie luźna, odstresowująca gadka – a skąd jesteście, a co tu robicie, a jak Wam się podoba itp. Nawet nie zauważyliśmy kiedy tuż przed naszymi oczami otworzyła się bramka i zawisnęliśmy w powietrzu (teraz te 80 metrów w dół do rzeki mieliśmy już pod sobą), chłopak z obsługi jeszcze coś przykręcał, ustawiał, pokazał nam gdzie pomachać do kamery i nagle spytał: „How you say ‘Good bye’ in Polish?”. Jednocześnie z wysilonym uśmiechem odpowiedzieliśmy „Cześć”. I nagle świat nam zawirował – chłopak w ułamku sekundy zdążył powiedzieć „OK, so, czesc” i odpiął linę a my polecieliśmy w dół – 50 metrów spadania w przepaść wywołało nasz wrzask i szybki skrót życia przed oczami. Później świst lin od ogromnej prędkości i „przelot” nad kanionem. Uff… to jest to! Po tym jak poczuliśmy się już bezpiecznie w zasadzie już na luzie – zaczęliśmy się śmiać, rozmawiać, podziwiać piękno kanionu, by na koniec wjechać z powrotem na górę. Było super, choć oczywiście przerażająco. Mimo wszystkich oporów pokonaliśmy strach i skoczyliśmy. Albo bardziej dokładnie – gość nas odpiął i nie mieliśmy nic do gadania, ale i tak czuliśmy się bohaterami.

Canyon Swing 5

Wróciliśmy na taras widokowy, żeby teraz z poczuciem wyższości, jako „doświadczeni” skoczkowie popatrzyć na innych, gdy nagle Misiek oznajmił: Idę jeszcze skoczyć na bungy! I poszedł a ja stałam jak wryta nie wierząc, że można tak bardzo chcieć przedawkować adrenalinę. Znów ważenie, dopasowanie uprzęży i znów wejście na mostek z którego już nie ma odwrotu. Tym razem ja jednak zostałam w roli operatora sprzętu rejestrującego, żeby uwieczniać te chwile niebywałego bohaterstwa na wszelkie możliwe sposoby. Ale na samą myśl o tym, że można po „canyon swingu” chcieć więcej wrażeń i decydować się jeszcze na skok, nogi się pode mną uginały. Z daleka obserwowałam kilka sekundach ostatnich przygotowań i zobaczyłam jak Mój Facet zbliża się do krawędzi za którą już jest tylko przepaść kanionu, rozkłada ręce, instruktor odlicza „one, two, three…. BUNGY!!!” i nastąpił skok. I znowu w kanionie rozległ się przeciągły, przeraźliwy wrzask. Trwało to chwilę, znacznie krócej niż canyon swing, ale konieczność zrobienia samodzielnie kroku w przepaść powoduje, że to jednak trudniejsze zadanie. Tu skoczek jest na dole odbierany przez zacumowany na rzece ponton, z którego wraca na górę dwuosobowym krzesełkiem wciąganym na linie.

Zwis na bungy na dole

Ten skok dostarczył mi jako obserwatorowi (i operatorowi w jednym) chyba takich samych emocji jak samemu skaczącemu. Miałam jedynie nadzieję, że trzecią atrakcję jaka jest tu dostępna oboje sobie odpuścimy. Uff, na szczęście kobieca intuicja zadziałała poprawnie. Bohater po lakonicznym „Było super” nawet się nie zainteresował jedyną pozostałą rozrywką o wdzięcznej nazwie „flying fox”. Jasne było, że oboje dostaliśmy nawet trochę większy niż to konieczne zastrzyk adrenaliny. Poszliśmy do recepcji odebrać zawartość naszych kieszeni pozostawioną tam przed skokami a także certyfikaty potwierdzające że skoczyliśmy i dodatkowo zakupiliśmy DVD z naszymi skokami.
Wyczerpani od emocji, ale z poczuciem dobrze spędzonego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Z każdą minutą oddalającą nas od Gravity Canyon nabieraliśmy coraz większego przekonania, że taki skok to coś wspaniałego! Daje poczucie przestrzeni i wolności, pokonanie własnych ograniczeń i strachu, a przy okazji zastrzyk pozytywnej energii i radości. I co najważniejsze te efekty długo się utrzymują – u nas kilka dni, a na samo wspomnienie momentu spadania uśmiech sam się pojawia na twarzy. Zdecydowanie bardzo polecamy!

Porady praktyczne:
Skoki bungy: W Nowej Zelandii skoki bungy są bardzo popularne. Stolicą skoków i zarazem miejscem z najwyższą wysokością z jakiej można wykonać skok jest Queenstown. Najwyższe miejsce do skoków wynosi tam ponad 130m! Skoki można również wykonywać w Auckland, Taupo i oczywiście w Gravity Canyon. Na wyspie północnej najwyższe i najlepiej zorganizowane są skoki w Gravity Canyon. Również tutaj można takie skoki wykonywać w najbardziej korzystnej cenie. Cena za jeden skok (cena za osobę) bez żadnych zniżek wynosi 120 dolarów nowozelandzkich, ale można trafić na różne promocje i ceny bywają niższe. Dodatkowo jeżeli decydujemy się na dodatkowy skok tego samego dnia mamy zniżkę 50%. Poza tym otrzymany certyfikat upoważnia do skorzystania ze skoku w innym terminie za 75 dolarów.