Archive for listopad, 2009

Good Morning Vietnam!

poniedziałek, listopad 30th, 2009

Podroż ze stolicy Laosu – Vientiane do stolicy Wietnamu – Hanoi okazała się wyjątkowo wygodna mimo, że odbywaliśmy ją w zwykłym autobusie z miejscami do siedzenia. Przede wszystkim dlatego, że w całym autobusie oprócz nas jechało tylko 6 osób i 3 osoby z obsługi autobusu. Takie sytuacje tutaj w Azji południowo-wschodniej dzieją się niezwykle rzadko. Tak więc pomimo, że zanim dotarliśmy do granicy laotańsko-wietnamskiej spędziliśmy całą noc na wyjątkowo krętych drogach Laosu, to udało się nam całkiem sensownie wyspać rozkładając się pomiędzy sąsiednimi parami siedzeń 🙂 Nad ranem gdy kierowca stojąc na poboczu ucinał drzemkę, niemal w każdym rzędzie między siedzeniami wisiały przeszkody w postaci czyichś nóg. Taki obraz krótkiej bieżni z płotkami 😉

Nasze bagaże na okoliczność przejazdu przez granicę zabezpieczyliśmy packsave’ami, żeby nikt przemyślny nie włożył nam czegoś do plecaków by przemycić to przez granicę. Lepiej unikać niepotrzebnych kłopotów. W sumie chyba ta ostrożność wcale nie była na wyrost jako, że zaobserwowaliśmy ciekawą scenę w nocy w czasie gdy pasażerowie spali na dobre. Kierowca zatrzymał autobus na jakimś poboczu w wiosce, zgasił światła (nie włączył nawet świateł awaryjnych), po czym cała trójka z obsługi wyszła z autobusu i zamknęła automatyczne drzwi wejściowe tak by nikt nie mógł wyjść. Otworzono wtedy bagażnik autobusu i przez jakieś 5-10 minut z czymś się tam uwijano. Potem jakby nigdy nic, ekipa otworzyła drzwi, wsiadła do autobusu i kontynuowała podróż :-)Do granicy dotarliśmy około 6:00 rano i przez godzinę czekaliśmy aż ktoś z pracowników przejścia granicznego przyjmie nasze paszporty okienka bowiem otwierano o godz. 7:00. W tym czasie udzielono nam informacji, że ponieważ jest weekend (akcja działa się w sobotę) to każda odprawa paszportowa będzie kosztować 10 tys. kipów. Dobrze, że zostawiliśmy sobie jakieś pieniądze w gotówce „na wszelki wypadek” dzięki temu mogliśmy uiścić wymaganą opłatę, ponieważ na granicy nie ma żadnego bankomatu i zdobycie pieniędzy było niemożliwe. Mniej szczęścia miały dwie Brytyjki, które jechały z nami w autobusie, bo nie miały żadnej gotówki. Pośpieszyliśmy im z pomocą i pożyczyliśmy gotówkę. Jak się okazało nie tylko w tym miejscu potrzebne były pieniądze. Również po stronie wietnamskiej wymagano od nas zapłaty 1 USD (czyli jakichś 8,5 tys. kipów) więc pożyczka zwiększyła swoją wartość. Kiedy w kolejnym miejscu na granicy (punkt kontroli zdrowia) poproszono nas o zapłatę następnych pieniędzy za jakieś potwierdzenie przejścia badania zdrowia powiedzieliśmy gremialnie zdecydowane „nie”. Uparliśmy się, że nie mamy pieniędzy i więcej już nie będziemy płacić. Co było w sumie racją ponieważ my nie mieliśmy przecież niewyczerpanych rezerw a brytyjskie kieszenie od początku świeciły pustkami. Poza tym nikt nas nie informował (np. w czasie gdy kupowaliśmy bilety na tę trasę) o tym, że będą potrzebne jakieś dodatkowe pieniądze więc strajk był uzasadniony 😉 Gdy wietnamscy urzędnicy zaczęli mocno się upierać poszliśmy na całość, odwróciliśmy się na piętach i po prostu przeszliśmy granicę. Na szczęście nikt nas nie ścigał więc potem spokojnie odnaleźliśmy swój autobus i kontynuowaliśmy podróż już na ziemiach wietnamskich.
Trzeba przyznać, że ten odcinek trasy, który rozpoczął się tuż za granicą okazał się wyjątkowo ciekawy. Okazało się, że przejście graniczne znajdowało się na wysokiej górze i dalsza droga był już zjazdem po bardzo krętej, wyżłobionej na zboczach gór drodze. Od liczby zakrętów i widokach stromych przepaści tuż przy kołach autobusu kręciło się w głowie, ale uroku dodawały gęsto porośnięte doliny, pełne dzikiej roślinności i palm. W dalszej drodze mogliśmy zaobserwować jak bardzo życie w Wietnamie różni się od Laosu. Tutaj też widać biedę wsi i pracę na roli, ale już nie tak leniwą jak w Laosie. Właściwie praca tutaj bardzo przypomina to co się dzieje w Chinach, chociaż ludzie są uśmiechnięci i mili jak w Laosie. Poza tym nie ma tutaj tak wiele bambusowych i drewnianych domów, bo wśród nich pojawiają się murowane a na drogach panuje straszny tłok, ale przede wszystkim w wyniku ogromnej liczby motocykli i rowerzystów. W pewnym momencie wyglądało to tak jak byśmy przedzierali się przez peleton rowerzystów uczestniczących w Tour de France, albo co najmniej Wyścigu Pokoju 😉
Na trasie do stolicy zwyczajem azjatyckich autobusów zatrzymywaliśmy się również na posiłki (w tym czasie wszyscy wychodzą z autobusu, a drzwi zostają zamknięte do czasu powrotu kierowcy). I tu przyszło kolejne zaskoczenie. Otóż do posiłków bardzo często pije się tutaj wódkę. Może nie jest to takie spektakularne jak w Rosji, ale w całej Azji nie widzieliśmy czegoś podobnego. Po prostu oprócz posiłku i pitego do niego często również piwa, panowie z chęcią łykają sobie wódkę i to w formie bliskich naszemu sercu „shotów”, czyli połykaną wprost z kieliszeczka 🙂 Już przy pierwszym takim postoju, który miał miejsce około godz. 9:00 mogliśmy poznać gościnność Wietnamczyków. W bardzo ciemnym i wyglądającym nieco obskurnie barze zaaranżowanym wprost w czyimś mieszkaniu, zostaliśmy zaproszeni do „wypicia kieliszeczka” i nastąpiło przy tym przedstawianie swoich imion. Nikomu tutaj nie przeszkadza tak wczesna pora by dzień zacząć od dobrego kieliszka 😉

Knajpka

Podobna sytuacja nastąpiła na kolejnym postoju gdzie na tapetę poszły kolejne shoty. Tego się w Wietnamie nie spodziewaliśmy. Wydawało nam się, że w piciu wódki przoduje Rosja i „kraje ościenne”, a tu taka niespodzianka 🙂 W dodatku smak wietnamskiej wódki nie ma nic wspólnego z chińską, obrzydliwą wódką, o której pisaliśmy we wcześniej wpisach. Niektóre jej smaki są naprawdę godne polecenia!
Do Hanoi dotarliśmy jeszcze przed zapadnięciem zmroku więc cieszyliśmy się, że będziemy mieli czas na odnalezienie jakiegoś miejsca do noclegu. Jednak pierwsze wrażenia z Hanoi trochę nas zaniepokoiły. Niesamowity ścisk i tłok na drogach pełnych motocykli, kurzu i pieszych z różnymi tobołami. Przy tym ulice wąskie na tyle, że mijanie się większych pojazdów wymagało odpowiednich umiejętności kierowcy i zapewne sporych nerwów. Nasza radość z wczesnego przyjazdu zaczęła powoli opadać gdy utknęliśmy na dobre w jakimś przedziwnym korku z którego autobus nie mógł się wydostać. Z naprzeciwka jechało mnóstwo pojazdów w ciasnym szeregu, a nasz szereg zaczął się rozdwajać nie mając zupełnie na to miejsca. W dodatku wszędzie wlewały się jak strugi wody tłumy motocyklistów i rowerzystów a w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Takie warunki zapylenia i kurzu na ulicach stolicy po raz ostatni widzieliśmy w Ułan Bator. Po niemal półgodzinnej walce w tym miejscu, kierowca podjął próbę zawrócenia autobusu co w uliczkach Hanoi nie jest sprawą łatwą.
Wreszcie gdy słońce zaczynało zniżać się ku zachodowi dotarliśmy na dworzec autobusowy.

Welcome to Hanoi

Tutaj znalazła się właścicielka jakiegoś hotelu proponując nas zawiezienie do centrum taksówką za 1 USD, a potem mogliśmy sprawdzić jej ofertę noclegową i sobie porównać z innymi zanim dokonamy wyboru. Nie było tutaj postawy „forsującej” jednie słusznych rozwiązań na jakie miała by monopol, a w dodatku Pani całkiem komunikatywnie mówiła w języku angielskim więc z chęcią skorzystaliśmy z oferty. Zanim przyjechała taksówka, która miała zapewne podobne problemy z ruchem ulicznym sporo jeszcze postaliśmy obserwując kompletne szaleństwo na drogach. Myśleliśmy, że po Chinach tylko w Indiach i Bangladeszu może być większy tłok i chaos na drogach. Okazało się, że Wietnam w tej materii króluje wśród krajów Azji południowo-wschodniej 🙂 W czasie oczekiwania na taksówkę zaobserwowaliśmy coś co było dla nas kompletnym zaskoczeniem, a czego nie było nigdzie ani w Chinach, ani w Laosie: wózek z kebabem. Na dodatek największą jego zaletą była cena wynosząca 10 tys. dongów (około 1,50 zł) :- Wprawdzie mięsko nie było zawijane w tradycyjną pitę tylko wkładane do bagietki, ale było to prawdziwe kręcące się przy opiekaczu mięsko, a wszystko to w naprawdę czystych warunkach i ze świeżymi warzywami.

Kebab w Hanoi

Gdy dotarliśmy do centrum Hanoi, a właściwie centrum tzw. Old Quarteru – czyli starego miasta było już ciemno. Liczba uliczek, ciasnych skrzyżowań sprawiła, że już wiedzieliśmy co jest cechą charakterystyczną tego miasta: ciasnota, tłok i walka o miejsce na drodze prowadzona przez setki jednośladów. Tego samego wieczoru wybraliśmy się na obchód starówki by znaleźć jakieś „nieturystyczne” miejsce do spożycia posiłku z lokalnymi mieszkańcami. Znaleźliśmy restaurację, która była niesamowicie zatoczona przez głośnych Wietnamczyków smażących i gotujących sobie na stołach mięska i warzywa. Tłok był taki, że nie było żadnych wolnych miejsc, ale obsługa wskazała nam schody sugerując, że jest jeszcze jedno piętro, udaliśmy się więc za Panią, która prowadziła nas do góry. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na kolejnym piętrze ponownie wszystkie miejsca były zajęte, a Pani szła w górę dalej. Mijając kuchnie widzieliśmy garnki, wiadra z brykietami, wysoki ogień na paleniskach i w ogóle było mnóstwo szumu i krzątającej się obsługi. Wiedzieliśmy już, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Lokalna knajpa zatłoczona od mnóstwa gości wskazywała, że można tu zjeść coś co lubią Wietnamczycy 🙂

Restauracja 1

Na kolejnym piętrze znalazło się dla nas miejsce więc z chęcią zasiedliśmy i stosując sprawdzoną i dobrą metodę zamówiliśmy to co mieli inni przy stoliku obok. Od tej chwili zaczęła się cała ceremonia posiłku. Najpierw w stole wylądowało wiadro z brykietem, potem na tym druciana kratka a dalej to już lądowały na niej różne warzywa i mięsa, które dostaliśmy na talerzach. W przygotowywaniu tego wszystkiego chętnie pomagała nam jedna z Pań s obsługi, a zaraz potem także włączyli się siedzący obok inni Wietnamczycy. Zaopiekowali się nami jak należy, pokazując jak mili i sympatyczni są tutaj ludzie. Wszyscy się uśmiechali, próbowali nawiązywać z nami kontakt i podpowiadali co z czym łączyć, żeby potrawy smakowały jak najlepiej. Potem była wymiana wiaderka na nowe i tym razem na brykietach wylądował gliniany garnek w którym gotowaliśmy inne zestawy warzyw i mięs. W tzw. międzyczasie nasz sąsiad polał nam wódeczkę, żeby można było wznieść toast i przedstawić się sobie 🙂 Wokoło niemal przy każdym stole oprócz jadła lało się piwo i wódeczka. Przy tym wszystkim panowała atmosfera zabawy i towarzyskich głośnych pogaduszek. Najedliśmy się za cały dzień i wynieśliśmy z tego miejsca kolejne potwierdzenie, że Wietnamczycy to życzliwi i mili ludzie.

Restauracja 2

Po latach wojen, które tu panowały przychodzi nieodparte wrażenie, że ludzie tutaj cieszą się przede wszystkim tym czego my europejczycy i ludzie zachodu nie doceniamy tak bardzo (a już na pewno zdarza się nam o tym zapominać) – pokojem. Mało kto pamięta, że podczas gdy w Europie po Drugiej Wojnie Światowej nastąpił już względny spokój (poza komunistycznymi represjami), tutaj w Wietnamie toczyły się zażarte wojny. I nie chodzi bynajmniej tylko o tę najbardziej wsławioną amerykańskimi filmami wojnę, w której USA brało czynny udział robiąc z Wietnamu poligon walk, ale również wcześniejszą wojnę francuską o utrzymanie tutaj kolonii, która zakończyła się klęską francuzów i w 1954 roku po postanowieniach genewskich państwo zostało podzielone na Wietnam Południowy (antykomunistyczny) i Wietnam Północny (komunistyczny). Potem spokoju nadal nie było bo trwały krwawe walki wewnętrzne komunistów z jego przeciwnikami, a potem na arenę wkroczyły nic nie nauczone porażką Francuzów wojska amerykańskie. Nawet po tym jak wojska amerykańskie w 1972 roku zaczęły się wycofywać w Wietnamu walki nie ustały i w 1975 roku komuniści doprowadzili do połączenia obu części Wietnamu. Potem Wietnam uwikłany był jeszcze w wojnę w Kambodży, a w dalszej kolejności w 1979 roku został zaatakowany przez Chiny. W zasadzie więc dopiero od lat osiemdziesiątych Wietnam cieszy się pokojem i w codziennym życiu widać tę radość życia i wymarzony wreszcie spokój. Biorąc dodatkowo pod uwagę otwartość i gościnność tutejszych ludzi należy im się więc wielki szacunek i wsparcie. Dobrze, że kraj ten jest teraz coraz chętniej odwiedzany przez turystów bo dla Wietnamczyków jest to źródło utrzymania i rozwoju, a w samym Wietnamie jest naprawdę bardzo wiele pięknych miejsc do zwiedzania.
Samo Hanoi w zależności od upodobań może się albo bardzo podobać, albo można mieć co do niego mieszane uczucia. Największą jego zaletą jest niska zabudowa, bardzo atrakcyjna da turystów infrastruktura sklepów z mnogością tanich towarów i restauracji z posiłkami mogącymi zaspokoić każde upodobania. Jedzenie w Wietnamie jest bowiem różnorodne jak w żadnym innym kraju tego regionu świata. Na stołach łączą się tutaj typowo azjatyckie posiłki oparte na ryżu i makaronie z zachodnimi przyzwyczajenia żywieniowymi takimi jak bagietki, sery, kawa. I nie są one bynajmniej przygotowywane z myślą o turystach bo Wietnamczycy bardzo chętnie jedzą białe pieczywo i piją kawę.

Bagietki

Poza tym bogactwo wietnamskiej kuchni jest tutaj o wiele większe niż w innych krajach azjatyckich ze względu na mnogość różnych specyficznych dla Wietnamu potraw. Krótko mówiąc tutaj można przytyć bo je się chętnie i dużo 🙂 Natomiast zniechęcać może tłok na drogach, nie do opanowania dla przeciętnego człowieka z zachodu ruch na ciasnych ulicach, brak miejsc dla pieszych (wszystkie chodniki zastawione są przez motocykle i skutery) itd. Do tego dochodzi ciągły dźwięk klaksonów i duży ruch pieszych wprost na ulicy.

Ulice Hanoi

My jednak polubiliśmy Wietnam od początku i bardzo podobają nam się tutejsi mieszkańcy. Ich otwartość i uśmiech mimo bardzo trudnej przeszłości może być wzorem dla wielu innych nacji.
W Hanoi znajduje się kilka niewielkich jezior i ciekawe obiekty architektoniczne tak więc samo miasto jest również bardzo ciekawe pod względem zabudowy i zabytkowych obiektów.

Brama w Hanoi

Nas jednak najbardziej zaciekawiły domy, które w samym Hanoi i jego okolicach są bardzo wąskie a przy tym wysokie na kilka kondygnacji (najczęściej są to budynki dwupiętrowe). Czasem budynki są tak wąskie, że dorosła osoba może sięgnąć ramionami obu przeciwległych ścian! Ciekawe jak mieszczą się tam kanapy, nie mówiąc już o schodach między poszczególnymi piętrami! 🙂 Dodatkowo większość takich budynków ma bardzo ładnie wykończone te wąskie ściany frontowe, ale już boczne ściany są zupełnie „łyse” i nie dość, że nie ma w nich okien to jeszcze się ich nie tynkuje i nie maluje. O ile takie budynki w mieście „sklejone” z innymi (lub stojące tuż obok innych) wyglądają jeszcze dość normalnie to już taki wolnostojący budynek wygląda więc bardzo dziwnie.

Budynki Hanoi

Poza tym w mieście na jednym z jeziorek widać po prostu zastawione na ryby sieci a nawet drewniane domki na palach (w których mieszkają ludzie!) co w przypadku stolicy dużego kraju wygląda naprawdę egzotycznie 🙂

Drewniane chatki w Hanoi

Ze stolicy Wietnamu udajemy się teraz na zachodnie wybrzeże, gdzie w odległości około 170 km od Hanoi znajduje się jeden z cudów przyrody: kompleks prawie 2000 małych górzystych wysp Halong Bay zaliczany do tzw. siedmiu nowych cudów świata natury.

Z dawnej stolicy Laosu do Vientiane (stolicy aktualnej)

piątek, listopad 27th, 2009

Zanim ruszyliśmy w podróż do aktualnej stolicy Laosu, czyli Vientiane, postanowiliśmy jeszcze zatrzymać się na kolejny dzień w Luang Prabang by dobrze wykorzystać możliwość poznawania tego pięknego miasta. Naszym celem stały się liczne świątynie buddyjskie oraz możliwość uczestniczenia w rytuale przekazywania posiłków mnichom buddyjskim.
Jeśli chodzi o świątynie w Luang Prabang to można śmiało powiedzieć, że są to najciekawsze obiekty charakteryzujące to miasto. Zachwycają architekturą i zdobieniami, a często przy tym również niesamowitym klimatem. Jedną z najbardziej znanych (choć wcale nie najciekawszych) jest świątynia Wat Xieng Thong. Zbudowana w 1560 roku przez króla Setthathirata znajduje się w pobliżu zbiegu rzek Nam Khan i Mekongu.

img_8208

Na terenie tej świątyni znajdują się również inne interesujące budynki, a wśród nich kaplica z urnami rodziny królewskiej. Świątynia stała się na tyle ciekawym obiektem turystycznym, że za wejście na jej teren pobiera się opłaty (20 tys. kipów).
Jeżeli jednak chcemy zaoszczędzić pieniądze to z powodzeniem można zadowolić się mnóstwem innych świątyń, z których kilka znajduje się całkiem blisko Wat Xieng Thong (np. Wat Si Bun Heuang czy Wat Sop). O pełnych godzinach mnisi korzystając z ogromnych bębnów znajdujących się przed większością świątyń, wybijają rytmy, często z towarzyszeniem innych mnichów grających na innych instrumentach perkusyjnych. Przebywając w okolicy cypla zbiegu rzek można słuchać takich nawoływań z wielu świątyń jednocześnie co dodatkowo potęguje ten rytuał.

img_8210

Znanym rytuałem praktykowanym tutaj od wieków jest również przemarsz mnichów po ulicach miasta o świcie (czyli mniej więcej o godz. 6:00) by do zawieszonych na sznurach, specjalnych koszach na ryż, zbierać to co podarują im oczekujący na nich na ulicach mieszkańcy (a teraz również często turyści). Gromady ludzi jeszcze przed świtem zasiadają na chodnikach głównych ulic miasta z różnymi posiłkami, wśród których głównie dominuje kleisty ryż przechowywany w bambusowych laotańskich koszykach, a także banany i inne owoce. Gdy na ulicy pojawia się „sznur” mnichów w pomarańczowych szatach w milczeniu przechodzą wzdłuż ludzi, którzy przekazują im przygotowane dary. My również zbudziliśmy się o godz. 5:15, by przed godz. 6:00 wraz z innymi przekazać mnichom zakupiony w tym celu ugotowany ryż. Gdy zasiadaliśmy było ciemno. Mnisi pojawili się około 6:10 by przez około 15 minut w milczeniu przyjmować dary.

pic_0469

Warto tutaj dodać, że poznaliśmy ten zwyczaj już wcześniej w Huay Xai oraz w Muang Ngoi gdzie o świcie mnisi również przemierzali ulice tyle, że śpiewając mantry. Będąc w Luang Prabang warto więc zobaczyć tę ciekawą tradycję, a jeszcze lepiej wziąć w niej udział, by poczuć mistycyzm tej wielowiecznej tradycji.

Po dobrze spędzonym czasie w Luang Prabang udaliśmy się do aktualnej stolicy Laosu. Postanowiliśmy udać się do Vientiane autobusem. Odległość 384 km autobus określany tutaj jako Express Bus pokonuje w czasie od 10 do 11 godzin! Niezły ten „ekspres” 🙂 Tak długi czas tej podróży wynika głównie ze względu na kiepski stan drogi, ale także z powolnego pokonywania różnych wiosek znajdujących się na tej trasie, ponieważ kierowca próbuje w każdej z wiosek „uzupełnić skład” pasażerów, a także zatrzymuje się w różnych miejscach gdzie lokalni pasażerowie chcą wysiąść znosząc swoje ciężkie bagaże. Do takiego klimatu zdążyliśmy już przywyknąć 🙂 Nasz kierowca przy okazji zabrał na dach autobusu cały ogromny skład bambusa, który na zasadzie 2 w 1 (przewóz ludzi i przewóz towarowy) stał się zapewne dla niego dodatkowym źródłem zarobku. Do Vientiane dojechaliśmy po 11 godzinach jazdy i pierwszą czynnością jaką zajęli się kierowca i jego pomocnik było rozładowanie tego dachowego towaru na jakimś mocno zapylonym placu.

Autobus bamboo

Nikogo tutaj nie interesuje czy ktoś się śpieszy (w autobusie jechały również dwie izraelskie dziewczyny, które śpieszyły się na inny autobus mając tylko 45 minut zapasu na znalezienie drugiego dworca, dotarcie tam i dokonanie przesiadki), w zasadzie przecież tutaj nikomu nigdzie się nie śpieszy, bo czas i godziny to pojęcie zupełnie abstrakcyjne 🙂 Gdy dotarliśmy wreszcie na miejsce było już ciemno. Oczywiście zwyczajem tutejszego planowania przestrzennego dworzec był parę kilometrów poza centrum miasta więc trzeba było jeszcze przesiadać się na tuk tuk, w który z kolei upycha się tak wiele osób ile się znajdzie i ile się uda zmieścić.
W samym Vientiane okazało się, że znaleźć nocleg wcale nie jest tak łatwo. Owszem w miejscu najbardziej atrakcyjnym turystycznie przy głównych ulicach i przy nabrzeżu Mekongu znajduje się kilka guesthousów, ale w żaden sposób nie zaspokaja to ciągle rosnącego ruchu turystycznego i w zasadzie wszystkie miejsca w relatywnie tanich guesthousach były już zajęte. Po godzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu miejsce, ale pokój w którym się zakwaterowaliśmy z guesthousem miał tyle wspólnego co piernik w wiatrakiem. Jego wnętrze to cztery surowe ściany bez okien z zawieszonym pod sufitem wentylatorem i jednym dużym, twardym zbitym z desek łóżkiem bez materaca (wyścielonym jednie jakimś suknem). W dodatku w pokoju nie było ani jednego gniazdka elektrycznego. Klimat raczej z więziennych karcerów niż miejsca do przyjmowania turystów 🙂 Ale nie narzekaliśmy, bo w porównaniu do noclegu „pod chmurką” była to o wiele lepsza alternatywa. Generalnie Vientianne miał być tylko jednodniowym przystankiem na trasie do Wietnamu więc tego samego wieczora udaliśmy się jeszcze na nocny obchód miasta i oczywiście na zasłużony po całodziennej podróży posiłek.
Vientiane jest raczej mało atrakcyjnym turystycznie miastem, ale ruch turystyczny tutaj wzrasta z roku na rok, ze względu na bliskość przejścia granicznego do Tajlandii, a także ze względu na dużą liczbę różnych połączeń lotniczych i autobusowych. Jednak jak się przekonaliśmy liczba miejsc noclegowych nie nadążyła nad wzrostem liczby turystów i jest tu jeszcze spore pole do takiego biznesu. Za to widać, że powstało tutaj już mnóstwo różnych restauracji, barów itd. by zaspokoić głód napływających gości. Wiele z tych punktów gastronomicznych prowadzonych jest przez Hindusów i przedstawicieli innych nacji, którzy „zwęszyli” tutaj interes i postanowili to wykorzystać. Z całą pewnością miasto w zastraszającym tempie traci spokój i klimat jakim cieszyło się jeszcze parę lat temu. No ale określenie „stolica” zobowiązuje 😉
Jeśli chodzi o jedzenie to najlepszym miejscem do spożycia lokalnych posiłków jest night market na nabrzeżu Mekongu. Można tutaj za rozsądne pieniądze przygotować sobie zupę na tradycyjnym laotańskim hot pocie (40-50 tys. kipów). Na dodatek miejsca do siedzenia rozłożone są na ułożonych wprost na ziemi matach z niskim stoliczkami, przy których układamy się w pozycji półleżącej lub po prostu klęcząc lub siedząc „po turecku”. Pierwszorzędny klimat – serdecznie polecamy!

Night Market Vientiane

W mieście nie ma za wiele atrakcji turystycznych więc jeden dzień był dla nas idealnym rozwiązaniem. Najciekawsza jest tutaj świątynia Wat Xing Nyeun i klika innych świątyń buddyjskich oraz Muzeum Narodowe Laosu. Xing Nyeun jest teraz w trakcie renowacji więc jej ściany i ozdoby lśnią czystością i kolorami.

img_8312

img_8311

W całym Vientiane widać sporo inwestycji, które mają uczynić z tego miasta miejsce bardziej godne miana stolicy. Na całym nabrzeżu Mekongu przez najbliższe cztery lata kosztem 31 mln USD (!!!) ma zostać wybudowana cała nowa infrastruktura (której dzisiaj po prostu nie ma). Co ciekawe wg tablicy znajdującej się na nabrzeżu, projekt fundowany jest przez Koreę. Z całą pewnością miasto zgubi więc swój już teraz zanikający wizerunek małomiasteczkowego miejsca (którego nie ma już chyba żadna stolica w Azji).
Vientiane był ostatnim miejscem w którym zatrzymaliśmy się w Laosie. Stąd wyruszamy teraz by poznać kolejny ciekawy kraj południowo-wschodniej Azji: Wietnam.

Laos

piątek, listopad 27th, 2009

Laotańskie wsie

poniedziałek, listopad 23rd, 2009

Z Luang Prabang postanowiliśmy udać się do laotańskiej wsi, by tam zaznać prawdziwie leniwego i nie sfałszowanego obrazu życia w Laosie. Postanowiliśmy wybrać się do takiego miejsca gdzie nie docierają już żadne drogowe środki lokomocji i można tam dostać się jedynie rzeką.
Tak więc rano ruszyliśmy w drogę autobusem do Nang Kiew. To miasteczko położone w odległości około 120 km od Luang Prabang. Stamtąd rzeką Nam Om można dostać się do jednej z wiosek położonych nad brzegiem tej rzeki. Lokalni mieszkańcy docierają tam właśnie łodziami gdyż z racji wysokich gór nie docierają tam żadne drogi lądowe. Tak więc po 3,5h podróży autobusem dotarliśmy do Nang Kiew by tam poczekać na pierwszą łódkę płynącą pod prąd rzeki pomiędzy malownicze góry.

img_7871

Po jakichś 2 godzinach czekania mogliśmy już załadować się ze swoimi bagażami na wąską łódkę by przez następne 1,5h płynąć do celu naszej podróży, czyli wioski Muang Ngoi. Po drodze łódź zawijała do kilku wiosek by wysadzić lokalnych mieszkańców, a w jednej z tych wiosek do łódki dosiadło się trzech mnichów buddyjskich zmierzających do tej samej wioski co my.

img_7908

img_7913

Żeby stało się zadość naszym laotańskim przygodom z środkami komunikacji, również ta podróż okazała się mieć przeszkody 😉 Po jakiejś godzinie i dwudziestu minutach płynięcia silnik łodzi zastukotał i zgasł. Okazało się, że zabrakło paliwa. Całe szczęście prowadzący łódź miał w zapasie jakiś kanister więc po dopłynięciu do brzegu przy pomocy jednego wiosła można było uzupełnić paliwo by kontynuować podróż.
Po dotarciu do Muang Ngoi znaleźliśmy miejsce do noclegu w domu z bambusa gdzie właścicielka wynajmuje pokoje za 30 tys. kipów. Jako jeden z nielicznych domów w tej wiosce właścicielka ma własne źródło zasilania i można korzystać z prądu elektrycznego.

img_7917

Pozostali mieszkańcy raz na jakiś czas uruchamiają spalinowe generatory by przedłużyć w swoich gospodarstwach dzień o parę godzin paroma energooszczędnymi żarówkami. Zmrok zapada tutaj około 17:30 więc przez następne kilka godzin ludzie rozpalają ogniska na ulicach by grzać się przy ich ogniu i doświetlić nieco czarność tutejszej nocy. Wioska to w zasadzie jedna droga przez środek domostw kończąca się po jednej stronie małym klasztorem buddyjskim, a po drugiej stronie kończy się bujną roślinnością, przez którą już nie ma dokąd iść. Od strony zachodniej wioskę ogranicza rzeka Nam Om, a strona wschodnia otwarta jest na jedną ścieżkę prowadzącą wśród gęstej roślinności do kilku innych małych wiosek.

img_7928

Samo Muang Ngoi nie miało by z czego żyć jako, że nie ma tu miejsca nawet na żadne uprawy. Jedynie ryby wyławiane z Nam Om dawałyby ludziom wyżywienie gdyby nie turyści, którzy coraz częściej decydują się przybywać w takie miejsca jak to. Tak więc w każdym gospodarstwie ktoś próbuje wynająć jakiś kawałek miejsca do spania a przy drodze przechodzącej przez środek wioski umieszcza się różne szyldy zachęcające do skorzystania z posiłków lub zakupu produktów umieszczonych na półkach wprost w domu gospodarzy, Wśród tutejszych mieszkańców pojawił się nawet przedsiębiorczy człowiek ze Szwajcarii, który ożenił się z Laotańską dziewczyną i na swojej posesji otworzył bar restauracyjny.
Postanowiliśmy, że spędzimy tutaj cztery dni przyglądając się wiejskiemu życiu, a także badając okoliczne wioski. Najpiękniejsze z tego miejsca jest to, że ludzie żyją tu blisko natury i nie ma tu ani jednego pojazdu. Nie ma samochodów, autobusów, motocykli a nawet ani jednego motoroweru. Zresztą nie miałoby to sensu jako, że nigdzie stąd się nie dojedzie nawet górskim rowerem, bowiem ścieżka prowadząca do następnej wioski wiedzie przez różne trudne do pokonania nawet pieszo odcinki.
Mieszkając w domu zbudowanego tylko z bambusu i drewna doświadczyliśmy tego jak przewiewny i zupełnie nie dźwiękoszczelny jest taki budynek. Nic dziwnego, że tutejsi mieszkańcy o 22:00 już śpią i nie świeci się już żadne źródło światła. Jedynie niektóre ogniska jeszcze dogasają, roztaczając wokół zapach palonego drewna. Za to rano gdy tylko wschodzi słońce promienie światła przedzierają się wprost do pokoi szczelinami w ścianach, a pianie kogutów i odgłosy zwierząt nie pozwalają na dłuższe spanie. Wszystkie dźwięki wsi, dzieci, zwierząt itd., są w takim budynku tak głośne, że czuje się jakby spało się wprost na podwórku. Dlatego rytm życia wyznacza to natura.
Należy w tym miejscu dodać, że dla co wrażliwszych na dźwięki w czasie snu trudnym do „przełknięcia” może być odgłos piejących kogutów. Wszędzie w Laosie (chyba jak nigdzie indziej!) koguty z pasją pieją nawołując się wzajemnie, ale w tak małej wiosce takie pianie kogutów o świcie może wybudzić umarłego 🙂 Zdarza się (piszemy z autopsji), że jakiś kogut wyrwie się w czasie snu do piania w środku nocy (3:00 godz.) a inne koguty wybudzone tym pianiem zaczynają się komunikować i zaczyna się reakcja łańcuchowa nie mająca końca. Koguty wykrzykują swoje „kukuryku” a inne odpowiadają „kukuryku! – zgadza się, u mnie też wszystko w porządku” i tak dyskusja ta trwa aż zaczną się wyłamywać co bardziej senne egzemplarze. Za to już rano ich pianiu nie ma końca 🙂
Będąc w Muang Ngoi doświadczyliśmy przy okazji jak Laotańczycy lubią się bawić. Akurat przypadła 10. rocznica śmierci jakichś ważnych dla wioski osób (nie udało nam się ustalić kto to był). Z tej okazji w jedynym miejscu wioski ustawiono sprzęt grający i stoły, a wieczorem zaczęła się impreza z alkoholem, muzyką i posiłkami. Trwała do późnych godzin nocnych, a następnego dnia ponownie kontynuowano zabawę. Z tej okazji do klasztoru buddyjskiego przez wieś przeszła również procesja w której mężczyźni na różnych instrumentach grali jakieś melodie, a kobiety idąc za niesionymi w rękach dwoma przystrojonymi ołtarzami zawodziły jakieś pieśni.

img_7935

Potem zanoszono jeszcze jakieś dary w postaci posiłków składanych przed tymi ołtarzami. W miejscu imprezy zabawa już w mocno okrojonym składzie co wytrwalszych „zawodników” trwała jeszcze do późnego wieczora.

Najciekawszym doświadczeniem z pobytu w tym miejscu okazała się jednak wędrówka do wioski Banna Mama. Aby dotrzeć do wioski trzeba iść pieszo około godzinę ścieżka wiodącą przez gęsto zarośniętą dolinę miedzy wzgórzami, potem przejść przez rzekę po kamieniach, a następnie iść jeszcze około kilometr przez pola ryżowe. Po drodze mniej więcej w połowie ścieżki mija się przepiękną jaskinię w której płynie strumień, wypływający potem na zewnątrz skał by wpłynąć do rzeki.

img_8004

img_8020

Położona na uklepanej żółtej ziemi wioska z bambusowymi domami na palach, po środku której znajduje się jedno ujście wody, pełna była biegających na boso (to laotański standard obuwia) dzieci, które szybko otoczyły nas wianuszkiem. Na wspólnych zabawach z tymi gromadkami umorusanych dzieci spędziliśmy ponad godzinę, podrzucając je, robiąc im w rękach „karuzele”, ucząc ich liczenia po angielsku, robiąc im zdjęcia i pokazując im efekty na ekranie LCD naszych aparatów. W tym czasie inni mieszkańcy wioski przychodzili do ujścia wody, nabierali ją do plastikowych pojemników po oleju silnikowym, myli się, robili pranie i nosili drewno na opał. Mogliśmy dokładnie przyjrzeć się jak wygląda życie takiej wsi. Niesamowite doświadczenie.

pic_0363

pic_0371

Kolejnym ciekawym doświadczeniem w którym uczestniczyliśmy była zorganizowana przez jakąś laotańska organizację edukacyjną wydającą książki dla dzieci akcja, która odbyła się w szkole w czasie niedzielnego przedpołudnia. Dzień wcześniej spożywając zupę w jednym z gospodarstw poznaliśmy dwóch młodych chłopaków z tej organizacji, którzy przypłynęli tutaj by zorganizować taką akcję dla tutejszych dzieci. Zaprosili nas byśmy uczestniczyli w tej akcji, dzięki czemu mogliśmy się przyjrzeć jak wygląda tutejsza szkoła, klasy i jak potrafią bawić się laotańskie dzieci.
Akcja która miała rozpocząć się o 8:00 z poznanym już przez nas laotańskim poczuciem czasu rozpoczęła się jakoś koło 9:30, ale my wiedząc o tym, że tak będzie też nie śpieszyliśmy się z przyjściem i dołączyliśmy właśnie zaraz po rozpoczęciu tej imprezy. Na akcję mimo, że był to dzień wolny od nauki przybyli niemal wszyscy uczniowie tej szkoły! W sumie naliczyliśmy 70 dzieci.
Akcja była naprawdę sprawnie zorganizowała i w pełni angażowała dzieci, na których twarzach widać było niekłamaną radość z tego w czym uczestniczyli. Najpierw w klasie gdzie w poszczególnych ławkach ściskały się po 3-4 osoby (takie klasy nie mają okien tylko zamykane drewnianymi drzwiczkami „okiennice”) każdy na otrzymanym arkuszu papieru mógł rysować rysunki wzorując się na różnych elementach twarzy wywieszonych na planszy. Potem dzieci uczyły się śpiewać różnych piosenek z tekstów przyczepionych do tablic kolejnych plansz.

pic_0388

pic_0407

W następnej kolejności dzieci uczestniczyły w aranżowanych na przyszkolnym placyku (swoją drogą ten placyk to zwykła łąka, na której pasą się zwierzęta, ale na której postawiono sklecone z drewnianych belek bramki by można było grać w piłkę, więc pełno na niej odchodów, ale nikomu to nie przeszkadza by biegać na niej – najczęściej na boso :-)) różnych grach ruchowych. Dzieciaki miały naprawdę sporo frajdy i widać, że takie inicjatywy cieszą się tutaj sporym uznaniem. Na koniec dzieci były częstowane ciastkami i sokiem pomarańczowym oraz otrzymywały różne książki. Ta akcja miała na celu zapewnić dzieciom coś do czytania, by potem mogły się otrzymanymi książkami między sobą wymieniać. Po tej imprezie obserwowaliśmy jeszcze długo (w zasadzie do końca pobytu) jak dzieci przeglądają książki, noszą je i czytają. Tylko życzyć sobie takiego zainteresowania wśród polskich dzieci!

Po czterech dniach pobytu w laotańskich wsiach bogaci o nowe, wspaniałe doświadczenia z poczuciem dobrze spędzonego czasu wyruszyliśmy z powrotem do Luang Prabang by stamtąd udać się już w podróż na południe w kierunku aktualnej stolicy Laosu Vientiane.

Luang Prabang – dawniej stolica Królestwa Laosu, dziś miasto – zabytek UNESCO

czwartek, listopad 19th, 2009

Po przybyciu do Luang Prabang, w pierwszej kolejności ruszyliśmy na poszukiwanie taniego, travelerskiego zakwaterowania. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy w pierwszych kilku miejscach, do których trafiliśmy, usłyszeliśmy cenę około 40 USD za nocleg! Co więcej, właściciele tych miejsc, nastawieni na zamożnych turystów płacących w dolarach, nawet nie bardzo potrafili podać tej ceny w kipach laotańskich. Wiedzieliśmy, że musi być możliwość znalezienia czegoś tańszego (znaczenie tańszego!). Początkowo mieliśmy jeszcze wymaganie, że szukamy guesthouse’u z Internetem, ale bardzo szybko przekonaliśmy się, że o Internet to tu w ogóle trudno a pogodzenie tego z niską ceną za pokój jest w ogóle nie możliwe. No trudno, miejsce do spania jest ważniejsze niż Internet, więc wróciliśmy na ulicę, która była zagłębiem tanich, backapcekrskich guesthouse’ów, gdzie udało nam się znaleźć pokój za 50 tys. kipów za noc, czyli niecałe 6 USD 🙂 To była cena którą mogliśmy zaakceptować, tym bardziej, że w łazience był przepływowy ogrzewacz wody, co oznaczało, że jeśli tylko będzie prąd, to będziemy mieć ciepłą wodę przez całą dobę!

Wieczorem wyszliśmy zobaczyć co się dzieje w mieście. Luang Prabang leży u zbiegu dwóch rzek – Mekongu i Nam Kan, 384 km na północ od aktualnej stolicy Laosu – Vientiane. Historia Luang Prabang sięga VIII w. n.e. kiedy to powstała tu pierwsza osada. W XIV wieku, kiedy władca południa Laosu podbił północne rejony i przeniósł stolicę do Luang Prabang. Kontrast pomiędzy miastami laotańskimi a chińskimi jest ogromny. Przede wszystkim w całym Laosie żyje ok. 3 milionów ludzi, więc Luang Prabang liczy sobie zaledwie 26 tysięcy mieszkańców. Nie ma tu żadnych bloków, ani wieżowców, a życie toczy się w spokojnej, leniwej atmosferze. Wąskie ulice otoczone są gęstą, tropikalną roślinnością a architektura, to przede wszystkim pokolonialne wille i drewniane, laotańskie domy.

img_7793

img_7809 

Ludzie są pogodni i bardzo przyjaźni, nigdzie się nie spieszą i wydają się w ogóle nie przejmować tłumami turystów, jakie przelewają się przez miasto (choć to z nich właśnie w zdecydowanej większości żyją). Oprócz powolnego klimatu Luang Prabang, który sam w sobie jest atrakcją i pozwala głębiej odetchnąć, miasto to posiada ponad 30 świątyń buddyjskich (watów) a każdej z nich mieszkają mnisi. Podobno właśnie w Luang Prabang przypada najwięcej świątyń buddyjskich w przeliczeniu na jednego mieszkańca na świecie. Historycznie – każda z tych świątyń znajdowała się w centrum jednej z wiosek, a po połączeniu wszystkich wiosek w jedno miasto, świątynie stanowią najważniejszy punkt poszczególnych dzielnic. W wielu krajach buddyjskich, tym w Laosie, do dziś panuje tradycja, w imię której codziennie ok. 6 rano mnisi buddyjscy przechodzą procesją przez główne ulice miasta, a mieszkańcy siedzą na plecionych matach na krawężnikach i dają mnichom świeżo ugotowany ryż.

Ponadto Luang Prabang znany jest na całym świecie z targu lokalnego i laotańskiego rzemiosła. Targ odbywa się co wieczór i przede wszystkim można na nim kupić przeróżne, bajecznie kolorowe tkaniny, szaliki, torebki, materiały na laotańskie spódnice, lampy z papieru czerpanego, lokalną biżuterię oraz tutejszy wynalazek – plecione, bambusowe koszyczki do podawania i przechowywania ugotowanego ryżu. Tutejsze rzemiosło łączy w sobie elementy kultury i tradycji khmerskiej, tajskiej, birmańskiej i oczywiście laotańskiej. Szczerze mówiąc strasznie trudno oprzeć się pokusie kupowania na takim pięknym targu. Nas powstrzymywał tylko fakt, że mamy przed sobą jeszcze wiele miesięcy podróży i wożenie ze sobą pamiątek byłoby na dłuższą metę dosyć kłopotliwe. Jednak ogromną atrakcją i ciekawym doświadczeniem jest już samo spacerowanie po takim targu.

img_8245a

img_8240

Następnego dnia piejące naokoło koguty (tak tak, nadal w Luang Prabang, czyli ważnym mieście Laosu), obudziły nas już o świcie (ale chwilę za późno, żeby pójść obejrzeć procesję mnichów :-)). Poszliśmy więc zobaczyć jak to leniwe miasto budzi się do życia i trafiliśmy na kolejny targ – tym razem morning market dla odmiany. To miejsce, gdzie turystów się niemal nie spotyka, targ rybno – warzywno – owocowy przeznaczony dla ludności lokalnej. Można tam kupić wszelkie możliwe gatunki ryb, wprost z okolicznych rzek, warzywa i owoce o niespotykanych w Polsce kolorach i zapachach, a także kilkanaście gatunków ryżu. Wrażenia niesamowite!

img_7770

img_7775

Cały dzień spędziliśmy poddając się leniwemu klimatowi miasta i przechadzając się po jego urokliwych uliczkach i oglądając napotykane po drodze świątynie (które rzeczywiście są na każdym kroku). My oczywiście najchętniej spędzaliśmy czas w miejscach, do których turyści nie docierają (bo choć trudno w to uwierzyć to i takie waty są w Luang Prabang) a po południu weszliśmy na stumetrowe wzgórze – Phu Si, z którego roztacza się przepiękny widok na całe, otoczone górami i rzekami miasto, które wygląda bardziej jak trochę większa wioska, niż dawna stolica państwa.

img_7818

img_7823

Oczywiście na szczycie wzgórza znajduje się świątynia buddyjska – That Chomsi, w której zawsze rozpoczynają się procesje z okazji laotańskiego nowego roku (w połowie kwietnia) oraz gdzie odbywają się wszystkie ważne uroczystości religijne.

img_7828

Schodziliśmy z góry, gdy zapadał już zmrok, co było wyraźnym sygnałem, że nadeszła pora kolacji 🙂 Postanowiliśmy spróbować typowo laotańskiego przysmaku, czyli lao barbeque. Okazało się, że to super sprawa. Na środku stolika jest coś w rodzaju grilla (prawdziwe palenisko, nie żaden elektryczny grill) i samodzielnie smaży się sobie na nim mięso i warzywa (do których są serwowane wyśmienite przyprawy), a przy okazji z wywaru powstaje pyszna zupa. Oprócz wspaniałego jedzenia, jest przy tym sporo zabawy, bo takie lao BBQ to prawdziwy rytuał, w którego tajniki wprowadzał nas kelner, pokazując co i w jakiej kolejności należy robić, żeby uzyskać najlepszy efekt. Było pysznie 🙂

img_7758

Laotańska kuchnia bardzo nam przypadła do gustu! Może nawet trochę za bardzo bo ciągle coś jemy, ale wszystko jest przepyszne i trudno sobie odmawiać (szczególnie po Chinach).

Tego samego dnia udało nam się jeszcze znaleźć agencję turystyczną, w której zdecydowaliśmy się wyrobić wizy wietnamskie, żeby nie jechać po nie do Vientiane. Wybraliśmy opcję najtańszą – czyli 3 dni robocze (a i tak dostaliśmy jeszcze zniżkę) i jutro jedziemy na parę dni na wieś.

Jak do tej pory wszystko nam się bardzo tu podoba, choć chcemy poczuć trochę prawdziwego, laotańskiego klimatu, bez maksymalnego nastawienia na turystów i zobaczyć jak toczy się życie na wsi (skoro w mieście jest tak leniwie).

Podróżując po Laosie, pamiętać trzeba, że jeszcze 10 lat temu życie tutaj wyglądało zupełnie inaczej – kraj był bardzo biedny, znany przede wszystkim z produkcji opium i heroiny przez plemiona zamieszkujące północne tereny Laosu (zresztą do tej pory rząd laotański za wszelką cenę stara się zachęcać mieszkańców północy do uprawy warzyw i zbóż, zamiast maku :-)). Dopiero niedawno zaczęli do Laosu przyjeżdżać turyści i niemal od razu stał się on bardzo popularnym celem wycieczek do Azji. To sprowokowało ludność lokalną do podejmowania nowych aktywności, uczenia się języków, otwierania hotelików, restauracji, organizowania wycieczek dla turystów itp. Jednak nadal główną zasadą, jaką wyznają Laotańczycy jest pracowanie tylko tyle, ile to konieczne. Biznes turystyczny działa tu najpełniej w porze suchej, więc wielu mieszkańców Luang Prabang pracuje przez 6 miesięcy w roku, porę mokrą, gdy turystów nie ma zbyt wielu, przeznaczając w całości na odpoczynek. Prawda, że fajnie? To się nazywa szanować swój czas i czerpać radość z życia – pół roku pracy, pół roku odpoczynku! Co prawda nauczyli się też, że dla turystów, którzy spędzają urlop w Azji, ceny zawrotnie wysokie jak na tutejsze realia, są spokojnie do zaakceptowania, bo i tak przeliczając je na euro czy dolary amerykańskie, są to drobne kwoty i przez to wszystko w Laosie jest relatywnie drogie. No ale skoro pół roku pracy ma zapewnić życie przez cały rok, to może się nie ma czemu dziwić. Tym bardziej, że turyści takie ceny akceptują i z ochotą płacą komentując, że to bardzo tanio, w porównaniu do Francji czy Holandii. Sprzedawcy w Laosie są też strasznie przez to rozpuszczeni i w ogóle nie uznają targowania się. Nie, to nie i do widzenia. Jak za drogo, to nie kupuj, przyjdzie następny i kupi 🙂 I to prawda, po co mają sprzedawać taniej, skoro każdy następny kupi za wyższą cenę. To zasadnicza różnica w podejściu do pracy i klienta, w porównaniu do tego, do czego przywykliśmy w Chinach. Tam, praca cały rok, niemal bez dni wolnych, po kilkanaście godzin na dobę (co pewnie w jakiś sposób pozwala na zachowanie niższych cen :-)) i walka o klienta do ostatniej chwili – wystarczyło na coś dłużej spojrzeć, żeby sprzedawca już cię nie wypuścił, dopóki nie kupisz, dając coraz bardziej atrakcyjną cenę, a tu – pełen luz i wysokie ceny. Ale ludzie są bardzo mili i mają dużo uroku, a taka filozofia idealnie wpisuje się w ich tryb życia i podejście do świata.

Spływ Mekongiem z Huay Xai do Luang Prabang

wtorek, listopad 17th, 2009

Następnego dnia, zgodnie ze wskazaniami szefowej guesthouse’u w którym kupowaliśmy bilety, o 8.30 w pełni gotowi do dalszej drogi odmeldowaliśmy się w miejscu zbiórki. Tego dnia obudziła nas tropikalna ulewa, więc trochę się martwiliśmy, jak w takich warunkach płynąć łódką, ale na szczęście deszcz był bardzo intensywny ale też krótkotrwały.
Oprócz nas było jeszcze kilka osób czekających na łódkę. Wiedzieliśmy, że o 9.00 zostaniemy zabrani przez tuk tuka do portu (a raczej miejsca z którego wypływają łódki) więc mieliśmy jeszcze czas na poranną kawę. Parę minut po 9-ej nadal nic się nie wydarzyło, nikt się nie ruszył z miejsca, więc trochę zaniepokojeni spytaliśmy szefową czy pamięta, że my czekamy na łódkę do Luang Prabang, na co spokojnie odpowiedziała, że oczywiście że pamięta, żebyśmy usiedli i cierpliwie czekali i o nic się nie martwili, bo ona ma sytuację pod kontrolą. Tym samym zrozumieliśmy, że laotańskie poczucie czasu, a raczej zupełny jego brak, będą nam towarzyszyć na każdym kroku 🙂 OK, usiedliśmy więc grzecznie i po mniej więcej kolejnej godzinie podjechał tuk tuk który zabrał nas na nabrzeże. Nawet już się nie złościliśmy, że znów bez sensu przesiedzieliśmy półtorej godziny, szkoda tylko było tego zrywania się o świcie, podczas, gdy spokojnie można było jeszcze dospać 🙂 Okazało się, że łódka ma odpływać o 11.00, tym większe było nasze zdziwienie, skąd pomysł, żeby zbiórkę organizować o 8.30. Ale też bardzo szybko przekonaliśmy się, że godzina odpłynięcia łódki jest mocno orientacyjna, ponieważ jeszcze długo po 11-ej dosiadali się kolejni pasażerowie.
Łódka „slow boat” to urządzenie przeznaczone do przewozu ok. 80 osób. Na pokładzie ustawione są w rzędach dwuosobowe drewniane ławki, ale ponieważ chętnych na tę trasę jest bardzo wielu, to pasażerów jest dużo więcej i zajęty jest każdy kawałek podłogi.

img_7577

My siedzieliśmy na ławce a ponieważ w cenie naszego biletu była również poduszka to dodatkowo mieliśmy miękko (po kilku godzinach podróży doceniliśmy rolę poduszek na twardych, drewnianych ławkach). Wreszcie łódź ruszyła, co prawda z niemal dwugodzinnym opóźnieniem, ale na nikim nie robiło to najmniejszego wrażenia. Widać turyści też bardzo szybko przyzwyczajają się do laotańskiej punktualności i dosyć niezobowiązująco traktują ustalone godziny. Rozpoczęliśmy więc nasz zaplanowany na dwa dni spływ Mekongiem, którego celem było Luang Prabang – dawna stolica Laosu.

img_7650

Nie zdążyliśmy się nacieszyć widokami, jakie roztaczały się naokoło, gdy łódź zaczęła wydawać dziwne dźwięki, a na koniec silnik zgasł. Jak się okazało właśnie dokonał swojego żywota! Na wiosłach udało się załodze dopłynąć do brzegu, gdzie przez ponad godzinę, w narastającym upale czekaliśmy na kolejną łódź, do której mieliśmy się przesiąść. Wreszcie nasze wybawienie pojawiło się na horyzoncie. Łódź okazała się znacznie mniejsza, ale co tam! Jeśli sprawna, to najważniejsze. Przesiadaliśmy się przez burty z łodzi do łodzi. Bagaże latały nad głowami, ludzie się tratowali, chcąc zająć jedno z niewielu miejsc siedzących na „nowej” łodzi.

img_7531

img_7570

My zdecydowaliśmy się nie walczyć o miejsca, ponieważ uznaliśmy, że podłoga jest dużo wygodniejsza i daje możliwość przyjęcia pozycji leżącej. Po zmianie łódek podróż odbyła się bez dodatkowych, nieprzewidzianych atrakcji, ale kapitan musiał bardo szybko płynąć, żebyśmy zdążyli dotrzeć do wioski, w której był przewidziany postój na nocleg, przed zmrokiem. Podczas tego odcinka drogi mieliśmy okazję podziwiać piękne widoki roztaczające się wokół Mekongu – niemal tropikalne lasy, ogromne, budzące grozę skały i gdzieniegdzie pojawiające się na brzegach wioski laotańskie.

img_7671

To widok niesamowity – cała wioska to dosłownie kilka trzcinowych chałup na palach, a na brzegu rzeki mężczyźni wyciągają z sieci złowione ryby, a kobiety robią pranie i myją włosy (choć Mekong jest tak gliniasty i brudny, że trudno mówić o praniu i myciu w nim czegokolwiek!). Niestety w Laosie bardzo szybko robi się ciemno, więc koło 18-ej była w zasadzie już czarna noc, a my nadal płynęliśmy, za jedyne oświetlenie łódki mając ręczną latarkę, trzymaną w okolicach dzioba przez kogoś z załogi. Na szczęście udało się nam cało dotrzeć do wioski, w której mieliśmy spędzić noc – Pak Beng.
Oczywiście zatrzymują się tam na noc wszystkie łodzie płynące z Huay Xai do Luang Prabang i odwrotnie, więc cała wioska, którą stanowi jedna ulica o długości nie więcej niż 500 metrów, jest gęsto usiana guesthousami, restauracjami, kawiarniami itp. Dosyć szybko znaleźliśmy guesthouse, w którym zdecydowaliśmy się zostać i na szczęście nie szukaliśmy dalej, bo jak tylko odebraliśmy klucze od pokoju, natychmiast znowu lunął rzęsisty deszcz.
Następnego dnia rano, gdy wyszliśmy na taras naszego guesthouse’u, powitał nas niesamowity, podeszczowy widok na Mekong.

img_7645

W tej miłej scenerii wypiliśmy kawę (oczywiście lao coffee) i ruszyliśmy z powrotem do łódki.
Tego dnia pogoda była znacznie gorsza – było zimno i wiał silny wiatr. Po godzinie podróży w takich warunkach, zdecydowaliśmy się na wybór miejsca znacznie głośniejszego ale cieplejszego – czyli przy silniku. Było strasznie głośno (co na szczęście trochę łagodziły korki w uszach) a zapach paliwa męczył, ale było ciepło i tylko to się liczyło 🙂 Jak się okazało do wszystkiego można się przyzwyczaić, bo nawet nie wiemy kiedy zasnęliśmy w tych warunkach i obudziliśmy się mniej – więcej godzinę przed Luang Prabang, akurat, kiedy przepływaliśmy koło znanej, wydrążonej w skale, świątyni buddyjskiej, do której przypływają tłumy wycieczkowiczów. Groty Pak Ou są wydrążone w miękkiej, wapiennej skale. W grotach znajduje się galeria około 300 posągów Buddy.

img_7720

Wreszcie, po dwudniowym rejsie z przygodami, około godz. 16-ej dotarliśmy do Luang Prabang. Będziemy chcieli bliżej poznać to bardzo żywe i mieniące się blaskiem Mekongu miasto i poddać się jego malowniczemu nastrojowi…

Luang Nam Tha i Huay Xai (pierwsze wrażenia z Laosu)

poniedziałek, listopad 16th, 2009

Po dobrze spędzonym pierwszym dniu w Laosie mieliśmy dokładnie ustalony plan działania na następny dzień. Najpierw iście europejskie śniadanie (pierwszy raz od prawie czterech miesięcy!) w Banana Cafe a potem o 8:30 wyjazd tuk tukiem na znajdujący się za miasteczkiem przystanek autobusowy by stamtąd pojechać do Huay Xai, następnego miasteczka laotańskiego na mapie naszej podróży.
Śniadanie w postaci bagietek i omletu popijane lao coffee było bardzo dobrym początkiem drugiego dnia w Laosie i utwierdziło nas w przekonaniu, że różnic pomiędzy Laosem a Chinami do których już zdążyliśmy przywyknąć jest całe mnóstwo. Pozwolimy więc tutaj sobie na kilka takich zestawień jako, że porównania do Chin są teraz w naszych głowach zupełnie naturalne i jeszcze przez długi czas będą się pojawiać. A więc:

1. Pozytywne: jedzenie – różnorodność potraw jest tutaj zdecydowanie mniejsza niż w Chinach, ale jest im o wiele bliżej do europejskich przyzwyczajeń. Do posiłków podawane są sztućce i dodatkowo pałeczki – w Chinach o żadnych sztućcach nie ma mowy! Ciekawostką jest też, że ryż, który w Chinach zawsze je się pałeczkami tutaj tradycyjnie spożywa się wprost z bambusowych koszyczków i ponieważ jego konsystencja jest bardzo kleista rwie się go po prostu rękoma. Następna różnica dotyczy pory posiłków. O ile w Chinach są konkretnie przyjęte pory jedzenia (posiłki zjada się na ulicach do godz. ok. 13:30 a potem znowu zaczyna się jedzenie od godz. ok. 17:30 do późnego wieczora) to tutaj na ulicy je się maksymalnie do godz. 14:00 a wieczorne posiłki zjada już się w domu. Wreszcie jest tutaj powszechnie dostępna kawa (w prawdzie Lao Coffee to nieco inna kawa niż w Europie, ale za to prawdziwa kawa!). No i bagietki, coś czego w Chinach nie da się doświadczyć, choćbyśmy chcieli „stanąć na uszach”. Pieczywo w Chinach jest zawsze słodkie a jedyna namiastka normalnego pieczywa, którą tam odkryliśmy też była mocno dotowana specyficznym rodzajem drożdży, które dają słodki posmak i powodują, że pieczywo rozpuszcza i klei się w ustach. Tutaj wreszcie bagietka jest normalnym białym pieczywem! Następna bardzo miła praktyka kulinarna różniąca Laos od Chin to barbeque. To powszechnie stosowany tutaj zwyczaj przygotowywania posiłków wprost na restauracyjnym stole, na którym umieszcza się palenisko a na nim specjalne dziurkowane naczynie na którym smaży się i jednocześnie gotuje (w rynienkach na obrzeżach naczynia) mięso i warzywa. Mamy więc dwa w jednym: bardzo smaczny grill a przy tym gotujemy sobie wywar: zupkę z warzywami.

2. Negatywne: ceny piwa i posiłków – niestety po Chinach trudno nam było uwierzyć, że cena piwa w laotańskich sklepach nie jest „wyżyłowana” pod turystów. Po dłuższych badaniach tego tematu okazało się, że niestety to normalna cena piwa w Laosie. Mają tutaj swoje piwo Beerlao i tajskiego Tigera, które są dużo lepsze niż przeciętne piwa chińskie, ale ich ceny są 2,5x większe niż w Chinach. W zasadzie można powiedzieć, że cena piwa jest tutaj nawet wyższa niż w Polsce, a przecież to daleka Azja! Ceny posiłków również w porównaniu do tego co można kupować w lokalnych chińskich jadłodajniach są wyższe.

3. Pozytywne: alkohol – w porównaniu do chińskiego alkoholu, który jest nie do strawienia dla przeciętnego europejczyka (posmak lakieru i zapachy jak z perfumerii) tutaj powszechny jest dobry i niedrogi alkohol. Popularna jest lao whiskey, która różni się smakami od znanych nam blended whiskey (choćby szkockich, amerykańskich czy irlandzkich), ale jest całkiem smaczna i mocno rozgrzewająca. Istnieje wiele gatunków lao whiskey, np. również z imbirem i czerwonym winem, a ich ceny (uwaga!) zaczynają się od 10 tys. kipów czyli butelkę normalnej lao whiskey można kupić w cenie piwa! Dostępne i popularne są również alkohole dla śmiałków, w których umieszcza się węże i czarne skorpiony. Ułożone w niesamowitych pozycjach wewnątrz butelki stanowią spore wyzwanie dla europejskiego gardła 🙂

Wezowka

4. Pozytywne: mieszkańcy – mimo że ludzie, żyją tutaj tak jakby czas zatrzymał się ponad 100 lat temu w prymitywnych warunkach, często bez wody i prądu, to są bardzo mili, uśmiechnięci, życzliwi i często znają parę podstawowych słów w języku angielskim lub francuskim. Nie twierdzimy, że w Chinach ludzie byli niemili (owszem spotkaliśmy całe mnóstwo bardzo życzliwych Chińczyków), ale jeśli chodzi o obraz społeczeństwa to w Laosie mamy do czynienia ze spokojnie żyjącymi, nigdzie nie śpieszącymi się ludźmi, a w Chinach ludzie byli strasznie zaganiani, zapracowani i często zestresowani, a dogadać się z kimkolwiek było niezmiernie trudno. Tutaj ludzie są zupełnie wyluzowani i bardzo kontaktowi. Zawsze witają się swoim „Sabaidee” z uśmiechem na ustach.

Laotanczyk

5. Negatywne: drogi, prąd i inne zjawiska cywilizacyjne – po Chinach gdzie obok zapadłych wsi widać jednak rosnącą potęgę, wysokiej jakości wielopasmowe drogi, zurbanizowane aglomeracje miejskie itd. w Laosie nagle zdarzamy się z zupełnym brakiem infrastruktury dróg i ogólnie pojętej cywilizacji. Dróg tutaj raczej nie ma – owszem są na mapie różne trasy, ale często prowadzą one przez bezdroża lub wątpliwej jakości utwardzone nawierzchnie. To dlatego podróżowanie łodziami po głównych rzekach Laosu jest tutaj bardzo popularne i powszechnie wykorzystywane jako podstawowy sposób transportu. W wielu miejscach nie ma prądu, a dostęp do wody jest bardzo utrudniony. Nie ma tu żadnych bloków (również w największych miastach Laosu, gdzie żyje nie więcej niż kilkadziesiąt tysięcy ludzi) a mieszkańcy żyją po prostu w bambusowych i drewnianych chatach krytych trzciną. Trudno w to uwierzyć, ale to tutejszy standard i nikomu to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie ludzie są zadowoleni z tego co mają i cieszą się każdą leniwą chwilą 🙂

6. Pozytywne: z powyższego punktu wynika jednak jeden ogromny pozytyw – bliskość natury, niczym nie zniszczona przyroda i niesamowite zapachy, których nie pamiętamy już będąc pochłonięci cywilizacją i tym co ona ze sobą niesie. Zapachy ognisk, palonego drewna, liści, roślinności, która bujnie otacza każdą wioskę mogą wzbudzić w człowieku wrażenia jakich nie doznamy w innych miejscach. Po prostu cudo! Do tego jeszcze należy dodać niesamowity spokój i w niektórych miejscach brak dźwięków jakichkolwiek silników czy maszyn (do wiosek można dotrzeć jedynie łodziami – nie ma żadnego połączenia drogami lądowymi więc nie ma żadnych maszyn!). Takie zestawienie da możliwość przeżycia czegoś co jest już nie do uzyskania nawet w najgłębszej europejskiej wsi (gdzie zawsze pracują jakieś silniki spalinowe czy urządzenia elektryczne).

Wsie

W trakcie śniadania obserwowaliśmy co się dzieje z naszymi bagażami, które razem z nami miały pojechać tuk tukiem na przystanek autobusowy. Najpierw po ustaleniu, że wybieramy się na autobus trafiły na jeden z tuk tuków, by potem po kilku minutach zostały zabrane i przełożone na dach innego tuk tuka. Trochę nas zaniepokoiło to, że kierowcy sami szarżują naszym bagażem i w miejscu gdzie zakupiliśmy bilety na autobus sprawdziliśmy czy ten kierowca jest „uprawniony” do zabrania nas na przystanek autobusowy czy też próbuje sam zrobić na nas interes. Okazało się, że rzeczywiście kierowca się „porządził” i tym samym nasze bagaże zabrano do trzeciego już tuk tuka. Znowu pieczołowicie wciągnięto je na dach i tam zamocowano. Nie minęło kilka minut, a bagaże z powrotem wróciły do tuk tuka na którym były już wcześniej. Nawet nie próbujemy już rozumieć o co tutaj chodzi, bo tutejsze podejście do czasu, miejsca i pracy jest tak luzackie, że chyba najlepiej po prostu się jemu poddać 🙂
Wreszcie jakoś o 8:45 ruszyliśmy tuk tukiem na przystanek aby tam przesiąść się do autobusu, który miał odjechać o 9:30. W tuk tuku jechało z nami jeszcze 5 osób i tu uwaga: to było prawdziwe międzynarodowe towarzystwo travelerskie. Otóż razem z nami jechali: Australijka, Włoch, Japończyk, Niemiec i Koreanka. Mieliśmy więc przekrój świata travelerskiego na powierzchni 1,5m2 🙂 Oczywiście rozmowy toczyły się w języku angielskim i trzeba przyznać, że po Chinach gdzie trudno znaleźć jakąkolwiek osobę z „naszego świata” to bardzo ożywcze doświadczenie poznawać inne osoby, które też podróżują po Azji i dzielić się z nimi swoimi doświadczeniami. Towarzystwo było pierwszorzędne i uśmialiśmy się na całego. Aż szkoda, że nasi towarzysze wybierali się dalej w kierunku Luang Prabang bo mielibyśmy sporo śmiechu w dalszej części podróży. My też wybieramy się do Lung Prabang, ale wybraliśmy dłuższą i ciekawszą drogę, bo najpierw chcieliśmy trafić do Huay Xai, a dopiero stamtąd dwudniowym spływem po Mekongu dotrzeć do Luang Prabang. Z „tuktukowego” towarzystwa najciekawszym travelersem był Japończyk, którego zresztą spotkaliśmy już wcześniej w chińskim Dali. To kompletnie wyluzowany traveler, który podróżuje w pojedynkę, bez żadnego konkretnego planu. Po prostu jedzie gdzieś a tam zastanawia się co dalej 🙂 Po dojechaniu na przystanek autobusowy, zapalił papieros, rozejrzał się po tablicach, wyciągnął mapę i patrzył gdzie jadą autobusy by zdecydować co dalej. Na pytanie gdzie jedzie odpowiadał po prostu: jeszcze nie wiem 🙂 A co dalej po Laosie? – Hmmm… jeszcze nie wiem. Nie mam planu 🙂 Ot, wielki spontan. Naprawdę pozytywnie zakręcony koleś. Wybrał autobus do Luang Prabang bo właśnie odjeżdżał a były jeszcze wolne miejsca. Nasz autobus miał odjechać o 9:30, była godzina 9:00 więc najpierw załatwiliśmy formalności czyli dostaliśmy do ręki bilety, ustaliliśmy który autobus jedzie do Hau Xai, żeby nasz bagaż umieścić na dachu, a potem korzystając z czasu jaki pozostał do odjazdu poszliśmy jeszcze do okolicznych straganików na lao coffee i kupić jakieś ciastka na drogę.

Autobusik

Oczywiście sam przystanek szumnie nazywany tutaj po angielsku „bus station” okazał się kompletnie egzotycznym, leniwym i zakurzonym miejscem położonym o kilka kilometrów za miastem (chyba po to by „tuktukowcy” mogli zarabiać na życie :-)). Łapiąc za ciastka na straganiku w pewnym momencie ręka sama się wycofała bo na opakowaniu siedziała sobie nieruchomo ogromna 10 centymetrowa modliszka. Tutaj takimi zjawiskami nikt specjalnie się nie przejmuje, ale dla Europejczyka może to być interesujące doświadczenie 🙂

Modliszka

Sam autobus po chińskich przyzwyczajeniach gdzie najstarszy jeżdżący egzemplarz mógł mieć najwyżej kilka lat, też może być sporym szokiem. To zabytki z chińskiego „demobilu”. Najprawdopodobniej to co wycofuje się z Chin trafia właśnie między innymi do Laosu i tutaj tłucze się dotąd aż pojazd całkiem się rozpadnie 🙂

Autobus

Gdy zasiedliśmy w autobusie w przedniej jego części spała już jakaś babcia, a na środku w przejściu leżało już kilka worków. Na tylnym siedzeniu też leżały worki, które udawały się razem z nami w podróż. Gdy dochodziła godzina 10:00 zaczęliśmy się nieco wiercić w oczekiwaniu kiedy w końcu ruszymy. Postanowiliśmy ustalić to z kasjerką biletową. Pani kasjerka wyrwana z leniwego snu na blacie swojego miejsca pracy, podniosła głowę i po próbie zrozumienia o co chodzi w pytaniu które zadaliśmy (dla ułatwienia „kontaktu” w kilku wersjach wspomaganych gestami wskazującymi na zegarek) stoickim spokojem odrzekła, że autobus odjedzie o 13:30. No nie! Wstaliśmy po godzinie 7:00 by wcześniej wyjechać w podróż jako, że chcieliśmy przecież przed zapadnięciem zmroku znaleźć jeszcze jakieś miejsce do noclegu, a tutaj okazuje się, że mamy teraz spędzić kilka godzin we wzrastającym skwarze na jakimś odludziu z dala od miasteczka. Na kolejne pytania jak to możliwe, skoro mamy napisane, że autobus odjeżdża o godz. 9:30 a jesteśmy tutaj od godz. 9:00 kolejna osoba z obsługi leniwie spojrzała na rozkład jazdy i dała nam do zrozumienia, że rano autobus pojechał o 9:00 i pozostał jedynie ten, który odjedzie o 13:30. Nie wiemy dlaczego autobus pojechał sobie wcześniej w czasie gdy my już byliśmy na „dworcu” i pytaliśmy przecież konkretnie o autobus do Huay Xai, ani dlaczego wiedząc o nas nikt na nas nie poczekał. Jedyne co nam pozostało to w myśl indiańskiej zasady „Skoro masz teraz czekać w skwarze kilka godzin, a potem przybyć na miejsce już po zmroku, to ciesz się z tej chwili, bo nic już nie zmienisz”. Ten kompletny luz Laotańczyków w podejściu do czasu zdaje się nic sobie nie robić z takich problemów. Kierowca autobusu siedział na ławce i patrzył się w ekran pamiętającego lata siedemdziesiąte telewizora zawieszonego nad kasami w którym toczył się jakiś pojedynek bokserski, kasjerka szurając klapkami krzątała się wśród ludzi zaglądając im przez ramię co tam ciekawego mają i co robią, umorusane dzieci ganiały za pędzonymi przez wiatr papierkami, sprzedawca raz po raz poprawiał bambusowe własnoręcznie zrobione ochraniacze przed słońcem i tak leniwie toczyło się tutaj życie, a przecież do odjazdu zostało jeszcze prawie cztery godziny! Udaliśmy się więc na wędrówki do okolicznych wiosek przyglądając się jak leniwie toczy się tutaj życie i co się dzieje nad płynącą przez wieś rzeką.

Wioska

Po powrocie na przystanku nic się nie zmieniło. Wszystko nadal leniwie toczyło się w laotańskim rytmie. Aż trudno uwierzyć, ale np. taki kierowca autobusu od godziny 9:00 do czasu odjazdu, czyli przez 4,5 godziny siedział cały czas na ławce i patrzył w telewizor. Nie ma jak to pełen luz i niestresująca praca 🙂
Gdy wreszcie ruszyliśmy w drogę po godzinie jazdy „złapaliśmy gumę” więc coraz bardziej jasne było, że nasz plan, by w Huay Xai jeszcze zdążyć „coś zobaczyć” nie wypali. No cóż. Trzeba poddać się laotańskiemu luzowi. Nie dziś to jutro. A co masz zrobić jutro odłóż na pojutrze 🙂
Kierowca i jego pomocnik nawet się nie skrzywili, wyszli z autobusu obadali temat i podjęli działania wymiany koła.

Naprawa kola

Po pół godzinie można było kontynuować podróż. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce by w miejscowym warsztacie dokonać naprawy zapasowego koła, czyli kolejna półgodzinna nieplanowana przerwa. Luz.
Wreszcie wieczorem po godzinie 19:00 byliśmy na miejscu. Droga 180 km z Luang Nam Tha zajęła nam więc od porannej pobudki niemal cały dzień 🙂 Na miejscu znowu potwierdziła się zasada, że „dworce” autobusowe robi się tutaj jak najdalej od miasteczka by „tuktukowcy” mogli na czymś zarabiać (innego wytłumaczenia nie ma, bowiem plac wielkości paruset metrów kwadratowych można by z powodzeniem umieścić w wielu miejscach miasteczek pełnych pustych przestrzeni). Po ustaleniu kwoty przejazdu zapakowaliśmy się razem z kilkoma innymi pasażerami na tuktuk i pojechaliśmy do „centrum” Huay Xai. Tam obeszliśmy miejscowe guesthousy i wybraliśmy taki, który oferował w miarę sensowne warunki za 50 tys. kipów. Postanowiliśmy spędzić tutaj kolejny dzień na zbadaniu miasteczka a potem popłynąć Mekongiem do Luang Prabang.
Samo miasteczko nie jest duże, ale tętni życiem bo jest to główne miejsce przez które przewijają się turyści podróżujący z Tajlandii oraz w zasadzie najważniejsze przejście graniczne pomiędzy Tajlandią a Laosem więc odbywa się tu również ruch lokalnych handlarzy. Co ciekawe granicę pomiędzy Tajlandią a Laosem stanowi na dłuższym odcinku Mekong więc patrząc tutaj na drugi brzeg rzeki widzimy już tajskie wioski. Odbywa się tu regularna przeprawa promowa więc na brzegach znajdują się małe budki dla odpraw paszportowych i stanowiska celne kontrolujące pasażerów.

Tajski brzeg

Ta bliskość Tajlandii spowodowała, że częściej stosowaną walutą jest tutaj tajski bat niż lokalny kip. Tak więc szybko musieliśmy nauczyć się przeliczników z tajskich batów by oceniać ceny. W niektórych miejscach w ogóle nie podaje się cen w kipach. Dziwna sprawa, ale Laotańczycy mało szanują swoją lokalną walutę i czasem nawet długo muszą się zastanawiać by ustalić cenę w ich własnych kipach!
W samym miasteczku nie ma za wiele do oglądania, ale jest bardzo ciekawa świątynia buddyjska, do której prowadzą długie schody a z jej terenu roztacza się bardzo ładny widok na Mekong i wybrzeże po stronie Tajlandii.

Vat w Huay Xai

Vat w Huay Xai 2

Do Luang Prabang można stąd pojechać autobusem lub popłynąć typowymi laotańskimi łodziami osobowymi. Takie łodzie mieszczą zazwyczaj kilkadziesiąt osób (na trasie do Luang Prabang bywa, że przy dużym zainteresowaniu do łodzi zabiera się 100 osób). W przewodniku Lonely Planet napisano, że cena podróży taką łodzią wynosi około 20 dolarów od osoby. Jakież było więc nasze zdziwienie, że niemal we wszystkich punktach gdzie sprzedaje się bilety oferowano nam je w cenie 900-950 tys. kipów (czyli 100-110 USD!). Nie poddawaliśmy się i w końcu znaleźliśmy miejsce gdzie zaoferowano nam bilety w cenie 250 tys. kipów (czyli ok. 30 USD). Nie za bardzo rozumiemy o co chodzi, ale jak widać trzeba być twardym i działać w myśl zasady „szukajcie a znajdziecie” 😉
Tak więc następnego dnia czeka na nas kolejne laotańskie doświadczenie podróżnicze, tym razem mniej telepiącym choć droższym środkiem transportu. Za to dającym większe możliwości poznawania otoczenia i co ważniejsze obserwowania z bliska przyrody roztaczającej się nad czwartą co do wielkości rzeką Azji: Mekongiem, którego witaliśmy już wcześniej w chińskim JingHongu. Tam był on jeszcze płytki i czysty; tutaj nabrał mocno gliniastego koloru a nurt zrobił się o wiele szerszy i żwawszy.

Kilka rad praktycznych:
1. Noclegi. Ceny guesthousów w HuayXai wahają się od 50 tys. do 100 tys. kipów. Rekomendowane przez Lonely Planet guesthousy kosztują już o wiele drożej niż w czasie wydawania przewodników więc warto zajrzeć do mniej znanych, które oferują o wiele lepsze warunki cenowe.
2. Posiłki. W zasadzie wszystkie punkty gastronomiczne oferują jedzenie w bardzo podobnych cenach, ale np. śniadaniowe bagietki oferowane w gusthousach za 14 tys. kipów można z powodzeniem znaleźć w przydrożnych stanowiskach po 10 tys. a nawet 8 tys. kipów. Nie ma co więc połykać haczyka i kupować śniadania w miejscu gdzie śpimy. Lepiej wyjść na spacer i kupić kanapki wprost na ulicy. Znaleźliśmy również miejsce gdzie gospodyni na ulicy przyrządzała tylko i wyłącznie zupę. Odwiedzało ją sporo lokalnych ludzi bo jej zupki są bardzo smaczne, a cena za porcję wynosi 8 tys. kipów.
3. Bilety na łódź do Luang Prabang. We wszystkich travel agencies oferuje się drogie bilety w cenie od 900-950 tys. kipów. Bilety w cenie „normalnej” (czyli 250 tys. kipów) można zakupić w BAP Guesthouse, gdzie starsza Pani prowadząca ten guesthouse sprawnie rozmawia w języku angielskim i francuskim. Zważywszy na wiek i stan zdrowia tej Pani, ogromny szacunek dla jej żwawości i kontaktowości. Tylko życzyć sobie, żeby nasze babcie zachowywały taki wigor! 🙂

Makao

niedziela, listopad 15th, 2009

Hong-Kong

sobota, listopad 14th, 2009

Welcome to Laos, czyli nie taki diabeł straszny

sobota, listopad 14th, 2009

Punktualnie o 9.00 autobus odjechał z dworca w Mengli. I już o 9.10, z niewiadomych przyczyn, zatrzymał się na kolejnym dworcu w tym samym miasteczku, gdzie stał ponad pół godziny, a kierowca w tym czasie poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy 🙂 A mogliśmy te pół godziny dłużej pospać, no! Jednak nie odebrało nam to dobrych humorów i podekscytowani, nie mogliśmy się doczekać, jak będzie wyglądało przekraczanie granicy chińsko–laotańskiej i co nas czeka po „tej drugiej stronie”. W autobusie oprócz nas znajdowały się 3 pary travelersów – z Anglii, Szkocji i z Izraela. Dość szybko nawiązaliśmy kontakt i wymienialiśmy się wzajemnie chińskimi doświadczeniami i planami na dalszą podróż.
Jak się okazało droga do granicy minęła nam bardzo szybko. Poranne mgły szybko ustąpiły miejsca prażącemu słońcu i mogliśmy z zapartym tchem podziwiać ostatnie już krajobrazy południowego Yunnanu. I po raz kolejny powtórzymy się – jeśli chodzi o przyrodę, roślinność i widoki to zdecydowanie najpiękniejsza prowincja Chin. Wysokie góry, wśród gór niewielkie wioski, tropikalna roślinność o zieleni tak soczystej, że aż wyglądającej na sztuczną, dzikie bananowce rosnące przy drodze a w dolinach kilkudziesięciometrowe babusy. Po prostu obłęd! Całą drogę do granicy odbyliśmy z nosem przyklejonym do szyby, obiecując sobie, że następny raz do Chin przyjedziemy tylko p to, żeby dokładnie poznać Yunnan (początkowo myśleliśmy, że została nam tylko Przełęcz Skaczącego Tygrysa na północy, ale stopniowo przekonaliśmy się, ze cały Yunnan wart jest głębszego poznania) 🙂 W tak pięknych okolicznościach przyrody, zupełnie niepostrzeżenie minęły dwie godziny drogi i znaleźliśmy się na przejściu granicznym Mohan – Boten. Przygraniczne, chińskie miasteczko Mohan jest niewielkie, ale niesamowicie zadbane i czyste, a budynek przejścia granicznego wręcz imponujący i urządzony trochę z przesadnym przepychem. Sądzimy, że jest to taka manifestacja chińskiej potęgi, mająca na celu zwielokrotnienie kontrastu między tym, co za chwilę mieliśmy zobaczyć po stronie laotańskiej (i odwrotnie – dla turystów podróżujących z Laosu do Chin – taka imponująca wizytówka, mówiąca – „zobaczcie jak u nas jest wspaniale”). Odprawa paszportowa przebiegła bardzo sprawnie, choć jak się okazało dziś rano to był ostatni dzień ważności naszej wizy, a cały czas żyliśmy w przekonaniu, że wyjeżdżamy z Chin wcześniej 🙂 Na szczęście po stronie chińskiej celnicy byli bardzo mili i po krótkiej, kurtuazyjnej rozmowie wbili nam pieczątki wyjazdowe.

Granica w Boten

Po przejściu przez tę procedurę wszystkich osób z naszego autokaru, podjechaliśmy kilka kilometrów dalej, gdzie zobaczyliśmy jak wygląda granica laotańska – niewielkie baraki, gdzie wszystkie sprawy załatwia się przy okienku, stojąc na dworze (bez luksusu klimatyzowanych, przestronnych sal, jak to ma miejsce po stronie chińskiej), jednak przemili celnicy i bardzo przyjazna i szybka procedura otrzymania wizy „on arrival” sprawiły, że wszystko nam się bardzo podobało. O szczegółach dotyczących wyrobienia wizy laotańskiej na przejściu granicznym w Boten napiszemy oddzielnie w sekcji wizowej naszego blogu, a tu mówimy tylko zdecydowanie, że to super łatwy i niedrogi sposób uzyskania pozwolenia na pobyt w Laosie i co ważne – wizy są 30-dniowe! (a z informacji które znaleźliśmy w necie wynikało, że 15, więc tym większa była nasza radość).
Gdy już cała nasza „wycieczka” miała w paszportach wizy, gremialnie cofnęliśmy o godzinę zegarki, żeby być w zgodzie z czasem laotańskim i wsiedliśmy z powrotem do autokaru, by ruszyć w dalszą drogę. Spodziewaliśmy się, że mniej więcej po godzinie będziemy w Luang Nam Tha, jakież więc było nasze zdziwienie gdy po kolejnych kilku kilometrach autobus się zatrzymał, kierowca wysiadł i przez dłuższy czas nie wracał. Okazało się, że dopiero tu znajduje się kontrola celna (kawał drogi za przejściem granicznym) i stoimy w kolejce do odprawy. Wszyscy więc wysiedliśmy z autobusu i przez ponad 1,5 godziny czekaliśmy w narastającym upale, aż celnik pozwoli nam jechać dalej. Byliśmy już wcześniej przygotowani mentalnie na to, że po Laosie się podróżuje przede wszystkim długo, wiec taka atrakcja nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia – po prostu idealnie wpisała się w to, czego się spodziewaliśmy. Wreszcie udało nam się ruszyć w ostatni odcinek drogi. Luang Nam Tha znajduje się niedaleko granicy z Chinami, więc wiedzie do niej całkiem niezła droga asfaltowa (wybudowana zresztą przez Chińczyków), co w Laosie z tego co wiemy nie jest rzeczą powszechnie spotykaną. Chwilami aż żałowaliśmy, że ta droga jest taka krótka, bo widoki jakimi powitał nas Laos zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Ludzie żyją tu, jakby czas się zatrzymał sto lat temu, a może i jeszcze dawniej. W drodze od granicy do Luang Nam Tha mijaliśmy wioski, w których wszystkie domki były drewniane, osadzone na palach z dachami krytymi trzciną, ludzie nie zważając na upał pracowali w polu lub z zagrodzie i byli przy tym cały czas uśmiechnięci. Trzeba przyznać jednak, że krajobrazy laotańskie w połączeniu ze stylem życia miejscowej ludności i architekturą jakby wyjętą ze skansenu, są jeszcze bardziej imponujące niż południowochińskie. Mamy więc nadzieję, że nasz zaplanowany na ok. 2 tygodnie pobyt w Laosie pozwoli nam zobaczyć wszystko to, co najpiękniejsze.

Laotanskie wioski

Luang Nam Tha, to jak się okazało niewielkie miasteczko żyjące przede wszystkim z turystów (głównie z Europy, USA i Australii), których jest u całkiem sporo, ale poddają się leniwemu, spokojnemu, lokalnemu trybowi życia, w związku z czym nie pędzą nigdzie na złamanie karku i nie rzucają się zbyt w oczy. My, wraz z czwórką nowych znajomych z autobusu, zdecydowaliśmy się odnaleźć najbardziej rekomendowany przez Lonely Planet guesthouse, jednak, jak było do przewidzenia, nie było w nim żadnych wolnych pokoi. Na szczęście Luang Nam Tha jest na każdą liczbę turystów przygotowane – hostele i guesthouse’y znajdują się dosłownie w co drugim domu, więc bez problemu znaleźliśmy inne miejsce – jak na warunki laotańskie wyjątkowo ekskluzywne, z ciepłą wodą całą dobę i bezprzewodowym Internetem (stąd wykorzystujemy te luksusy maksymalnie i od razu dzielimy się pierwszymi wrażeniami z Laosu). Dodatkową atrakcją naszego lokum są biegające po ścianach gekony i rosnący na podwórku, niemal tuż pod naszymi oknami bananowiec z ogromną kiścią owoców. Po szybkim ogarnięciu się i obowiązkowym prysznicu, razem z dwiema pozostałymi parami ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu dobrego jedzenia. Plan został zrealizowany w 100% trafiliśmy do super restauracji, w której mieli menu po angielsku, więc łatwo było zrozumieć, co się zamawia. Zapachy, jakie do nas docierały w trakcie, gdy właściciele restauracji przygotowywali zamówione przez nas dania były wspaniałe. Jak się później okazało smakowały również wyśmienicie! Szczególnie po prawie 3 miesiącach spędzonych w Chinach, pyszne jedzenie, dobre przyprawione i ładnie podane, było tym, na co bardzo czekaliśmy. Do tego wszyscy wypiliśmy lao beer i w doskonałych nastrojach ruszyliśmy na obchód miasta. Późnym wieczorem jak w większości azjatyckich krajów warto zajść na night market, gdzie miejscowa ludność wystawia stragany z jedzeniem i przygotowuje posiłki. Night market w Luang Nam Tha jest prawdziwym night, bo oświetlenie pozostawia tutaj wiele do życzenia, ale w przyciemnej atmosferze tworzy się jeszcze ciekawszy klimat więc polecamy 🙂

LuangNamtha

To, co jest największą atrakcją tej okolicy, to piesze lub rowerowe wycieczki w góry organizowane przez wszystkie hotele i agencje turystyczne z dodatkowymi atrakcjami jak spływy kajakami albo pontonami, podczas których odwiedza się mieszkańców okolicznych wiosek. Jednak nie da się zrobić i zobaczyć wszystkiego, więc my zdecydowaliśmy się, że już następnego dnia z samego rana jedziemy do Huay Xai, skąd zamierzamy płynąć Mekongiem do Luang Prabang – dawnej stolicy Laosu.