Good Morning Vietnam!
poniedziałek, listopad 30th, 2009Podroż ze stolicy Laosu – Vientiane do stolicy Wietnamu – Hanoi okazała się wyjątkowo wygodna mimo, że odbywaliśmy ją w zwykłym autobusie z miejscami do siedzenia. Przede wszystkim dlatego, że w całym autobusie oprócz nas jechało tylko 6 osób i 3 osoby z obsługi autobusu. Takie sytuacje tutaj w Azji południowo-wschodniej dzieją się niezwykle rzadko. Tak więc pomimo, że zanim dotarliśmy do granicy laotańsko-wietnamskiej spędziliśmy całą noc na wyjątkowo krętych drogach Laosu, to udało się nam całkiem sensownie wyspać rozkładając się pomiędzy sąsiednimi parami siedzeń 🙂 Nad ranem gdy kierowca stojąc na poboczu ucinał drzemkę, niemal w każdym rzędzie między siedzeniami wisiały przeszkody w postaci czyichś nóg. Taki obraz krótkiej bieżni z płotkami 😉
Nasze bagaże na okoliczność przejazdu przez granicę zabezpieczyliśmy packsave’ami, żeby nikt przemyślny nie włożył nam czegoś do plecaków by przemycić to przez granicę. Lepiej unikać niepotrzebnych kłopotów. W sumie chyba ta ostrożność wcale nie była na wyrost jako, że zaobserwowaliśmy ciekawą scenę w nocy w czasie gdy pasażerowie spali na dobre. Kierowca zatrzymał autobus na jakimś poboczu w wiosce, zgasił światła (nie włączył nawet świateł awaryjnych), po czym cała trójka z obsługi wyszła z autobusu i zamknęła automatyczne drzwi wejściowe tak by nikt nie mógł wyjść. Otworzono wtedy bagażnik autobusu i przez jakieś 5-10 minut z czymś się tam uwijano. Potem jakby nigdy nic, ekipa otworzyła drzwi, wsiadła do autobusu i kontynuowała podróż :-)Do granicy dotarliśmy około 6:00 rano i przez godzinę czekaliśmy aż ktoś z pracowników przejścia granicznego przyjmie nasze paszporty okienka bowiem otwierano o godz. 7:00. W tym czasie udzielono nam informacji, że ponieważ jest weekend (akcja działa się w sobotę) to każda odprawa paszportowa będzie kosztować 10 tys. kipów. Dobrze, że zostawiliśmy sobie jakieś pieniądze w gotówce „na wszelki wypadek” dzięki temu mogliśmy uiścić wymaganą opłatę, ponieważ na granicy nie ma żadnego bankomatu i zdobycie pieniędzy było niemożliwe. Mniej szczęścia miały dwie Brytyjki, które jechały z nami w autobusie, bo nie miały żadnej gotówki. Pośpieszyliśmy im z pomocą i pożyczyliśmy gotówkę. Jak się okazało nie tylko w tym miejscu potrzebne były pieniądze. Również po stronie wietnamskiej wymagano od nas zapłaty 1 USD (czyli jakichś 8,5 tys. kipów) więc pożyczka zwiększyła swoją wartość. Kiedy w kolejnym miejscu na granicy (punkt kontroli zdrowia) poproszono nas o zapłatę następnych pieniędzy za jakieś potwierdzenie przejścia badania zdrowia powiedzieliśmy gremialnie zdecydowane „nie”. Uparliśmy się, że nie mamy pieniędzy i więcej już nie będziemy płacić. Co było w sumie racją ponieważ my nie mieliśmy przecież niewyczerpanych rezerw a brytyjskie kieszenie od początku świeciły pustkami. Poza tym nikt nas nie informował (np. w czasie gdy kupowaliśmy bilety na tę trasę) o tym, że będą potrzebne jakieś dodatkowe pieniądze więc strajk był uzasadniony 😉 Gdy wietnamscy urzędnicy zaczęli mocno się upierać poszliśmy na całość, odwróciliśmy się na piętach i po prostu przeszliśmy granicę. Na szczęście nikt nas nie ścigał więc potem spokojnie odnaleźliśmy swój autobus i kontynuowaliśmy podróż już na ziemiach wietnamskich.
Trzeba przyznać, że ten odcinek trasy, który rozpoczął się tuż za granicą okazał się wyjątkowo ciekawy. Okazało się, że przejście graniczne znajdowało się na wysokiej górze i dalsza droga był już zjazdem po bardzo krętej, wyżłobionej na zboczach gór drodze. Od liczby zakrętów i widokach stromych przepaści tuż przy kołach autobusu kręciło się w głowie, ale uroku dodawały gęsto porośnięte doliny, pełne dzikiej roślinności i palm. W dalszej drodze mogliśmy zaobserwować jak bardzo życie w Wietnamie różni się od Laosu. Tutaj też widać biedę wsi i pracę na roli, ale już nie tak leniwą jak w Laosie. Właściwie praca tutaj bardzo przypomina to co się dzieje w Chinach, chociaż ludzie są uśmiechnięci i mili jak w Laosie. Poza tym nie ma tutaj tak wiele bambusowych i drewnianych domów, bo wśród nich pojawiają się murowane a na drogach panuje straszny tłok, ale przede wszystkim w wyniku ogromnej liczby motocykli i rowerzystów. W pewnym momencie wyglądało to tak jak byśmy przedzierali się przez peleton rowerzystów uczestniczących w Tour de France, albo co najmniej Wyścigu Pokoju 😉
Na trasie do stolicy zwyczajem azjatyckich autobusów zatrzymywaliśmy się również na posiłki (w tym czasie wszyscy wychodzą z autobusu, a drzwi zostają zamknięte do czasu powrotu kierowcy). I tu przyszło kolejne zaskoczenie. Otóż do posiłków bardzo często pije się tutaj wódkę. Może nie jest to takie spektakularne jak w Rosji, ale w całej Azji nie widzieliśmy czegoś podobnego. Po prostu oprócz posiłku i pitego do niego często również piwa, panowie z chęcią łykają sobie wódkę i to w formie bliskich naszemu sercu „shotów”, czyli połykaną wprost z kieliszeczka 🙂 Już przy pierwszym takim postoju, który miał miejsce około godz. 9:00 mogliśmy poznać gościnność Wietnamczyków. W bardzo ciemnym i wyglądającym nieco obskurnie barze zaaranżowanym wprost w czyimś mieszkaniu, zostaliśmy zaproszeni do „wypicia kieliszeczka” i nastąpiło przy tym przedstawianie swoich imion. Nikomu tutaj nie przeszkadza tak wczesna pora by dzień zacząć od dobrego kieliszka 😉
Podobna sytuacja nastąpiła na kolejnym postoju gdzie na tapetę poszły kolejne shoty. Tego się w Wietnamie nie spodziewaliśmy. Wydawało nam się, że w piciu wódki przoduje Rosja i „kraje ościenne”, a tu taka niespodzianka 🙂 W dodatku smak wietnamskiej wódki nie ma nic wspólnego z chińską, obrzydliwą wódką, o której pisaliśmy we wcześniej wpisach. Niektóre jej smaki są naprawdę godne polecenia!
Do Hanoi dotarliśmy jeszcze przed zapadnięciem zmroku więc cieszyliśmy się, że będziemy mieli czas na odnalezienie jakiegoś miejsca do noclegu. Jednak pierwsze wrażenia z Hanoi trochę nas zaniepokoiły. Niesamowity ścisk i tłok na drogach pełnych motocykli, kurzu i pieszych z różnymi tobołami. Przy tym ulice wąskie na tyle, że mijanie się większych pojazdów wymagało odpowiednich umiejętności kierowcy i zapewne sporych nerwów. Nasza radość z wczesnego przyjazdu zaczęła powoli opadać gdy utknęliśmy na dobre w jakimś przedziwnym korku z którego autobus nie mógł się wydostać. Z naprzeciwka jechało mnóstwo pojazdów w ciasnym szeregu, a nasz szereg zaczął się rozdwajać nie mając zupełnie na to miejsca. W dodatku wszędzie wlewały się jak strugi wody tłumy motocyklistów i rowerzystów a w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Takie warunki zapylenia i kurzu na ulicach stolicy po raz ostatni widzieliśmy w Ułan Bator. Po niemal półgodzinnej walce w tym miejscu, kierowca podjął próbę zawrócenia autobusu co w uliczkach Hanoi nie jest sprawą łatwą.
Wreszcie gdy słońce zaczynało zniżać się ku zachodowi dotarliśmy na dworzec autobusowy.
Tutaj znalazła się właścicielka jakiegoś hotelu proponując nas zawiezienie do centrum taksówką za 1 USD, a potem mogliśmy sprawdzić jej ofertę noclegową i sobie porównać z innymi zanim dokonamy wyboru. Nie było tutaj postawy „forsującej” jednie słusznych rozwiązań na jakie miała by monopol, a w dodatku Pani całkiem komunikatywnie mówiła w języku angielskim więc z chęcią skorzystaliśmy z oferty. Zanim przyjechała taksówka, która miała zapewne podobne problemy z ruchem ulicznym sporo jeszcze postaliśmy obserwując kompletne szaleństwo na drogach. Myśleliśmy, że po Chinach tylko w Indiach i Bangladeszu może być większy tłok i chaos na drogach. Okazało się, że Wietnam w tej materii króluje wśród krajów Azji południowo-wschodniej 🙂 W czasie oczekiwania na taksówkę zaobserwowaliśmy coś co było dla nas kompletnym zaskoczeniem, a czego nie było nigdzie ani w Chinach, ani w Laosie: wózek z kebabem. Na dodatek największą jego zaletą była cena wynosząca 10 tys. dongów (około 1,50 zł) :- Wprawdzie mięsko nie było zawijane w tradycyjną pitę tylko wkładane do bagietki, ale było to prawdziwe kręcące się przy opiekaczu mięsko, a wszystko to w naprawdę czystych warunkach i ze świeżymi warzywami.
Gdy dotarliśmy do centrum Hanoi, a właściwie centrum tzw. Old Quarteru – czyli starego miasta było już ciemno. Liczba uliczek, ciasnych skrzyżowań sprawiła, że już wiedzieliśmy co jest cechą charakterystyczną tego miasta: ciasnota, tłok i walka o miejsce na drodze prowadzona przez setki jednośladów. Tego samego wieczoru wybraliśmy się na obchód starówki by znaleźć jakieś „nieturystyczne” miejsce do spożycia posiłku z lokalnymi mieszkańcami. Znaleźliśmy restaurację, która była niesamowicie zatoczona przez głośnych Wietnamczyków smażących i gotujących sobie na stołach mięska i warzywa. Tłok był taki, że nie było żadnych wolnych miejsc, ale obsługa wskazała nam schody sugerując, że jest jeszcze jedno piętro, udaliśmy się więc za Panią, która prowadziła nas do góry. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na kolejnym piętrze ponownie wszystkie miejsca były zajęte, a Pani szła w górę dalej. Mijając kuchnie widzieliśmy garnki, wiadra z brykietami, wysoki ogień na paleniskach i w ogóle było mnóstwo szumu i krzątającej się obsługi. Wiedzieliśmy już, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Lokalna knajpa zatłoczona od mnóstwa gości wskazywała, że można tu zjeść coś co lubią Wietnamczycy 🙂
Na kolejnym piętrze znalazło się dla nas miejsce więc z chęcią zasiedliśmy i stosując sprawdzoną i dobrą metodę zamówiliśmy to co mieli inni przy stoliku obok. Od tej chwili zaczęła się cała ceremonia posiłku. Najpierw w stole wylądowało wiadro z brykietem, potem na tym druciana kratka a dalej to już lądowały na niej różne warzywa i mięsa, które dostaliśmy na talerzach. W przygotowywaniu tego wszystkiego chętnie pomagała nam jedna z Pań s obsługi, a zaraz potem także włączyli się siedzący obok inni Wietnamczycy. Zaopiekowali się nami jak należy, pokazując jak mili i sympatyczni są tutaj ludzie. Wszyscy się uśmiechali, próbowali nawiązywać z nami kontakt i podpowiadali co z czym łączyć, żeby potrawy smakowały jak najlepiej. Potem była wymiana wiaderka na nowe i tym razem na brykietach wylądował gliniany garnek w którym gotowaliśmy inne zestawy warzyw i mięs. W tzw. międzyczasie nasz sąsiad polał nam wódeczkę, żeby można było wznieść toast i przedstawić się sobie 🙂 Wokoło niemal przy każdym stole oprócz jadła lało się piwo i wódeczka. Przy tym wszystkim panowała atmosfera zabawy i towarzyskich głośnych pogaduszek. Najedliśmy się za cały dzień i wynieśliśmy z tego miejsca kolejne potwierdzenie, że Wietnamczycy to życzliwi i mili ludzie.
Po latach wojen, które tu panowały przychodzi nieodparte wrażenie, że ludzie tutaj cieszą się przede wszystkim tym czego my europejczycy i ludzie zachodu nie doceniamy tak bardzo (a już na pewno zdarza się nam o tym zapominać) – pokojem. Mało kto pamięta, że podczas gdy w Europie po Drugiej Wojnie Światowej nastąpił już względny spokój (poza komunistycznymi represjami), tutaj w Wietnamie toczyły się zażarte wojny. I nie chodzi bynajmniej tylko o tę najbardziej wsławioną amerykańskimi filmami wojnę, w której USA brało czynny udział robiąc z Wietnamu poligon walk, ale również wcześniejszą wojnę francuską o utrzymanie tutaj kolonii, która zakończyła się klęską francuzów i w 1954 roku po postanowieniach genewskich państwo zostało podzielone na Wietnam Południowy (antykomunistyczny) i Wietnam Północny (komunistyczny). Potem spokoju nadal nie było bo trwały krwawe walki wewnętrzne komunistów z jego przeciwnikami, a potem na arenę wkroczyły nic nie nauczone porażką Francuzów wojska amerykańskie. Nawet po tym jak wojska amerykańskie w 1972 roku zaczęły się wycofywać w Wietnamu walki nie ustały i w 1975 roku komuniści doprowadzili do połączenia obu części Wietnamu. Potem Wietnam uwikłany był jeszcze w wojnę w Kambodży, a w dalszej kolejności w 1979 roku został zaatakowany przez Chiny. W zasadzie więc dopiero od lat osiemdziesiątych Wietnam cieszy się pokojem i w codziennym życiu widać tę radość życia i wymarzony wreszcie spokój. Biorąc dodatkowo pod uwagę otwartość i gościnność tutejszych ludzi należy im się więc wielki szacunek i wsparcie. Dobrze, że kraj ten jest teraz coraz chętniej odwiedzany przez turystów bo dla Wietnamczyków jest to źródło utrzymania i rozwoju, a w samym Wietnamie jest naprawdę bardzo wiele pięknych miejsc do zwiedzania.
Samo Hanoi w zależności od upodobań może się albo bardzo podobać, albo można mieć co do niego mieszane uczucia. Największą jego zaletą jest niska zabudowa, bardzo atrakcyjna da turystów infrastruktura sklepów z mnogością tanich towarów i restauracji z posiłkami mogącymi zaspokoić każde upodobania. Jedzenie w Wietnamie jest bowiem różnorodne jak w żadnym innym kraju tego regionu świata. Na stołach łączą się tutaj typowo azjatyckie posiłki oparte na ryżu i makaronie z zachodnimi przyzwyczajenia żywieniowymi takimi jak bagietki, sery, kawa. I nie są one bynajmniej przygotowywane z myślą o turystach bo Wietnamczycy bardzo chętnie jedzą białe pieczywo i piją kawę.
Poza tym bogactwo wietnamskiej kuchni jest tutaj o wiele większe niż w innych krajach azjatyckich ze względu na mnogość różnych specyficznych dla Wietnamu potraw. Krótko mówiąc tutaj można przytyć bo je się chętnie i dużo 🙂 Natomiast zniechęcać może tłok na drogach, nie do opanowania dla przeciętnego człowieka z zachodu ruch na ciasnych ulicach, brak miejsc dla pieszych (wszystkie chodniki zastawione są przez motocykle i skutery) itd. Do tego dochodzi ciągły dźwięk klaksonów i duży ruch pieszych wprost na ulicy.
My jednak polubiliśmy Wietnam od początku i bardzo podobają nam się tutejsi mieszkańcy. Ich otwartość i uśmiech mimo bardzo trudnej przeszłości może być wzorem dla wielu innych nacji.
W Hanoi znajduje się kilka niewielkich jezior i ciekawe obiekty architektoniczne tak więc samo miasto jest również bardzo ciekawe pod względem zabudowy i zabytkowych obiektów.
Nas jednak najbardziej zaciekawiły domy, które w samym Hanoi i jego okolicach są bardzo wąskie a przy tym wysokie na kilka kondygnacji (najczęściej są to budynki dwupiętrowe). Czasem budynki są tak wąskie, że dorosła osoba może sięgnąć ramionami obu przeciwległych ścian! Ciekawe jak mieszczą się tam kanapy, nie mówiąc już o schodach między poszczególnymi piętrami! 🙂 Dodatkowo większość takich budynków ma bardzo ładnie wykończone te wąskie ściany frontowe, ale już boczne ściany są zupełnie „łyse” i nie dość, że nie ma w nich okien to jeszcze się ich nie tynkuje i nie maluje. O ile takie budynki w mieście „sklejone” z innymi (lub stojące tuż obok innych) wyglądają jeszcze dość normalnie to już taki wolnostojący budynek wygląda więc bardzo dziwnie.
Poza tym w mieście na jednym z jeziorek widać po prostu zastawione na ryby sieci a nawet drewniane domki na palach (w których mieszkają ludzie!) co w przypadku stolicy dużego kraju wygląda naprawdę egzotycznie 🙂
Ze stolicy Wietnamu udajemy się teraz na zachodnie wybrzeże, gdzie w odległości około 170 km od Hanoi znajduje się jeden z cudów przyrody: kompleks prawie 2000 małych górzystych wysp Halong Bay zaliczany do tzw. siedmiu nowych cudów świata natury.