Archive for the ‘Chiny’ Category
See ya, China!
piątek, listopad 13th, 2009Po dobrze spędzonym czasie w przepięknym Dali i jego okolicach zgodnie z planem wyruszyliśmy na południe Yunnan by tu pożegnać się z Chinami i wkroczyć do Laosu.
Podróż do granicy z Laosem zaplanowaliśmy przez Jinghong oraz Menglę. Plan był dość przejrzysty: najpierw sleeping bus z Dali do Jinghong (ten, którego udało nam się „namierzyć” by nie wracać z powrotem do Kunmingu), a potem po jednym lub dwóch dniach spędzonych w tym mieście, inny lokalny autobus z Jinghongu do Mengli i po nocy spędzonej w Mengli rano udać się do jedynego w tym rejonie chińsko-laotańskiego przejścia granicznego.
Sleeping bus z Jinghongu okazał się być typowym lokalnym transportem, gdzie na kolejnych przystankach poupychano kolejnych przedstawicieli lokalnej społeczności, by potem przez noc po sporych nierównościach trasy jaką pokonywał autobus w półśnie podskakiwać do rana w pozycji leżącej 🙂
Rano po wyjściu po przebyciu tych 450 km na południe Yunannu okazało się, że zgodnie z naszymi prognozami omal nie przewróciła nas fala upału. W prawdzie odległość 450 km wydaje się niezbyt dużą, ale dla pogody jak się okazuje ma to niebagatelne znaczenie. W porównaniu do 20-stopniowego Dali, 32-stopniowe powietrze z pełnym słońcem nad głową spowodowało, że jedyne długie rękawki, które używaliśmy w Dali poszły na dno plecaka i nie zamierzamy do nich wracać 😉
Jinghong nie jest zbyt znanym miejscem w Chinach i w zasadzie nie ma tu żadnych typowo travelerskich guesthousów. Lonely Planet rekomenduje tu kilka miejsc noclegowych, ale są to raczej mizerne „nory” zaadoptowane na ewentualności przybycia turystów zagranicznych. My po zorientowaniu się w kierunkach i ulicach miasta postanowiliśmy udać się do Banna College Hotel. Po drodze jednak próbowaliśmy „zaatakować” typowo chińskie hotele, gdzie turystów się raczej nie przyjmuje i pamiętając doświadczenia z LuoYang czy ostatnie z Erhai Lake próbować swoich sił w przekonaniu, że warto nas przyjąć 🙂 No i znowu się udało. Za 50 yuanów udało nam się dostać przyzwoity, czysty pokój w kulturalnym hotelu, a na dodatek okazało się, że znajduje się on vis a vis dworca autobusowego z którego mieliśmy się udać w dalszą drogę do Mengli.
Krótki rekonesans miasta przekonał nas do tego, że nie ma co się śpieszyć z Laosem i, że warto tu zostać na dwa dni :-)To niewielkie miasto przypominało mieścinę w tropikach. Ulice były obsadzone gęsto usianymi, bardzo wysokimi palmami, na których huśtały się ogromne kokosy (swoją drogą niebezpieczna sprawa dostać takim kokosem, gdyby akurat zachciało mu się oderwać od swojej plamy), a roślinność przedzierała się każdymi zakamarkami miasta tworząc bardzo przyjemny klimat.
Na dodatek atmosfera tu panująca coraz mniej przypominała chińską, a wszędzie na ulicach oprócz nazw chińskich umieszczone są również birmańskie co dodaje kolorytu lokalnej społeczności. Nawet towary w sklepach to już nie jedynie chińskie produkty, ale w dużej mierze tajlandzkie oraz birmańskie i laotańskie. Słowem niezły tygiel narodowościowy.
Dwa dni spędziliśmy na bliższym poznawaniu tego miejsca. Miasto ma kilka bardzo atrakcyjnych miejsc, które warto odwiedzić jeśli się tutaj zatrzymamy. Warto udać się nad brzeg Mekongu gdzie powstała bardzo przyjemna infrastruktura różnych restauracji, klubów i barów nad samym brzegiem rzeki, tuż obok pięknego nowoczesnego mostu. Po drugiej stronie ulicy z kolei znajduje się bardzo ładny park z małymi pagodami i piękną roślinnością. Widać tutaj już wpływy Lao, Thai i kambodżańskie w architekturze więc coraz mniej to przypomina chińskie budynki, do których przywykliśmy podczas naszej podróży.
Do restauracji na Mekongiem warto udać się późnym wieczorem, ponieważ mają one drewniane krzesła i ławki z widokiem na Mekong, wszystko jest pięknie i kolorowo rozświetlone, a w połączeniu z piękną pogodą jaka tutaj panuje to murowana satysfakcja i powiew naszych europejskich „parasolowych” ogródków restauracyjnych 🙂
Obowiązkową pozycją w tym mieście jest naszym zdaniem również park roślin tropikalnych (Tropical Flower and Plants Garden). Na ogromnej przestrzeni na której znajdują się oczka wodne i wielkie ogrody rozmaitych roślin można podziwiać tysiące roślin o istnieniu których nie mieliśmy nawet pojęcia! Szczególnie interesujące są wg nas całe rodziny palm (ich rozmaitość jest oszałamiająca!), drzewa kauczukowego (wraz z demonstracją jak zbiera się kauczuk) oraz drzewa owocowe (można podziwiać różnorodność owoców i drzew, które je rodzą).
Po dobrze wykorzystanym czasie w Jinghongu ruszyliśmy dalej do Mengli gdzie zamierzaliśmy spędzić jedną noc a rano wyruszyć już do Laosu.
Lokalny bus do Mengli jechał przez Menglun i jak to jest w zwyczaju chińskich autobusów zbierał również chętnych po drodze. Im dalej poruszaliśmy się w kierunku Mengli tym krajobrazy nas coraz bardziej zachwycały. Cudowna roślinność, doliny i góry porośnięte różnymi uprawami i tropikalnymi owocami sprawiają wrażenie istnej egzotyki, której w centralnych Chinach oprócz palm i upałów było raczej niewiele. Od razu polecamy w tym miejscu skorzystać z możliwości zakupów owoców. Tak pysznych bananów, czy mandarynek (zrywanych prosto z drzewa!) jeszcze nigdzie nie spotkaliśmy. Niebo w gębie! 🙂
Po dotarciu do Mengli szybko trafiliśmy na lokalnego „biznesmena”, który nauczył się języka angielskiego i wyłapując turystów oferował pomoc w znalezieniu miejsca do noclegu a także wymianie waluty (i to w zasadzie każdej: euro, dolary, juany, kipy i baty!). Obok nóg miejscowego Pana Przedsiębiorczego ciągle biegałą jego mała córeczka, która jak żywe srebro sprawiała wrażenie, że wszędzie jej pełno! 🙂 Po ustaleniu warunków noclegu nie szukaliśmy już dalej alternatywnych rozwiązań jako, że to co zaoferował Pan Przedsiębiorczy było lepszą alternatywą niż jakiekolwiek inne noclegi o których czytaliśmy poszukując takich informacji o Mengli.
W prawdzie Pan Przedsiębiorczy zapewnił zgodnie z postawionymi przez nas warunkami, że miejsce będzie „cheap and clean”, ale potem okazało się, że owszem jest „cheap”, ale do „clean” to temu miejscu daleko 🙂 Jednak uznaliśmy, że zanim trafimy do prawdziwie trudnych warunków z jakimi przyjdzie się nam zmierzyć w dalszej części naszej podróży dookoła świata nie ma co wybrzydzać i niech to będzie pierwsza wprawka. Poza tym to część lokalnego klimatu, który staje się coraz mniej cywilizowany więc jest dobrze 🙂 Jako probierz jakości tego hotelu przykład: po sprawdzeniu jak zachowują się przełączniki, zawory itd. stwierdziliśmy, że w ciemnej łazience nie ma żarówki, chociaż włącznik jest. udaliśmy się więc do recepcji z prośbą czy nie mogą nam jakoś uruchomić światła w łazience. Na tę prośbę po kilku minutach przybiegł Pan Przedsiębiorczy i z uśmiechem „od ucha do ucha”, że znalazł dla nas rozwiązanie problemu, wręczył nam dwie świeczki 🙂
Lokalna społeczność okazała się nadzwyczaj przyjazna. Jeden z właścicieli jakiegoś punktu usługowo-hotelowego zaprosił na do siebie na zieloną herbatę podawaną w tradycyjny chiński sposób, a potem wręczył też nam po butelce mlecznego napoju. W czasie kolacji próbując ustalić z właścicielem punktu gastronomicznego co chcemy zjeść, pomógł nam również jakiś lokales, który znał w języku angielskim podstawowy zasób słów, a zaraz potem zaprosił do stołu na toast wznoszony szklanką piwa. Trafiliśmy też tutaj na przedsiębiorczego młodego Chińczyka, który (uwaga!) samodzielnie nauczył się języka angielskiego (podobno z filmów i jakichś książek) i otworzył mała, typowo low-costową kawiarenkę w której oferuje również free wi-fi. Naszym zdaniem pomysł na szóstkę! W tej małej miejscowości nie ma innych takich punktów, a chłopak trafił w kompletną niszę. Oferuje u siebie lao coffee i inne warianty kawy za niewygórowane kwoty. Interes niestety nie kręci się zbyt dobrze, ponieważ do Mengli dociera bardzo niewielu turystów a już tylko nieliczni decydują się tu pozostać na noc lub dłużej. My z Peterem Lee (bo tak po angielsku nazywa się ten chłopak) spędziliśmy ponad 2 godziny na rozmowach o Chinach, lokalnej kulturze, o Europie, Polsce itd. Chłopak mimo, że jest samoukiem rozmawiał w języku angielskim chyba najlepiej ze spotkanych przez nas wcześniej Chińczyków. Urzekła nas jego otwartość i pomysł na biznes, dlatego staraliśmy się mu doradzić jak może spróbować rozwinąć swój biznes i dotrzeć z informacją do turystów (nawet będąc w Mengli nie jest łatwo trafić do tego miejsca – my w zasadzie dotarliśmy tu przypadkowo, spacerując po ulicy). Był bardzo ucieszony i strasznie podekscytowany tym spotkaniem, tym bardziej, że jak sądzimy byliśmy tego dnia jego jedynymi klientami.
Po tak dobrze spędzonym dniu następnego dnia rano mieliśmy już potwierdzony autobus, który udaje się przez laotańską granicę w Mohan-Boten do najbliższego miasta w Laosie: Luang Nam Tha. Bilety na autobus można kupić jedynie w dniu odjazdu, dlatego tego dnia musieliśmy wstać wcześniej by pożegnać Chiny i wjechać do kolejnego kraju na trasie naszej podróży…
See ya, China! To był piękny czas i spędzone tu niemal trzy miesiące nauczyły nas bardzo wiele o tym niesamowicie różnorodnym i ciekawym kraju.
Przejechaliśmy przez Chiny pokonując ponad 11 200 km i zobaczyliśmy Państwo Środka, takie o jakim wcześniej nawet się nam nie śniło. To cudowne doświadczenie i na pewno będziemy chcieli tutaj kiedyś wrócić!
Kilka informacji praktycznych:
Transport: Lokalne autobusy na trasie Jinghong – Mengla kosztują 39 yuanów i jeżdżą w zasadzie co 30 minut więc nie ma problemu z tym środkiem transportu. Należy jednak uważać kupując bietu na nazwę miejscowości docelowej ponieważ nazwy większości miejscowości w okolicy zaczynają się od Meng… i łatwo o błąd!
Autobusy z Mengli do granicy z Laosem, czyli Mohen, nie są tak wygodne dla podróżujących do Laosu jak autobusy, które przekraczają granicę i jadą dalej do jakiegoś laotańskiego miasta. Odprawa graniczna jest znacznie uproszczona, a dodatkowo nie trzeba pieszo przenosić ciężkich bagaży, gdyż pasażerowie przechodzą granicę pieszo, ale same bagaże pozostają w autobusie i tam są sprawdzane przez służby celne. Poza tym nie ma potem problemu z dotarciem dalej po stronie Laosu, gdyż lokalny transport laotański to najczęściej traktor, którego trzeba „łapać” i organizować samemu. Autobus z Mengli do Luang Nam Tha kosztuje 46 yuanów od osoby i odjeżdża każdego dnia o 9:00 rano.
Internet Cafe: polecamy chyba jedyny taki lokal w Mengli, o którym piszemy w treści tego postu: Lao Cafe. Znajduje się on na głównej ulicy (parę minut dalej od dworca autobusowego), a jego właściciel Peter Lee jest przesympatycznym chłopakiem!
Wyprawa rowerowa – Erhai Lake
wtorek, listopad 10th, 2009Będąc w Chinach, szczególnie w małych miejscowościach, nauczyliśmy się korzystać z dobrodziejstwa, jakim są wypożyczalnie rowerów. To świetny sposób na spędzanie czasu i poznawanie okolicy. Również w Dali, skoro zdecydowaliśmy się zatrzymać tu na kilka dni, zaplanowaliśmy dwudniową wycieczkę rowerową, żeby z bliska poczuć klimat wsi Yunnan, zobaczyć jak wygląda codzienne życie mieszkańców i móc podziwiać niesamowite widoki (w wielu przewodnikach Yunnan jest uznawany za najpiękniejszą, jeśli chodzi o przyrodę, prowincję Chin). Dali leży w pobliżu siódmego co do wielkości jeziora w Chinach, więc za cel naszej wyprawy rowerowej obraliśmy dojechanie na drugą stronę jeziora, tam spędzenie nocy (podobno jest jakiś jeden hotel) i na drugi dzień powrót. Wyruszyliśmy przed południem kierując się na północ od Dali. Początkowo jechaliśmy bardzo ruchliwą drogą, na której tiry ścigały się z autobusami, wszyscy na wszystkich trąbili, pobocze było wąskie, a do tego bez żadnych zabezpieczeń stromym około metrowym urwiskiem. Zdecydowaliśmy więc przejechać na drogę równoległą, która wiedzie przez okoliczne pola i wsie, więc z pewnością będzie spokojniejsza. Rzeczywiście – droga, do której dotarliśmy po przejechaniu przez kilkukilometrową drogę polną, okazała się niemal nieuczęszczana. Wzbudziło to nasze ogromne zdziwienie ponieważ była to świetnie przygotowana, szeroka droga asfaltowa, z szerokim poboczem, znacznie lepsza niż ta, którą jechaliśmy wcześniej, a na której panował taki koszmarny ruch. Jednak po kilkuset metrach okazało się, że ta droga jest dopiero w budowie i nasza sielanka się skończyła 🙂 Jechaliśmy po koszmarnie zapylonej drodze wiejskiej, każdy mijający nas samochód albo motor pozostawiał za sobą tumany gęstego kurzu, przez który trudno było się przebić, a do tego co jakiś czas przejeżdżały wielkie ciężarówki dowożące materiały budowlane do budowy drogi. Oczywiście jak zawsze w Chinach praca wrzała na 120%! I niestety dla nas, na bardzo długim odcinku. Jednak mimo wszystko był to bardzo ciekawy kawałek naszej wyprawy, ponieważ mieliśmy okazję przejechać przez typowe chińskie wioski, przyjrzeć się nieustannej pracy na polach i w drobnych wiejskich zakładach usługowych a także przejeżdżaliśmy przez targ owocowo – warzywny.
Na obiad natomiast zatrzymaliśmy się w przydrożnej, rodzinnej jadłodajni, w której jedyną pozycją w menu były na bieżąco robione pierogi na parze (dumplingi). Tak naprawdę dumplingi to coś pomiędzy pierogami, pyzami i kluskami drożdżowymi, ale dla ułatwienia można je nazywać po prostu pierogami.
Ponieważ region Dali i jeziora Erhai jest zamieszkiwany przez ludność Bai (tak jak u nas Górale czy Kaszubi), spotkaliśmy się tu z zupełnie nie chińską architekturą i strojami (które jak się okazuje, mimo że bardzo eleganckie, kolorowe i wymyślne są noszone na co dzień, nawet do pracy w polu).
Po kilkunastu kilometrach piaszczystej i zakurzonej drogi przez wsie, zdecydowaliśmy się wrócić do głównej szosy, którą jechaliśmy wcześniej. Jechało się dużo łatwiej, ale mniej przyjemnie.
Po paru godzinach od wyruszenia z Dali trochę zaczęły nas opuszczać siły i bolało wszystko co może boleć od jeżdżenia na rowerze, a do celu, czyli wioski rybackiej, w której mieliśmy się zatrzymać na noc nadal był kawał drogi. Byliśmy już co prawda na drugiej stronie jeziora, ale tu się okazało, że teren jest bardzo górzysty i ciągle przed nami podjeżdżanie pod górę! No a do tego niedługo zacznie zapadać zmrok. I jechaliśmy pogrążeni w tych rozmyślaniach, gdy nagle usłyszeliśmy za sobą znajomy klekot rozpadających się lokalnych autobusów i już z daleka krzyczącą do nas panią naganiaczkę „Bus, bus!”. Wskazaliśmy że przecież jesteśmy z rowerami Inie zostawimy ich tutaj, ale okazało się, że w autobusie było zaledwie kilka osób i spokojnie można je było zabrać do środka. Ogarnęło nas bezgraniczne poczucie ulgi i radość! Co prawda daliśmy się z tej euforii naciągnąć i trochę przepłaciliśmy za tę przyjemność, ale było warto. Autobus wiózł nas przez jeszcze bardziej strome wzgórza niż te, które mieliśmy już za sobą, a do tego okazało się, że do wioski było jeszcze kilkanaście kilometrów. Po dotarciu na miejsce rozpoczęliśmy poszukiwania hostelu, którego nazwę mieliśmy, ale okazało się, że mimo, że wioska jest niewielka to i tak nie sposób go znaleźć, tym bardziej, że na wizytówce nie znalazły się żadne bardziej szczegółowe dane, niż nazwa wioski i wszyscy pytani o drogę mieszkańcy wskazywali nam wioskę, mówiąc, że jesteśmy na miejscu. Zrezygnowaliśmy więc z szukania tego konkretnego miejsca i skupiliśmy się na znalezieniu jakiegokolwiek noclegu. Bardzo szybko znaleźliśmy coś w rodzaju „pokoi gościnnych”, gdzie bez problemu i w bardzo niskiej cenie udało nam się wynająć pokój z obłędnym widokiem na jezioro i wyspę. Szybko zrzuciliśmy bagaże i korzystając z ostatnich chwil słońca poszliśmy oglądać wioskę. A i tu bardzo ważna sprawa – na wschodnim brzegu jeziora Erhai słońce zachodzi ok. 2 godziny później niż na wschodnim, który jest bliżej gór i bardzo szybko znajduje się w ich cieniu. Mieliśmy więc trochę czasu, żeby powłóczyć się po wąskich, kamiennych uliczkach wioski.
Wioska okazała się przepiękna, bardzo zadbana i mająca niepowtarzalny klimat. Na jeziorze dryfowały rybackie łódki, na brzegach suszyły się sieci albo rybacy wyciągali swoje łowy. Wszystko było leniwe i spokojne.
Jakie to zaskakujące, że mimo, że wioska jest niecałe 50 km od Dali, miasta pełnego turystów (zarówno chińskich, jak i zagranicznych), tu niemal nikt nie dociera.
Nasz wieczorny spacer zakończyliśmy wymarzoną wręcz kolacją – grillowania ryba z pieczonymi ziemniaczkami, a wszystko to przyrządzane na ulicznym straganie 🙂 Po prostu pycha!
Na drugi dzień wstaliśmy wcześnie rano, wiedząc, że przed nami długa droga powrotna do Dali. Mieliśmy co prawda pomysł, żeby poszukać „transportu wodnego” na drugą stronę jeziora, ale jak usłyszeliśmy cenę 500 yuanów (wartość takiej imprezy szacujemy na ok. 50 yuanów), to już stwierdziliśmy, że żebyśmy mieli jechać do wieczora to nie skorzystamy z takiej usługi. Wyjechaliśmy z wioski i znowu z góry mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki poranka i budzącego się nad brzegami jeziora dnia:
Jednak przyznać musieliśmy, że po wczorajszej przejażdżce, słabo widzieliśmy przejechanie dziś kolejnych 50 kilometrów. Wyglądało jednak na to, że nie mamy wyjścia, gdy nagle, nadjechał znany nam autobus. Tym razem sami go zatrzymywaliśmy już z daleka. Oczywiście znajoma pani naganiaczka bardzo się na nasz widok ucieszyła. Tym razem autobus dopiero zaczynał trasę i rowery trzeba było wpakować na bagażnik na dachu, bo było wiadomo, że wkrótce będzie komplet pasażerów. Znowu poczuliśmy się uratowani. Po niecałych dwóch godzinach byliśmy z powrotem w Dali, szczęśliwi, że nie musieliśmy całego upalnego dnia spędzić jadąc kilkadziesiąt kilometrów po strasznie ruchliwej drodze.
Jak zwykle spotkał nas cały szereg szczęśliwych przypadków i zbiegów okoliczności a widoki, jakie mieliśmy okazję podczas tej wycieczki podziwiać – wprost bezcenne 🙂
Chiny – Dali & Erhai Lake
wtorek, listopad 10th, 2009Dali – Kolejne urokliwe miejsce Chin
niedziela, listopad 8th, 2009Z Yangshuo udaliśmy się w drogę do Yunannu – najpiękniejszej i najbardziej zróżnicowanej prowincji Chin. Ponieważtransport na takiej trasie nie jest prosty, najpierw musieliśmy wrócić do Guilinu (65 km na północ), z którego udaliśmy się pociągiem do Kunmingu (800 km na wschód).
Po drodze w pociągu mając do dyspozycji kilkanaście godzin jazdy mogliśmy dokładniej przemyśleć gdzie się zatrzymamy i co będziemy odwiedzać w dalszej kolejności. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że Kunming nie jest wart większej uwagi i jako stolica Yunnanu ma naprawdę niewiele do zaoferowania a przy tym jest brzydkim i zniechęcającym miastem, co po doświadczeniach z Guiyangiem nauczyło nas, że takie miasta należy po prostu omijać, albo traktować jako miejsce „przesiadkowe” do dalszej drogi 🙂 Ustaliliśmy więc, że w Kunmingu do którego dotrzemy koło południa udajemy się na właściwy dworzec autobusowy z którego pojedziemy do Dali. Oczywiście w pociągu mogliśmy znowu integrować się z lokalną społecznością, która częstowała nas owocami i chętnie zaczepiała mimo braku znajomości języka. Poznaliśmy tu również ciekawego travelersa z Niemiec, który podróżuje kilka miesięcy ze swoją lotnią i wyszukuje ciekawych miejsc do latania, by potem wrócić na koniec grudnia do swojej dziewczyny, która ma urodzić ich dziecko 🙂
Po dotarciu do Kunmingu mieliśmy sporo szczęścia bowiem dworzec autobusowy z którego odjeżdżają autobusy do Dali znajduje się w zasadzie tuż obok dworca kolejowego.
Zakupiliśmy więc bilety na godzinę 17:00 by mieć trochę czasu na odpoczynek i przekonanie się, że Kunming nie jest ciekawym miastem. Wszystko się potwierdziło więc plan był doskonały. O godz. 17:00 ruszyliśmy przez zakorkowane i szare ulice Kunimngu w kierunku północno-wschodnim w 300 km drogę do Dali. Autobus jak to często bywa w Chinach zabierał kolejnych pasażerów wprost z drogi by potem być już cały zapchany i to nie tylko pasażerami, ale również ich różnymi ogromnymi ładunkami z których część stała wprost w przejściu uniemożliwiając przechodzenie do wyjścia 🙂
Na miejscu okazało się, że autobus nie dociera do samego Dali, które było celem naszej podróży, ale do Xiaguan, czyli tzw. Nowego Dali, a my chcieliśmy dotrzeć do starego grodu Dali, które znajduje się w odległości 13 km od Xiaguan. Oczywiście natychmiast znaleźli się chętni do przewiezienia taksówkarze, ale ceny oscylujące w okolicach 40 yuanów nie są przez nas do zaakceptowania więc postanowiliśmy dzielnie walczyć o alternatywny sposób dotarcia do starego Dali. Godzina 22:30 w warunkach chińskich jest wyjątkowo późną i o takiej porze trudno jest mieć duży wybór lokalnych środków transportu. Jednak nasz opór został wynagrodzony bowiem znaleźliśmy mały bus, który jechał do samego centrum starego Dali i to za jedyne 3 yuany od osoby.
Na miejscu szybko zlokalizowaliśmy hostel, w którym się zatrzymaliśmy, a wjazd do starego Dali choć ciemną nocą szybko utwierdził nas w przekonaniu, że jest to miejsce, które podobnie jak Pingyao odwiedzane w zasadzie na początku naszej chińskiej przygody sprawia, że szybko można się w nim zakochać! 🙂
Tak więc już po zameldowaniu się i zrzuceniu bagaży i odbyciu obowiązkowej kąpieli wyszliśmy na nocny rekonesans Dali. Widoki warte były spaceru bowiem miasteczko jest przepięknym kolorowym, typowo „starochińskim” miastem z wieloma pięknymi budyneczkami, zakamarkami i świątyniami.
Nie ma ich tu tak wiele jak w Pingyao i jest ono bardziej od niego turystyczne, ale w swoim uroku jest tak daleko od turystycznego Yangshuo jest niebo od ziemi. Polecamy to miejsce baaaardzo serdecznie.
Dodatkowym urokiem całego tego miasteczka otoczonego wysokim murem jest przepływająca przez nie strumień, który jest niesamowicie pięknie wkomponowany w architekturę tego miejsca i w zasadzie przepływa pod nim niezauważalnie wybudowanymi w tym celu częściowo odkrytymi kanałami, a w piękniejszych i bardziej stromych miejscach tworzy piękny kamienisty rwący pomiędzy restauracyjnymi stolikami nurt zakończony kilkoma małymi kaskadami.
Miasto podobnie jak Yangshuo posiada mnóstwo sklepików i aż roi się od warsztacików gdzie tworzone są piękne damskie bransolety i inna biżuteria. Można podziwiać jak rzemieślnicy wprost na ulicy sprawnie wykuwają bransolety a potem zwykłym dłutem je pięknie grawerują.
Warto tutaj wejść na centralnie położoną pagodę z której roztaczają się piękne widoki na całą starówkę, ale też budzące respekt ogromne wzgórza znajdujące się po stronie wschodniej oraz jezioro Erhai znajdujące się po stronie zachodniej miasta.
Dali znajduje się na wysokości około 2000 m nad poziomem morza więc o tej porze mimo stosunkowo wysokich temperatur w dzień w nocy można odczuwać dotkliwy chłód i dobrze jest mieć ciepłe ubrania.
Głównymi atrakcjami Dali oprócz całości architektury i niewątpliwego uroku miasta są również tzw. Trzy Pagody wzniesione w połowie IX w n.e.. Wysokie, wielopiętrowe pagody w kolorze złotym dzięki niemu jeszcze bardziej lśnią w słońcu wyróżniając się nad architekturą miasta. Najwyższa z nich ma 70 m wysokości i aż 16 poziomów.
W samym Dali również znajduje się kilka pięknych świątyń, które zachwycają urokiem. W tym świątynia znajdująca się przy ulicy Yu’er Lu której znajdują się piękne konfucjonistyczne złote posągi. Warto zobaczyć to miejsce nocą bowiem jest pięknie oświetlone a nie ma wtedy żadnych zwiedzających 🙂
Będąc w tym rejonie warto również udać się na wycieczkę rowerową nad jezioro Erhai. Można tam bowiem zobaczyć wiele uroków lokalnej społeczności Bai, która ma cudownie pomalowane domy swoich gospodarstw, a kobiety ubierają się w charakterystyczne stroje ludowe. Ale by dowiedzieć się więcej o samej wycieczce i jej urokach zapraszamy do lektury kolejnego wpisu na naszym blogu 🙂
Jeśli chodzi o posiłki w samym Dali to polecamy przede wszystkim korzystać z lokalnych małych punktów gastronomicznych gdzie tanio i bardzo smacznie można zjeść lokalne potrawy bez zbędnego turystycznego blichtru i cen „strojonych” pod kieszeń turysty 😉
Polecamy np. małe rodzinne kuchnie na Wenxian Lu, dobrze ukryte przed okiem turysty.
Wieczorami po zapadnięciu zmroku można też tutaj skorzystać z grillowanych na miejscu mięs i świeżych ryb. W połączeniu z przyprawionymi na ostro ziemniakami nadziewanymi na patyki można naprawdę smacznie zjeść (na blaszanych poobdzieranych, emaliowanych talerzach) czując zbliżone do „naszych” smaki letniego grilla nad jeziorem 🙂 Polecamy bardzo serdecznie!
Po powrocie z rowerowej wycieczki nad jezioro Erhai (czytaj kolejny wpis w blogu) spędziliśmy tutaj jeszcze dwa dni odpoczywając od ciągłych środków transportu i spacerując po pięknych miejscach Dali. Przy okazji zaplanowaliśmy dalszy przebieg naszej podróży. Ponieważ nasze dwukrotnie już odnawiane chińskie wizy zbliżają się do końca ważności zrezygnowaliśmy już z podróży na północ Yunnanu i zdecydowaliśmy się jechać teraz na południe w kierunku granicy z Laosem by spędzić nasze ostatnie chińskie trzy dni na samym południu Yunnan gdzie panują upały i typowo tropikalna atmosfera 🙂 Naszym celem stało się ostatnie większe miasto na południu Yunnanu jakim jest Jinghong, a potem Mengla i dalej docieranie do granicy Laosu. Najczęściej wskazywanym sposobem dotarcia na południe jest powrót do Kunmingu a stamtąd podróż autobusem do Jinghong. Jednak udało się zorientować, że jest sleeping bus, który przejeżdża przez Dali i jedzie do samego Jinghong co pozwoli nam oszczędzić trochę pieniędzy i przede wszystkim ominąć Kunming, który zdążyliśmy zarejestrować jako nieciekawe miejsce, którego najlepiej po prostu unikać. Tak więc po kilku pięknych dniach spędzonych w Dali i jego okolicach udajemy się teraz do tropikalnego południa Yunnanu by tu pożegnać się z Chinami… 🙂
Kilka informacji praktycznych:
1. Transport. Jeżeli chcemy się poruszać po Dali i okolicy to najlepiej skorzystać z roweru. Dobry rower górski można wypożyczyć za 10 yuanów. W wielu miejscach ceny są dużo wyższe, ale należy pochodzić trochę i ponegocjować. My za 10 yuanów wypożyczyliśmy niezłe rowery a dodatkowo na naszą prośbę doinstalowano nam kosz, który znacznie ułatwia transport ubrań czy sprzętu foto.
Bilety na autobus do Jinghongu można zakupić w jednym z wielu biur rezerwacji biletów znajdujących się w mieście lub w recepcji któregoś z guesthousów. Ceny wahają się od 190 do 220 yuanów od osoby. Warto ustalić czy w tej cenie zapewniany jest również transport do miejsca gdzie będziemy wsiadać do autobusu (trasa przebiegająca obok Dali), ponieważ na ogół pasażerowie korzystający z pośrednictwa takiego biura zabierani są do tego miejsca małym busem lub taksówką. Nam udało się znaleźć biuro w którym zakupiliśmy takie bilety po 190 yuanów i w tej cenie był również transport do autobusu.
2. Noclegi. Ceny w guesthausach i hostelach są dość zróżnicowane (od 50 do 120 yuanów za noc w „dwójce”), ale warto trochę poszukać i to nie tylko w tych miejscach nastawionych na turystów zagranicznych, ale także w lokalnych hotelikach. Nam przy wschodniej bramie udało się znaleźć bardzo czyste miejsce gdzie za pokój dwuosobowy wynegocjowaliśmy cenę 40 yuanów za dobę. Tani jest również Friends Guesthouse znajdujący się przed bramą południową miasta.
Yangshuo – mekka travelersów
środa, listopad 4th, 2009Do Yangshuo wybraliśmy się bezpośrednio z Guilin jako, że jest to najprostsza droga dotarcia do tego niewielkiego jak na warunki chińskie miasta, które stało się istną mekką turystów w Chinach. Z Gulinu do Yangshuo jest tylko 65 km i można tę trasę pokonać rzeką Li na bambusowej łódce (która jest bardzo popularna wśród turystów) lub autobusem. Autobusy odjeżdżają w zasadzie co pół godziny i kosztują tylko 15 yuanów od osoby więc są o wiele korzystniejszą formą transportu. Bambusowa łódka kosztuje od 120 yuanów w górę, ale trafiliśmy na taki stan wody rzeki Li, że w niektórych miejscach można było przejść rzekę w wodzie sięgającej do kostek więc tego rodzaju transport działał na zasadzie łączonego: najpierw autobus do jakiejś miejscowości na trasie, potem przesiadka na łódkę, potem po spływie w odległości 15 km od Yangshuo znowu przesiadka do autobusu. Z wieloma bagażami raczej to mało atrakcyjne i drogie więc autobus okazał się być najsensowniejszy -)
Yanshuo to prawdziwa mekka turystów i travelersów. Miasto ma ponad 300 tys. mieszkańców, ale jego główne centrum jest ściśnięte na małej powierzchni i można je obejść na pieszo w pół godziny.
Główna ulica miasta to Pantao (przy niej znajduje się dworzec autobusowy), ale nie ona jest atrakcją turystów. Na potrzeby tłumów jakie odwiedzają to miasto zagospodarowano West Street, na której znajdują się dziesiątki restauracji, barów, hoteli i sklepów. Obraz zupełnie nie podobny do Chin i przypominający najbardziej zatłoczone deptaki w europejskich miastach (oczywiście pozostawiając w klimacie azjatyckich, ściśniętych i stłoczonych miejsc z mnogością szyldów i kolorów).
Oprócz niewątpliwych zalet jakie ma to miasto, a do których należą restauracje serwujące wreszcie coś zbliżonego do potraw europejskich i to czego bardo brakowało nam w Chinach: stoliki, ławki i parasole na podwórkach przed restauracjami, to ma to niestety również sporo wad. Przede wszystkim ceny. Miejscowi tak się „rozbujali” na rzeszach turystów, że wszystko jest tutaj kilkakrotnie droższe niż w innych miejscach Chin. Poza tym obraz wielu turystów z plecakami i grubymi przewodnikami Lonely Planet w rękach jest dla nas czymś co działa jak płachta na byka. Nauczyliśmy się już korzystać z lokalnych małych barów i restauracji, dogadywać się z Chińczykami i czuć się jak członkowie lokalnej społeczności, bez potrzeby żadnych angielskich nazw i tłumów turystów. Te tłumy sprawiły, że tutejsi ludzie nie są już tacy otwarci i normalni, a w ich oczach widać tylko symbol yuana. Nawet w sklepach umieszczane są kartki z napisem „No bargaining” co wykracza poza normalne zasady handlu gdzie kupujący i sprzedający ustalają warunki zakupu. Jak dla nas takie miejsca należy omijać szerokim łukiem. I pewnie my również tak byśmy zrobili gdyby nie dwa fakty: 1) nie wiedzieliśmy jak wygląda Yangshuo, a każdy przewodnik i każdy turysta twierdzi, że to obowiązkowa pozycja w tej części Chin, 2) Yagshuo znajduje się w tak pięknym otoczeniu, cudownych gór i natury, że rekompensuje to te rzesze plecakowców 🙂
Największe wrażenie oprócz „niechińskich” deptaków Yangshuo, robi otoczenie niesamowitych gór, które wyglądają jak porozrzucane górki rysowane przez przedszkolaków kredkami na białych kartkach. Wystrzeliwują ni stąd ni zowąd w górę ku niebu jak rozmaitych kształtów stożki lepione ze skał, jest ich tyle i tak nienaturalnie porozrzucanych, że ten widok jest czymś co po prostu trzeba zobaczyć! Do tego dochodzi piękna bujna roślinność i klimat. Naszym zdaniem to największa atrakcja tego miasta.
Oczywiście, żeby to zobaczyć w pełnej krasie należy wyjść z miasta lub po prostu pożyczyć rowery i pojechać jak najdalej za miasto. Zresztą z racji tej liczby turystów wypożyczalnia rowerów znajduje się tutaj na każdym kroku więc za 10 yuanów można pożyczyć rower na cały dzień i hola za miasto!
Kierunek najczęściej obierany przez turystów to wprost na południe od miasta. Znajdują się tam bowiem główne „atrakcje” tego rejonu: Wilkie drzewo Banyan (Big Banyan Tree), Jaskinia Wody Księżycowej (Moon Water Cave) i Księżycowe Wzgórze (Moon Hill), a także kilka innych jaskiń i przystań łódek bambusowych na rzece Yulong, która wpada potem do rzeki Li.
Niestety naszym zdaniem wszystkie te „atrakcje” są po prostu lokalnym pomysłem na wabienie turystów i wypłukiwanie ich z pieniędzy. Ani drzewo, ani jaskinie, ani nawet Moon Hill nie są niczym rzucającym na kolana i spokojnie mogłyby być pozostawione jako część tutejszej natury i wtedy budzić podziw co bystrzejszych turystów, którzy „odkrywali” by te miejsca. Wybudowanie wokół tych miejsc całej infrastruktury turystycznej (kasy biletowe, toalety, sklepiki, restauracje itp.) spowodowały, że miejsca te kompletnie straciły swój urok i wydają się być zwykłą turystyczną szmirą. Jedynie mostek nad rzeką Yulong, gdzie bujna roślinność otaczająca deltę tej rzeki i jeszcze mniejszego jej dopływu Jinbao pokrywała brzegi tych rzek, a w tym wszystkim skompane w plasku słońca łódki bambusowe porozrzucane na rzece niczym pudełka od zapałek na wodzie, dawała widoki estetyczne warte zapamiętania.
Skała Moon Hill to wzgórze z charakterystycznym dużym otworem, który wygląda jak gdyby ktoś przewiercił to wzgórze na wylot. Wystaje ponad inne wzgórza znajdujące się w tym miejscu i gdyby nie szum wokół tego miejsca byłaby pięknym elementem tego krajobrazu.
Z miejsc, które warto tutaj odwiedzić jest jeszcze Big Banyan Tree. Niestety wokół drzewa również powstała cała infrastruktura i pobierane są opłaty za wstęp do wydzielonego wokół parku. Naszym zdaniem warto jednak zobaczyć to miejsce, bo samo drzewo nie robi wielkiego wrażenia gdy widzi się je z daleka, ale po bliższych oględzinach zaczyna się rozumieć geniusz tej rośliny. Wiek drzewa datuje się na 1400 lat, a więc wyrosło za panowania dynastii Shui. Ale nie wiek jest tutaj przykuwający uwagę (w Chinach widzieliśmy już szacowne staruszki roślinne datowane na ponad 2000 i więcej lat!), ale jego „konstrukcja”. Drzewo wygląda tak jakby miało wiele pni i to łączących konary z ziemią dokładnie w pionie. Prawdopodobnie spadające w kierunku ziemi liany, które wypuszcza drzewo ukorzeniły się, a potem zamieniły w twarde pnie wyglądające jak podpórki wspierające rozłożyste konary drzewa.
W parku otaczającym drzewo można podziwiać piękne skały a wśród nich gliniane i bambusowe domy lokalnych handlarzy.
Pozostałe miejsca jak Moon Water Cave, gdzie turyści płacą za kąpanie się w błotnistej glinie (niczym Power-flowers na historycznym festiwalu w Woodstock :-)) czy Butterfly Hill można spokojnie pominąć.
Polecamy za to zapuszczanie się rowerami w głąb wiosek i przyglądanie się lokalnej społeczności. Na rowerach można przejechać sporo kilometrów by poczuć ten klimat a przy okazji odkrywać uroki tutejszego regionu. My, np. widzieliśmy piękne sady owocowe, uprawy ryżu, a także cmentarze których nagrobki (tak to w Chinach wygląda) porozrzucane są na wzgórzach i wśród lokalnych upraw na polach. Podczas takiej rowerowej wycieczki trzeba uważać, którędy się jedzie bo łatwo zgubić planowaną trasę jako, że żadnych oznaczeń nie ma. My dojechaliśmy np. do jakiejś wioski z której nie było już możliwości przedostania się dalej (ot taka ślepa droga) i musieliśmy wracać do drogi z której wcześniej zjechaliśmy. Na pomoc lokalnej społeczności raczej nie ma co liczyć, bo nikt tutaj nie zrozumie o co chodzi rowerzyście pytającemu o drogę. No chyba, że trafi się na osobę, które pomaga turystom jako przewodnik i zna trochę angielski 🙂
Wracając z naszej rowerowej wycieczki mogliśmy jeszcze po raz kolejny podziwiać niesamowite skały porozrzucane wśród wybujałych bambusów, tym razem skąpane w zachodzącym słońcu i przyglądać się ciężkiej pracy rolników przy zbiorach i młócce ryżu czy innych pracach polowych.
Yangshuo opuszczaliśmy z mieszanymi uczuciami. Zadowoleniem z przepięknej natury i niesmakiem obezwładniającej lokalną społeczność chęci zarabiania na turystach. No, ale coż. Turyści coraz liczniej przyjeżdżają w to miejsce, a lokalna społeczność szybko się uczy jak z tego zrobić źródło dochodu.
Naszą następną destylacją będzie Kunming (stolica prowincji Yunnan), a potem Dali – miasto znajdujące się w sercu Yunnanu…
Kilka informacji praktycznych:
1. Transport. Po okolicach Yangshuo najlepiej poruszać się rowerem. Za rower płaci się na ogół 20 yaunów za dzień. Warto jednak negocjować. My wypożyczyliśmy dwa prawie nowe rowery na cały dzień za jedyne 15 yuanów. W pozostałe miejsca w samym Yangshuo można spokojnie docierać pieszo zamiast płacić wszędobylskim chętnym do podwożenia właścicielom różnych pojazdów.
2. Noclegi. Warto rozejrzeć się za miejscem do spania nawet w mało znanych guesthousach, których jest tutaj bardzo dużo. Dwuosobowy pokój można znaleźć i wynegocjować za cenę 50 yaunów za noc w gueshousie XiJie przy głównej ulicy Pantao. Ze względu na cenę polecamy również Monkey’s Jane Guesthouse, którego mimo zaleceń przewodnika Lonely Planet dość trudno zlokalizować. Mniej więcej w połowie ulicy West Street należy po prawej jej stronie (poruszając się w kierunku rzeki Li) zwrócić uwagę na niewielkie żółte szyldy i tam udać się pomiędzy budynkami coraz głębiej idąc już po wskazaniach kolejnych szyldów.
3. Jedzenie. Ceny za posiłki są tutaj dramatycznie wysokie jak na Chiny. Jeżeli potrafimy już kupować posiłki w lokalnych małych barach lub wprost na ulicy to polecamy udać się w kierunku mostu nad rzeką Li. Po drodze jest sporo takich miejsc. W samym zaś centrum należy po prostu szukać przeglądając menu, bowiem zdarzają się miejsca gdzie ceny są na w miarę przyzwoitym poziomie a potrawy przyrządzane na zamówienie (a nie wyciągane z chłodni i podgrzewane dla klienta jak to bywa w miejscach okupowanych przez turystów).
Najpiękniejsze miejsce w Chinach – Longji Terraces Fields
wtorek, listopad 3rd, 2009O 6:30 udało nam się zwlec z łóżka i niemal śpiąc (bo na dworze jeszcze czarna noc), błyskawicznie przygotowaliśmy się do wyjścia. Na szczęście z guesthouse’u w którym aktualnie mieszkaliśmy, było bardzo blisko na dworzec autobusowy, więc już po godzinie byliśmy na miejscu szukając właściwego autobusu. Mniej więcej wiedzieliśmy, że bilet do Longji (Longsheng) ma kosztować około około 20 – 30 yuanów, więc szerokim łukiem omijaliśmy „naganiaczy” proponujących nam transport w interesujące nas miejsce za 100 yuanów od osoby. Wreszcie udało nam się znaleźć właściwy autobus i po zajęciu miejsc niemal natychmiast wróciliśmy do przerwanego snu 🙂 Droga faktycznie trwała trochę ponad 2 godziny, wiec udało nam się jeszcze trochę zdrzemnąć. Longsheng znajduje się ok. 100 km na północy-wschód od Guilinu. Już po kilkunastu kilometrach po opuszczeniu Guilinu zaczynają się tereny mocno górzyste, pokryte gęstymi lasami i polami uprawnymi, z niewielkimi wsiami i miasteczkami porozsiewanymi co jakiś czas. Krajobrazy wspaniałe i będące bardzo zachęcającą obietnicą tego, co mieliśmy zobaczyć u celu naszej wycieczki. W Longsheng na dworcu autobusowym bez problemu złapaliśmy autobus przesiadkowy, którym mieliśmy jechać jeszcze godzinę do Dazhai – wiosek położonych wśród tarasów ryżowych. I tu znowu doświadczyliśmy, co to znaczy podróżować lokalnym transportem. Pomijając fakt, że dwukrotnie musieliśmy się przesiadać do innego autobusu (pierwsza przesiadka nastąpiła niemal tuż po wyjeździe z dworca a druga przed zwężeniem drogi, w które prawdopodobnie nasz autobus by nie wjechał, więc wszyscy musieli się przesiąść do mniejszego), to cała podróż strasznie się dłużyła, bo co chwila autobus się zatrzymywał, a pani naganiaczka wysiadała i łapała każdego, kogo miała w zasięgu wzroku, żeby się z nami zabrał. Oczywiście część osób nie była wcale zainteresowana, części nie odpowiadała cena, więc przez dłuższy czas się targowali, wreszcie jak wszystkie miejsca były zajęte a każda wolna przestrzeń autobusu wypełniona worami, koszami i innymi pakunkami pasażerów, mogliśmy spokojnie przebyć ostatni odcinek drogi. Jak się okazało kilka kilometrów przed wioskami z tarasami ryżowymi została ustawiona bramka, przy której należało kupić bilety wstępu (trochę jak do jakiegoś rezerwatu albo parku narodowego). Niechętnie zapłaciliśmy po 50 yuanów, w końcu po to tu jesteśmy. Wąska droga wiodąca do wiosek, prowadziła wśród wysokich gór porośniętych bujną, niemal tropikalną roślinnością. Krajobrazy były niesamowite. Wreszcie ok. 12ej dotarliśmy na miejsce. Już przed wejściem na teren wiosek (przy punkcie sprawdzania biletów) czekała na nas pierwsza niespodzianka. Tłumek kobiet w różnym wieku, wszystkie ubrane w tradycyjne, lokalne stroje czekające na turystów i zapraszające ich do swoich domów na obiad, nocleg albo chociaż oferujące swoje usługi jako „local guide” z dodatkową opcją polegającą na noszeniu bagażu turysty w trzcinowym koszu na plecach! O ile wcześniejsza oferta była całkiem naturalna, to nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jak można oddać swój ciężki plecak do noszenia na cały dzień starszej Pani (starszej, czyli w wieku naszych babć! Po której co prawda widać, że ma krzepę nie z tej ziemi, ale mimo wszystko to z naszego punktu widzenia nie fair, choć wiemy, że to ich sposób na zarabianie pieniędzy).
Podziękowaliśmy uprzejmie i ruszyliśmy na oglądanie tego cudu, którego już się nie mogliśmy doczekać. Przeszliśmy przez bramę i znaleźliśmy się jakby w innym świecie – wioska, wokół której rozciągały się we wszystkich kierunkach imponujące terasy ryżowe, wyglądała niczym skansen. Drewniane, wszystkie utrzymane w jednym stylu domki, uśmiechnięci ludzie i wszystkie niemal kobiety w tradycyjnych strojach.
Stroje te są bajecznie kolorowe i bardzo ciekawe jeśli chodzi o krój. Jednak najbardziej niesamowitą sprawą był fakt, że zgodnie z tradycją, wszystkie mieszkające we wsi kobiety mają bardzo długie, prawie do ziemi, włosy, na co dzień związane w misterny kok wokół głowy i przykryte specjalnym nakryciem. Zresztą już po małych dziewczynkach było widać, że mają zapuszczane włosy od najmłodszych lat. Nie udało nam się co prawda trafić na „hair show” czyli turystyczną atrakcję, podczas której kobiety rozwiązują swoje włosy i myją je w rzeczce przepływającej przez wioskę, jednak i bez tego byliśmy pod wielkim wrażeniem tak skrupulatnie pielęgnowanej (mało przecież wygodnej) tradycji. Spędziliśmy ponad 3 godziny spacerując po ścieżkach wytyczonych wśród tarasów ryżowych, podziwiając wspaniałą architekturę mijanych po drodze wsi, kunszt wykonania samych tarasów (bo to przecież wszystko zrobione ludzką ręką!) i niesamowite widoki, które nas otaczały. Przez cały ten czas spotkaliśmy zaledwie kilka osób, większość spośród nich to byli mieszkańcy okolicznych wiosek przy swoich codziennych obowiązkach i mieliśmy wreszcie okazję odpocząć od zgiełku miast i hałasu ulic. Tak bardzo nam się podobało, ze żałowaliśmy, że nie wiedzieliśmy, że można tu zostać na noc, bo z chęcią byśmy na tym pięknym odludziu spędzili kilka dni (co oczywiście polecamy każdemu wybierającemu się w te rejony). Rzeczywiście tarasy ryżowe zrobiły na nas ogromne wrażenie. Cytując naszego „wirtualnego” przewodnika – Darka, dzięki któremu to wspaniałe miejsce odkryliśmy – „opad szczęki na maksa” 🙂 To widok nieporównywalny z niczym innym.
Zresztą oboje uznaliśmy, że właśnie to jest to miejsce w Chinach do którego chcielibyśmy wrócić.
Po wspaniałym, relaksującym spacerze wśród niesamowitej przyrody zeszliśmy do wsi na lokalny przysmak, czyli noodle z bulionem i przyprawami. Oczywiście zupa była przepyszna. W pełni zadowoleni z tak spędzonego dnia skierowaliśmy się do wyjścia, gdzie chcieliśmy łapać autobus do Longsheng by stamtąd dojechać do Guilinu. Jednak to my zostaliśmy złapani przez jednego z naganiaczy, który zaproponował nam podróż busem turystycznym, bezpośrednio do Guilinu, w czasie zdecydowanie krótszym niż pokonanie tej trasy z przesiadkami, a dodatkowo po chwilowym targowaniu się, uzyskaliśmy cenę raptem 5 yuanów od osoby wyższą, niż byśmy zapłacili jadąc z powrotem autobusami lokalnymi. Zgodziliśmy się zatem bez wahania i wyczerpani tak wspaniałym, ale bardzo intensywnym dniem, całą drogę powrotną również przespaliśmy 🙂
Rada praktyczna:
Większość organizowanych przez hotele wycieczek do tarasów ryżowych odbywa się do Pignan. Jednak jest to miejsce w którym aż roi się od luksusowych, klimatyzowanych autokarów, z których wysypują się tłumy turystów w jednakowych czapeczkach, tworząc iście jarmarczną atmosferę, dlatego my zdecydowanie polecamy samodzielną wyprawę transportem lokalnym do Dazhai. Z Guilinu autobus do Longsheng i tam przesiadka do Dazhai. Bardzo prosta sprawa, tym bardziej, że na dworcu autobusowym w Longsheng w okienku można dostać niewielką ulotkę po angielsku, zawierającą szczegóły dojazdu i powrotu z Dazhai.
Dwa dni w Guilinie
poniedziałek, listopad 2nd, 2009Do Guilinu dojechaliśmy wczesnym rankiem. Guilin to 600-tysięczne miasto w południowych Chinach, w regionie autonomicznym Kuangsi, u podnóża Gór Południowochińskich. Po Guiyang nie było trudno nas pozytywnie zaskoczyć, ale miasteczko okazało się wyjątkowo urokliwe i od pierwszej chwili, mimo rześkiego, porannego chłodu, przypadło nam do gustu, choć jeszcze nie odkryliśmy nic nadzwyczajnego. Ale przeczucia nas nie zawiodły – Guilin okazał się wspaniały.
Ale od początku. Pierwsze kroki skierowaliśmy do wcześniej zarezerwowanego guesthouse’u. Dojazd komunikacją miejską okazał się banalnie prosty – raptem trzy przystanki autobusem, a sam guesthouse – z klimatycznych wystrojem i fajnie zlokalizowany, w samym centrum, blisko uliczek turystycznych. Po szybkim rozpakowaniu i odświeżeniu się (odsypianie nie było konieczne, bo podróż super komfortowym sleeping busem wcale nas nie zmęczyła), poszliśmy do recepcji zorientować się jakie Guilin ma nam do zaoferowania. Tu dowiedzieliśmy się, że o godz. 14.00 wyrusza z hostelu darmowy transport do dwóch największych atrakcji Guilinu czyli na Solitairy Beauty Peak i do Reed Flute Cave. Niewiele myśląc zdecydowaliśmy się mieć już te punkty za sobą. Jadąc przez miasto taksówką mieliśmy okazję przyjrzeć się bliżej miastu i przekonać się, że naprawdę jest ładne i warte poznania. Ale to na później. Teraz zwiedzamy 🙂 Pierwszy punkt naszej wycieczki okazał się dosyć mało atrakcyjny – bardzo ładny park (ale ładniejsze już widzieliśmy), pałac jakiejś księżniczki i po środku parku góra z której roztacza się widok na miasto i całą okolicę. Szczerze mówiąc z tej perspektywy „okolica” jest znacznie ładniejsza niż „miasto”. Guilin jest otoczony górami o niesamowitych kształtach:
Miejsce samo w sobie ładne i pewnie można by miło pochodzić po parku i odetchnąć, gdyby nie dzikie tłumy chińskich wycieczek – jak zwykle taranujących wszystko, co napotkają na swojej drodze, robiących masę zamieszania i krzyku. Nie mieliśmy cierpliwości żeby spędzić w tym miejscu całą daną nam godzinę i po 45 minutach wróciliśmy do taksówki, żeby udać się do Reed Flute Cave która była miejscem bardzo zachwalanym przez przewodniki i naszego znajomego – Darka. (BTW. wizytę na Solitaiy Beauty Peak spokojnie można sobie odpuścić – naprawdę nic nadzwyczajnego a po prostu strata kasy).
Jaskinia znajduje się ok. 5 km za miastem. Mieliśmy zapewniony dowóz na miejsce oraz uzyskaliśmy szczegółowe informacje jak autobusem miejskim wrócić z powrotem do hostelu. No i to miejsce powaliło nas na kolana i okazało się zupełnym hitem! Po polsku – Jaskinia Trzcinowej Fujarki, to arcydzieło natury delikatnie podrasowane ręką człowieka. Jest niezwykłym przykładem erozji, która spowodowała powstanie głębokiej na 240 m groty skalnej, w której znajdują się liczne stalaktyty i stalagmity (odsyłam do geografii z podstawówki albo do niezawodnych googli :-)) o niesamowitych kształtach roślin, ludzi i zwierząt. Szczególne wrażenie robi jednak Kryształowy Pałac Smoczego Króla – ogromna sala, mogąca pomieścić nawet 1000 osób. Wszystkie elementy jaskini są w bajeczny sposób podświetlone na różne kolory tak, że całość na każdym kroku zachwyca i sprawia niesamowite wrażenie.
Po wyjściu z jaskini udaliśmy się na poszukiwania przystanku autobusu nr 3 którym mieliśmy wrócić do miasteczka. Okazało się to bardzo trudnym zadaniem, bo co prawda minął nas jeden pędzący, rozpadający się autobus podmiejski (właśnie nr 3) ale nigdzie nie było przystanku. Chodziliśmy wzdłuż drogi szukając miejsca, które mogłoby wskazywać na to, że tu się zatrzymuje autobus, ale nic takiego nie znaleźliśmy. Wreszcie po kilkudziesięciu minutach usłyszeliśmy za plecami klekot kolejnego autobusu. Okazało się, że to kolejna „3”. Niewiele myśląc zaczęliśmy rozpaczliwie machać. Autobus zbliżył się do nas i zobaczyliśmy, że jest w nim tyle ludzi, że nie ma szans, żebyśmy się jeszcze zmieścili. A jednak… kierowca z piskiem zatrzymał tuż przy nas maszynę i otworzył środkowe drzwi, zgniatając stojących najbliżej wejścia pasażerów, a tym samym robiąc miejsce nam. Uff! Udało się! Nareszcie byliśmy w środku 🙂 Co prawda kierowca prowadził pamiętający pewnie czasy dynastii Qing wehikuł z szaloną prędkością, co na wyboistych drogach zapewniało niemiłosierne trzęsienie i gwałtownie zatrzymywał się zabierając po drodze kolejnych pasażerów, mimo, że nikt nie wysiadał i po jakimś czasie już nawet nie było jak oddychać, ale dzięki temu poznaliśmy jedyny w swoim rodzaju klimat podróżowania transportem lokalnym i szybko znaleźliśmy się znów w centrum miasta. A dodatkowo podróż odbyła się gratis, bo nie mieliśmy szansy dostać się do skrzyneczki koło kierowcy, do której powinno się wrzucić 1 yuana za przejazd 🙂
Cały wieczór spędziliśmy włócząc się po Guilinie. Miasto jest bardzo ciekawe i z charakterystycznym klimatem, ale wieczorem staje się zupełnie magiczne. Pięknie oświetlone ulice i parki mieniące się wszystkimi kolorami tęczy, fontanny, rejsy wycieczkowe po stawach parkowych, stragany porozstawiane wzdłuż głównej ulicy i mnóstwo ludzi korzystających z ciepłych wieczorów i uroku miasta ‘by night’. To jedno z niewielu miejsc, gdzie mimo późnej pory ulice tętniły życiem i muzyką.
Niewątpliwie główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, ze Guilin jest miejscowością typowo turystyczną i oprócz spotkania tam po raz pierwszy od dawna wielu backpackersów, widzieliśmy mnóstwo chińskich wycieczek, przyjeżdżających z różnych części kraju by podziwiać urok tego miasta.
Kolejnego dnia mieliśmy pojechać na znane tarasy ryżowe LongJi Terraces Fields. Oczywiście każdy guesthouse organizuje takie wycieczki bo to jedna z większych atrakcji w okolicy, ale my, korzystając z porad Darka chcieliśmy tam pojechać sami. Dowiedzieliśmy się dokładnie w hostelu jak dojechać transportem publicznym do interesującej nas miejscowości, nie zwracając uwagi na to, że pani w recepcji powiedziała „pierwszy autobus odjeżdża o 6.30 i jedzie ok. 2,5 godziny”. Wieczorem, gdy planowaliśmy następny dzień, uzgodniliśmy, że wstaniemy kolo 9:00, przeniesiemy się do tańszego guesthouse’u, który jest blisko dworca autobusowego i stamtąd, koło południa pojedziemy na tarasy. Pojawił się w tej rozmowie zresztą lekko ironiczny komentarz, że nie jesteśmy tu za karę i nie ma mowy, żebyśmy jechali oglądać jakieś pole o 6:00 rano, skoro można się wyspać, wypić kawę i obejrzeć tarasy w południe 🙂 Życie zweryfikowało to luzackie podejście. Następnego dnia, mniej-więcej zgodnie z planem, czyli ok. 11 stawiliśmy się w naszym nowym gusesthousie, zostawiliśmy rzeczy i już wychodząc na autobus spytaliśmy dziewczynę z recepcji, gdzie najlepiej ten autobus łapać. Spojrzała na nas bezgranicznie zdziwiona i powiedziała, że już jest za późno na wycieczkę na tarasy, bo to bardzo daleka droga, najpierw się jedzie ok. 2,5 godziny jednym autobusem, później przesiadka i ok. godziny kolejnym, czyli przy dobrych wiatrach przed 15:00 byśmy byli na miejscu, a ostatni autobus powrotny jest o 17.00 więc nie ma szans! Aha, czyli na dziś trzeba powziąć inny plan, a jutro jednak pobudka o 6:00 nas nie ominie!
Zdecydowaliśmy więc, że wypożyczymy rowery i pojeździmy po okolicy, dotrzemy na jakąś wieś w pobliżu, pojedziemy w stronę gór i tak spędzimy resztę tego dnia. Tu spotkało nas kolejne zaskoczenie – małe miasteczko Guilin okazało się nie do przejechania na rowerze 🙂 Jechaliśmy i jechaliśmy, co jakiś czas wydawało się, że już zaraz miasto się skończy a za kolejnym skrzyżowaniem przekonywaliśmy się, że wszędzie naokoło powstają nowe osiedla. Mijaliśmy najpierw ciągnący się przez wiele kilometrów targ owocowo – warzywny, który mieliśmy nadzieję, że wyprowadzi nas wprost na wieś, a okazało się, że za targiem rozpoczął się jak okiem sięgnąć plac budowy. Mieliśmy nadzieję, że zjechanie z głównej trasy pozwoli nam wydostać się z tego miasta, ale niestety, każda z wybranych przez nas dróg doprowadzała nas do nowopowstających, zakurzonych osiedli pełnych ciężkiego sprzętu budowlanego, pracującego na najwyższych obrotach. Wreszcie się poddaliśmy! Musieliśmy przecież wrócić do centrum, zanim na tych niekończących się przedmieściach zastanie nas noc. Tym bardziej, że kolejnego dnia rano czeka nas wyprawa na wieś zobaczyć tarasy ryżowe…
Chiny – Guilin & Long Ji
niedziela, listopad 1st, 2009Guiyang – wielkie rozczarowanie
piątek, październik 30th, 2009Guiyang – miasto „przesiadkowe” z którego mieliśmy kontynuować naszą podróż do Guilinu, okazało się jakimś koszmarem. Wiedzieliśmy, że nie ma w nim za wiele do oglądania, ale jest ciekawy park i jeden dzień spokojnie można spędzić. No może i dzień można… ale co z nocą? Tuz po przyjeździe do Guiyang okazało się, że w zasadzie nie bardzo jest gdzie się zatrzymać na noc. „Lonely Planet” podpowiada 3 „budżetowe” miejsca noclegowe. Spisaliśmy adresy, złapaliśmy taksówkę i udaliśmy się do pierwszego z nich, opisywanego jako hostel zrzeszony w Youth Hostel Association – to ogromna zaleta, bo jako posiadacze karty członkowskiej mamy w takich miejscach zniżki. Już w drodze do hostelu czuliśmy, że „to nie jest fajne miasto”. Taksówki potwornie drogie (chociażby w porównaniu do największej metropolii świata – Chongqing), korki takie, że pokonanie każdego kolejnego metra należało rozpatrywać w kategoriach sukcesu (BTW. W żadnym z uprzednio odwiedzanych chińskich miast nie spotkaliśmy się z tak wielkimi korkami). Wreszcie dotarliśmy pod wskazany adres i tu rozczarowanie – w zasadzie poza logo „YHA” nie zostało nic z hostelu. Całość zamieniła się w średniej klasy hotel, cenami aspirujący chyba do tych najlepszych. Okazało się, że cena za pokój 2 osobowy wynosi 213 Yuanów, co przy 80 yuanach, jakie płaciliśmy w Chongqing było straszna drożyzną i nie zamierzaliśmy się na to godzić. Przecież mieliśmy jeszcze dwa adresy hosteli, więc mamy wybór i nie musimy zostawać tu, gdzie jest najdrożej. Ponownie złapaliśmy taksówkę, pokazaliśmy adres i kierunek, w którym interesująca nas ulica się znajduje, taksówkarz pokiwał ze zrozumieniem głową i pojechał w zupełnie przeciwnym kierunku, by po objechaniu połowy miasta, odstaniu niekończących się minut w korkach i straceniu masy czasu na wiecznie czerwonych światłach (a wszystko to oczywiście pozostawało w ścisłym związku ze wskazaniem licznika) radośnie oznajmił, że jesteśmy na miejscu. No tak, ulica się zgadza, ale tu jest numer 1 a my prosiliśmy 166. Pokonanie takiego odcinka pieszo ze wszystkimi bagażami na plecach, skoro juz i tak płacimy za taksówkę mijało się z celem, wiec wymusiliśmy gestami na taksówkarzu, żeby zawiózł nas dalej. Szukaliśmy Hotelu Pocztowego. Okazało się jednak, że po pierwsze numeru 166 nie ma (ostatni oznaczony to 146) a po drugie nikt w bliższej i dalszej okolicy o takim hotelu nie słyszał. Przeszliśmy ulicę kilka razy w tę i z powrotem, pytając każdą możliwą osobę o adres, który mieliśmy spisany i nikt nie potrafił nam pomóc. Kolejny raz mieliśmy okazję poznać przyjaznych Chińczyków, którzy rzucali swoje zajęcia i szli z nami pokazać dokąd mamy się udać, po czym krążąc z nami po ulicy we wszystkie możliwe strony tracili zapał, aż wreszcie wycofywali się rozkładając ręce bezradnie i przepraszając, że nie wiedzą, gdzie jest Hotel Pocztowy. Wreszcie zrezygnowani trafiliśmy do hotelu, który już wielokrotnie mijaliśmy – chcieliśmy się zorientować jakie mają ceny. Przesympatyczna Pani recepcjonistka, dosyć dobrze mówiąca po angielsku powiedziała że pokój kosztuje 208 Yuanów. Ponieważ chcieliśmy czegoś tańszego, spytaliśmy, czy ona cos wie o Hotelu Pocztowym. Okazało się, że wie i że z chęcią nas do niego zaprowadzi (to swoją drogą ewenement: zaoferowała nam swoją pomoc, mimo, że byliśmy zainteresowani usługami konkurencji!). Po przejściu przez jakieś ciemne zaułki i ulice pełne błota dotarliśmy do Hotelu Pocztowego, który faktycznie wielokrotnie już mijaliśmy, ale wejście miał z tyłu budynku i był kompletnie nieoznaczony (a w każdym razie nie po angielsku). Na miejscu również nikt nie mówił po angielsku, ale na szczęście była z nami w roli przewodnika recepcjonistka z hotelu obok – okazało się, że Hotelu Pocztowym nie ma ani jednego wolnego miejsca! Wtedy nasza przewodniczka zaoferowała nam rabat i cenę 180 Yuanów za nocleg w „jej” hotelu na co bez wahania się zgodziliśmy. Drogo ale jakoś to przeżyjemy. To miasto zdawało się być jakimś sennym koszmarem – najpierw niekończące się korki na ulicach, później ponad godzina szukania hotelu (z całym bagażem na plecach i w rękach). Zdecydowanie zasłużyliśmy na odpoczynek a cena jaką dostaliśmy była niższa niż w pierwszym odwiedzonym przez nas hostelu. Po zakwaterowaniu się w hotelu, doprowadzeniu do porządku po niemal dobie spędzonej w pociągu i chwili odpoczynku zdecydowaliśmy się pójść na wieczorny spacer, aby kupić bilety na najbliższy pociąg do Guilin.
Odległość od hotelu do dworca okazała się większa niż przypuszczaliśmy, a dodatkowo poszliśmy drogą trochę na około. Po ponadgodzinnym, nocnym marszu ulicami Guiyang (na których odbywały się najoryginalniejsze na świecie night markety) i pytaniu każdego napotkanego człowieka o drogę na dworzec kolejowy, udało nam się dotrzeć na miejsce. Ze względu na bardzo późną porę przy kasach nie było tłumów. Po krótkim oczekiwaniu na swoją kolej, dowiedzieliśmy się w okienku, że nie ma żadnych biletów (za wyjątkiem „no seat”) ani na pociąg w dniu następnym, ani na pociąg za 2 dni. Hm, czyżbyśmy zostali uwięzieni na niewiadomo jak długo w tym mieście, które od pierwszego wejrzenia nam się nie podoba? Ta perspektywa nie była zbyt pocieszająca. Jedyna nadzieja była zatem w autobusach. Musieliśmy jak najszybciej potwierdzić uzyskane w Internecie informacje, że z Guiyang do Guilinu jeżdżą autobusy (i to najchętniej nie sypialne, bo mamy traumę po jednej podróży takim autobusem). Na szczęście okazało się, że faktycznie jeżdżą autobusy do Guilinu – codziennie rano i o 20.00. Kupiliśmy bilety na 20.00 żeby nie zostawać już w tym mieście kolejnej nocy. Zdziwiła nas cena autobusu (280 Yuanów za bilet – bardzo drogo!) oraz przeraziło pytanie kasjera – „dolne, czy górne miejsce?” – gdyż to sugerowało sleeping bus. No trudno, zdecydowaliśmy się na miejsca górne i starając się nie myśleć o tym, że czeka nas podróż jednym z najgorszych środków transportu jakiego już mieliśmy okazję doświadczyć w Chinach, udaliśmy się do parku – jedynej atrakcji turystycznej tego miasta.
Szliśmy na pieszo, mijając po drodze wszelkie możliwe oblicza nędzy i nieskończoną liczbę żebraków i kalekich ludzi na chodnikach. Miasto sprawiało wrażenie zupełnie nie chińskiego! Wszystko było tu inne i w naszym odczuciu gorsze niż w innych miejscach. Na szczęście park Qianling, w którym spędziliśmy resztę dnia nas nie zawiódł. Okazało się, że do parku trzeba kupić bilet, ale na szczęście nie drogi. Jednak to, co wprawiło nas w świetny humor to ostatnie punkty regulaminu parku – napisane po angielsku:
Park Qianling okazał się piękny i ogromny! Zlokalizowany w północnej części miasta, zajmuje obszar 426 hektarów. Centralnym punktem jest wzgórze, na które jak wszędzie w Chinach, można wjechać kolejką linową, podziwiając przy okazji panoramę miasta.
Na górze tarasy widokowe i świątynia. Uznaliśmy, że świątyń już widzieliśmy wystarczającą ilość i pewnie nas niczym nie zaskoczy a utwierdziliśmy się w tym przekonaniu gdy okazało się że wstęp do niej jest płatny. Staliśmy przed wejściem zastanawiając się którędy iść dalej, gdy po raz kolejny doświadczyliśmy uprzejmości Chińczyków – podeszła do nas dziewczyna (również turystka) i wręczyła 2 bilety, zapraszającym gestem wskazując jednocześnie wejście do świątyni. No takiej okazji się nie przepuszcza. Świątynia okazała się rzeczywiście wspaniała. Zlokalizowana niemal na szczycie skalistej góry zachwycała skomplikowaną architekturą, ilością przejść, schodków, zabudowań, dziedzińców itp.
Guiyang dostał za park i świątynię pierwszy punkt! Ze szczytu góry schodziliśmy na pieszo, ponieważ koniecznie chcieliśmy zobaczyć mieszkające w tym parku małpy. No i zobaczyliśmy – ogromne ich stada, zaczepiające turystów, kłócące się między sobą i popisujące swoją mądrością. Małpy dostawały od ludzi orzeszki i ciastka, ale tak się rozwydrzyły, że wyrywały z rąk niemal wszystko co wyglądało na nadające się do jedzenia.
Szczególnie spodobało im się zabieranie ludziom butelek z napojami – miały ogromną frajdę z zabawy butelkami i oglądania przelewającego się w środku płynu. Ale totalnym zaskoczeniem było dla nas to, że jedna małpa po dłuższej walce z butelką ją odkręciła, uważnie obadała co znajduje się w środku i zaczęła pić, wylewając sobie po trochu napoju na rękę a później to zlizując. Po prostu szok jakie to zmyślne zwierzęta 🙂
Oczywiście w ogóle zachowania małp, ich sprawność, opiekowanie się małymi, pomaganie sobie nawzajem i zdobywanie pożywienia są wspaniałe i można to oglądać bez końca. No niech będzie – za małpy miasto dostaje drugiego plusa 🙂
Na sam koniec jednak czekało nas jeszcze jedno bardzo pozytywne zaskoczenie – okazało się, że sleeping bus, którym mieliśmy jechać do Guilinu to zupełnie inny standard niż ten, który znamy z wcześniejszych doświadczeń. Zrozumieliśmy dlaczego bilety były takie drogie i uznaliśmy, że warto było zapłacić! Nowiutki autobus z dobrze wyprofilowanymi „łóżkami” z których się nie zjeżdżało, było wystarczająco miejsca, żeby usiąść na łóżku i nie mieć na głowie sufitu, było miejsce na bagaż i wszędzie aż pachniało czystością, a przemiła Pani stewardessa mówiąca po angielsku pilnowała porządku do tego stopnia, że każdy przed wejściem do autobusu musiał zdjąć buty, żeby w środku nie nabrudzić i schować je do wręczanej reklamówki, a założyć je z powrotem można było dopiero wysiadając. Zastanawialiśmy się, jak by zareagowali na takie rozwiązanie Europejczycy – gdyby ktoś przed wejściem do autobusu kazał im ściągać buty i chodzić po autobusie w skarpetkach (albo kapciach na zmianę :-)) Tu, karnie wszyscy zanim postawili nogę na wykładzinie autobusu już trzymali buty w garści i nie trzeba było nikomu przypominać ani dwa razy powtarzać.
W tak miłych „okolicznościach przyrody” opuszczaliśmy Guiyang, który już przestawał być taki straszny i okropny i udawaliśmy się do Guilinu – kolejnego raju na chińskiej ziemi 🙂 Zobaczymy co tam nas czeka…