Dhaka – Kolory Bangladeszu
niedziela, luty 12th, 2012Nasze pierwsze oględziny Dhaki dały potwierdzenie tego co widzieliśmy na ulicach po przylocie do tego miasta wcześnie rano, ale ze zwielokrotnionym efektem 🙂
Wieczorem korki i ruch odbywał się z takim natężeniem, że dotarcie w jakiekolwiek miejsce graniczyło z cudem. O sposobie poruszania się w tym chaosie już nawet nie będziemy pisać. To po prostu trzeba zobaczyć i trzeba przeżyć. Żadne opisy nie oddadzą tego zjawiska. W tym niesamowitym tłoku i biedzie kolorytu dodają fantazyjnie wymalowane wszelkimi możliwymi kolorami i wzorami autobusy i ciężarówki oraz jedyne w swoim rodzaju riksze rowerowe, których w tym mieście jest podobno ponad 600 tys. Swoją drogą ciekawe jak czuli by się kierowcy naszych ciężarówek w których głównymi elementami ozdobnymi są malowane kwiaty, kolorowe wzorki, a na tyle ciężarówki można oglądać często obrazki s stylu „zachód słońca nad rozlewiskiem” itp. 🙂 Tutaj to norma, a fantazyjne zdobienia dodają barw temu wielkiemu miastu. W Dhace wg oficjalnej statystyki żyje 18 mln ludzi, jednak z relacji Alama wiemy, że mieszka ich tutaj co najmniej 24 mln. To dwa razy więcej ludzi niż mieszka Delhi!
Po dłuższych walkach na drogach przejechaliśmy do centrum gdzie zobaczyliśmy uliczne życie a następnie udaliśmy się z Alamem do restauracji jednego z jego przyjaciół gdzie mieliśmy spotkać się z japońskim podróżnikiem, który akurat dotarł do Dhaki i jego dwójką japońskich kolegów stacjonujących w Bangladeszu w ramach urzędowych obowiązków (nauka matematyki oraz placówka dyplomatyczna). Kolacja była jak na warunki tu panujące wyjątkowo ekskluzywna za co bardzo Alamowi podziękowaliśmy. Po kolacji Alam postanowił spotkać się ze swoimi innymi przyjaciółmi a my postanowiliśmy udać się na spoczynek po drodze zahaczając jakiś sklep z lekami, bo od paru dni czując mocne przeziębienie (spowodowane zapewne różnicą temperatur jakiej doświadczyliśmy w drodze z Polski przez Sri Lankę i Kuala Lumpur) zdołaliśmy zużyć już cały zapas paracetamolu jaki wieźliśmy z domu. Alam odesłał nas więc swoim samochodem korzystając z usług swojego szofera, który przez cały czas kolacji oczekiwał na nas w samochodzie. Szofer okazał się również pomocny przy zakupie leków. Zawiózł nas do tutejszej apteki i doradził co wybrać. Okazało się, że paracetamol z dodatkami smakowymi produkowany przez znany nam międzynarodowy koncern kosztował tutaj 120 razy więcej (serio!) niż produkowany w Bangladeszu paracetamol pod lokalną marką. Widać więc jak bardzo służy globalizacja i kto na czym zbiera marżę. Kupiliśmy lokalny paracetamol za cenę 10 tacas za opakowanie 10 tabletek i udaliśmy się do domu.
Następnego dnia Alam nie czuł się zbyt dobrze (syndrom dnia następnego) więc przydzielił nam swojego kierowcę, żeby udał się do ustalonych wcześniej miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Nie dość, że mieliśmy więc odstającą od tutejszych gościnę to jeszcze mieliśmy komfortowe warunki transportu i ochroniarza w jednym 😉 Szofer woził nas wszędzie tam gdzie chcieliśmy a gdy wychodziliśmy z auta na zwiedzanie jakichś miejsc niepostrzeżenie niczym bodyguard pojawiał się po paru-parunastu minutach w ciemnych okularach wmieszany w tłum z pełną dyskrecją obserwując czy nic nam się nie dzieje.
Lepiej w tym mieście nie mogliśmy trafić. Jako travelersi preferujemy głównie lokalne środki transportu i udzielającą się klientowi taniość, ale z takich usług serwowanych gratis przez przyjaciela nie mogliśmy nie skorzystać w kompletnie obcym i w pewnym sensie dzikim mieście 🙂
Dhaka nie ma zbyt wielu zabytków. Tak jak pisaliśmy w zasadzie nie ma co tu zwiedzać. Najważniejszym chyba zabytkiem jest wybudowany w 1892 roku Ahsan Manzil (zwany też różowym pałacem), który otwiera się dla zwiedzających po godz. 14:30. Dotarcie do niego wymaga przebicie się przez zatłoczony rynek gdzie handluje się wszystkim i ze wszystkimi.
Drugim interesującym miejscem jest z pewnością fort wybudowany w roku 1677 o nazwie Lalbagh Fort, ale szczerze mówiąc niewiele z tych fortyfikacji zostało i dzisiaj większe wrażenie robi umieszczony w tym otoczeniu meczet niż same ruiny fortyfikacji tak, że w porównaniu do rozmachu zabytków które można zobaczyć w Indiach, Indonezji czy Kambodży to słabiutka namiastka. Warto jednak będąc tutaj zajrzeć w to miejsce bo jest to obowiązkowa pozycja podróżnika.
Z rozmachem wybudowano też parlament i budynek teatru (oczywiście jak na warunki Bangladeszu), ale szczerze mówiąc jeszcze bardziej zaskoczył nas budynek, który zafundowany został miastu przez Chińczyków. To centrum konferencyjne, które ma odkreślać przyjaźń narodu chińskiego z Bangladeszem. Jednak znając sposób budowania wpływów na świecie przez Chiny i czytając ostatnio informacje o tym, że również w Afryce Chińczycy otworzyli niedawno podobny budynek śmiemy twierdzić, że to łatwy sposób na umacnianie swojej pozycji w biednych krajach na przyszłość.
W tym i kolejnym dniu mogliśmy przekonać się, że Bangladesz to bardzo biedny i przeludniony kraj. Widzieliśmy miejsca w których biedota przetwarza w zasadzie wszystko co się da sortując każde śmieci, tłukąc kamienie i cegły, zbierając szmaty, krusząc plastyki a wszystko to w otoczeniu cuchnących rynsztoków do których aż trudno się zbliżać.
Jeszcze większa bieda panuje tu na wsi. Jadąc w kierunku granicy z Indiami widzieliśmy domostwa, które dzięki obecności lasów namorzynowych i gliniastej gleby pozwalają lepić mieszkania z gliny i słomy. Wśród palm wyglądają jak lepianki znane z Afryki. Po takich widokach trudno się dziwić, że niektórzy kojarzą ten kraj z Afryką a nie środkową Azją.
Rozmawiając z Alamem o sytuacji ludzi dowiedzieliśmy się jak to wygląda na przykładzie służącej, która pomaga w domu Alama przy jego dwóch córeczkach i w innych pracach (np. w kuchni). Mieszkała na wsi, ma pięć sióstr, ojciec zmarł więc matka nie jest w stanie utrzymać sześcioro dzieci i wszystkie przekazała do bogatszych rodzin na służbę aż do pełnoletniości. Oznacza to, że taka ośmio- lub dziewięcio-letnia dziewczynka (Alam nawet nie był w stanie ustalić jej wieku) będzie mieszkała w domu Alama aż do około 20 roku życia, po czym zostanie jej zaaranżowane małżeństwo, żeby mogła się usamodzielnić (w Bangladeszu liczba małżeństw aranżowanych wynosi 60%). Na razie nie chodzi nawet do szkoły, ale Alam będzie starał się jej coś zorganizować (co w tym kraju osobie „bez tożsamości” jest niestety bardzo trudne). Taki los dotyczy bardzo dużej części społeczeństwa wiejskiego i szczerze mówiąc wydaje się, że nie ma na to innego, lepszego rozwiązania. Przykre to strasznie, ale w kraju gdzie na 1 km. kw. przypada prawie 1200 mieszkańców sytuacja nie może wyglądać inaczej 🙁
Nasz plan odwiedzenie lasów namorzynowych na południu Bangladeszu nie udało się zrealizować bowiem okazało się, że statek, który wyrusza na namorzyny odpływa tylko raz w tygodniu we czwartki więc nie chcieliśmy czekać kolejnych kilka dni i postanowiliśmy udać się autobusem w kierunku Indii do granicy w Benapole a potem dotrzeć do Kolkaty skąd będziemy organizować wyjazd do lasów namorzynowych po stronie Indii – to ten sam rezerwat więc efekt będzie identyczny, a uda nam się zaoszczędzić kilka dni zbędnego czekania.
Na autobus jechaliśmy wiezieni przez naszego ulubionego już szofera-ochroniarza, który robił wszystko co mógł by zdążyć na czas przed odjazdem i unikać zakorkowanych dróg. Po godz. 21:00 ruch staje się jeszcze bardziej nieznośny bowiem od tej godziny mogą po drogach jeździć ciężarówki. Zrobiło się więc tłoczno a nasz bohater woził na przedziwnymi uliczkami w których mieścił się na szerokość lusterek. Dotarliśmy na czas i okazało się, że ze względu na korki autobus odjedzie o godzinę później. Usadowiliśmy się więc w poczekalni (zdjęcie poniżej) i odczekaliśmy swój czas 🙂
Przejście graniczne w Benapole było chyba najdziwniejszym przejściem jakie do tej pory przekraczaliśmy. Po wyjściu z autobusu najpierw czekaliśmy ponad godzinę w małym brudnym pomieszczeniu w którym zabrano nam paszporty.
Potem przewożono nas grupami małymi busikami do drugiej poczekalni w której każdy pytał nas o paszport (którego już nie mieliśmy bo zostały przekazane stosownym władzom). Potem po około godzinie na rowerach (sic!) przywieziono nasze bagaże.
Następnie każdy wziął bagaże do ręki (nam pomogli jacyś lokalni tragarze, którzy chcieli popatrzeć na białego człowieka, który jest tutaj niebywałą rzadkością). Potem oddano nam podstemplowane już przez bengalskie służby graniczne paszporty. Potem znowu przystanek tym razem pod gołym niebem na którym ktoś za nas powypisywał karty wjazdowe do Indii, następnie pieszo udaliśmy się do budynku służb granicznych Indii, który znajdował się w takim miejscu, że sami byśmy tam nie trafili, bo był za jakąś kupą gruzu i przypominał raczej szalet niż budynek poważnego urzędu. Tam kolejne pieczątki i oglądanie białych twarzy i wreszcie… uff… przeszliśmy na stronę terytorium Indii skąd mogliśmy udać się do Kolkaty.
Naszym dobrym zwyczajem prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.