Archive for kwiecień, 2010

Hapuawhenua viaducts – w lesie Hobbitów

sobota, kwiecień 24th, 2010

Na ogromnym obszarze Tongariro w sercu północnej wyspy Nowej Zelandii można znaleźć bardzo wiele różnych interesujących miejsc do odwiedzania. Można powiedzieć: dla każdego coś dobrego. Bowiem poza pięknymi szczytami górskimi, które widoczne są już z wielu dziesiątek kilometrów (najwyższy z nich Ruapehu ma prawie 2800 m wysokości więc jest wyższy niż Rysy, a trzeba podkreślić, że wyrasta w zasadzie z poziomu zerowego!) posiada ogromne obszary deszczowych buszów, piękne rwące rzeki z wodospadami a także niesamowite jezioro Taupo. Dla miłośników filmu „Władca Pierścieni” (Lord of the Rings) informacja specjalna: to tutaj kręcono te zapierające dech w piersiach sceny podróży łodziami, czy sceny w lasach. Słowem, miejsca genialne, niesamowite i równie magiczne jak atmosfera samego filmu. Lepszego miejsca na kręcenie tych obrazów znaleźć nie można było!

Widoki Tongariro

W naszej pierwszej wędrówce w tym miejscu udaliśmy się do wiaduktów Hapuawhenua. Przez północną wyspę bowiem ciągnie się linia kolejowa, która przedziera się również przez ten rejon. A ponieważ rejon ten nie jest łatwy do przeprowadzenia torów kolejowych to te odcinki są wyjątkowo interesujące i wiążą się z nimi różne historie. Na przykład w Raurimu budowniczowie linii napotkali się na bardzo poważny dylemat jak połączyć północną część linii kolejowej biegnącej z Auckland przez znajdujący się w tym miejscu teren wulkaniczny z południowo wschodnią biegnącą w kierunku Wellington przez doliny rzeki Whanganui. Różnica poziomów wynosi w tym miejscu aż 132 metry więc w przypadku torów jest to bardzo poważny problem inżynieryjny. Dodać trzeba, że problemy takie musiały być rozwiązywane bez pomocy żadnych komputerów bo przecież był to koniec XIX wieku. W 1898 roku problem rozwiązany został przez Holmesa (nazwisko zobowiązuje! ;-)) i ostatecznie zaplanował on rozwiązanie znacznie tańsze niż budowanie szeregu wiaduktów potrzebnych do przeprowadzenia linii kolejowej w innym miejscu. Pomysł polegał na stworzeniu linii w kształcie spirali, która zawracając najeżdża po wybudowanym moście na tunel w którym wcześniej przebiegał ten sam tor. Taka pętla przy dostatecznie dużym promieniu i odpowiednich konstrukcjach tuneli i mostu pozwoliła wybudować używany do dziś odcinek na którym pociąg na odcinku 2 km (w linii prostej) pokonuje tory o długości 6,8 km robiąc pełną pętlę 360 st. by wznieść się o ponad 130 metrów wyżej.

Linia kolejowa

Innym ciekawym miejscem są Wiadukty Hapuawhenua. Dotrzeć do nich można od strony miasteczka Ohakune. Kilka kilometrów za tym miasteczkiem znajduje się wejście na teren Tongariro które ścieżkami o długości kilku kilometrów doprowadzi aż do samych wiaduktów. To kolejne miejsce związane z północną linią kolejową, które warte jest uwagi. Wędrówka do wiaduktów prowadzi przez piękne miejsca dolinek i wzniesień na skraju lasu, by potem zanurzyć się w ich głąb. Każdy kto wybierze się tutaj już w pierwszych minutach będzie miał jednoznaczne skojarzenie: lasy Hobbitów istnieją naprawdę! Idąc wśród wysokich wybujałych paproci wędrowiec czuje się malutki jak Hobbit a magiczna atmosfera buszu sprawia, że stajemy się uczestnikami wyimaginowanego świata Tolkiena. Genialne miejsca. Polecamy bezwzględnie dla tych, którzy wybierają się do Nowej Zelandii.

Las Hobbitów

W dodatku ścieżki, którymi można dotrzeć do Hapuawhenua wiodą dokładnie w miejscu gdzie na początku XX wieku zbudowana została (oczywiście jedynie siłami rąk ludzkich) utwardzona kamieniami droga dla wozów konnych przemierzających drogę z Wellington do Auckland. Kryje się więc za tym kawał nowożytnej historii nowozelandzkiej.
Wiadukty Hapuawhenua to stary i nowy wiadukt zbudowane na trasie linii kolejowej. Stary powstał w 1908 roku wysiłkiem konstruktorów, którzy musieli wznieść stalową konstrukcję na wysokość dzisiejszych kilkunastopiętrowych bloków, w dodatku budując ją musieli obliczyć dokładny łuk o określonym kącie by możliwe było położenie na nim toru, który musiał trafić w wybudowany w skale tunel. Wszystkie prace przeprowadzano ręcznie a budowniczowie korzystali z ponad 30-metrowej długości drabin. Ostatecznie wzniesiony wiadukt miał długość 286 metrów i wysokość 45 metrów i służył w zasadzie aż do 1987 roku kiedy to wzniesiono już nowoczesnymi metodami nowy wiadukt położony o kilkadziesiąt metrów dalej od poprzedniego a dalszą część toru poprowadzono w wyżłobionym w skale korycie tak by ominąć poprzedni tunel, który obecnie jest już zamknięty.

Nowy Wiadukt Hapuawhenua

Na trasie wędrówki można jednak wchodzić do tunelu i dojść do jego końca, ale tam możemy już tylko popatrzeć na przebiegającą obok linię kolejową bowiem ze względów bezpieczeństwa wyjście z tunelu zostało zabezpieczono stalową kratą. Stary wiadukt jest oczywiście w całości zachowany i zabezpieczony, a jego konstrukcja jest teraz dostępna dla tych, którzy tu dotrą by można było pieszo przechodzić po nim i podziwiać położony wokoło cudowny las pełen ogromnych paproci i niesamowitych drzew rodem z „Władcy Pierścieni”.
Wędrówka na wiadukty Hapuawhenua jest bez wątpienia bardzo przyjemną atrakcją a przy okazji lekcją historii dla tych, którzy chcieliby poczuć atmosferę magii i dowiedzieć się czegoś więcej o początkach nowożytnej historii Nowej Zelandii. Jednak to tylko przedsmak tego co w Tongariro można zobaczyć i poczuć! O kolejnych wędrówkach w tym miejscu, na które zamierzamy się wybrać doniesiemy niebawem 🙂

Przy okazji mała ciekawostka. Ogromne, niesamowite paprocie są charakterystycznym obrazem lasów Nowej Zelandii. Właśnie dlatego ta roślina, a w zasadzie jej liść stał się symbolem tego kraju. Tak wielu gatunków i tak niesamowitych kształtów paproci nie widzieliśmy jeszcze nigdzie.

Na koniec naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Porady praktyczne:
Wycieczka: Do miejsca „Hapuawhenua viaducts” można się wybrać tylko z miasteczka Ohakune. Stamtąd należy udać się główną drogą na północ, potem przed torami skręcić w lewo i asfaltową drogą zmierzać aż do miejsca gdzie znajduje się odchodząca na prawo droga w kierunku północnym. Nie przejmując się, że nie ma na niej żadnych oznaczeń należy brnąć jak najdalej aż do miejsca gdzie droga przestaje być już utwardzona i znajduje się mała zatoczka parkingowa. Tutaj tuż za mostkiem nad małą rzeczką równoległą do drogi znajdują się już oznaczenia prowadzące ścieżkami aż do samych wiaduktów.

Twin Coast Drive & Goat Island

wtorek, kwiecień 20th, 2010

Naszym celem wracając z Ruakaki było Tongariro – obszar będący narodowym parkiem położonym wokół słynnego jeziora Taupo i gór wśród których wyraźnie góruje piękny szczyt Ruapehu. Wracając postanowiliśmy jechać tzw. Twin Coast Drive, która wiedzie przez interesujące miejsca północnej wyspy nowozelandzkiej niemal aż do samego Auckland. Po drodze mogliśmy więc podziwiać przyrodę, która w Nowej Zelandii jest nadzwyczaj urokliwa. Poza tym nasze wrażenia potęgowała rozmaitość roślin, które tutaj bujnie porastają każdy wolny teren. Widać tutaj rośliny bardzo swojskie naszemu europejskiemu klimatowi (drzewa i krzewy liściaste znane również u nas), ale pośród nich wyrastają rośliny, które my znamy tylko z doniczek albo tropikalnych rejonów świata. Tak więc obok siebie rosną sobie brzozy, tuje, agawy i piękne wybujałe palmy. Trzeba przyznać, że takie kompozycje roślinne robią wrażenie.

Roślinność NZ

Wybrzeże północnej wyspy jest również bardzo interesujące. Jadąc wzdłuż wschodniego wybrzeża można podziwiać wiele wspaniałych miejsc w których można snorkelingować lub po prostu pływać jeśli sprzyjają po temu temperatury. Do takich miejsc bez wątpienia należy wybrzeże przy którym znajduje się Kozia Wyspa (Goat Island). Sama wyspa ma powierzchnię9 hektarów, a jej nazwa wzięła się stąd, że żadne zwierzęta prócz kóz nie byłyby w stanie się tutaj zadomowić jako, że na wyspie nie ma świeżej słodkiej wody. Wyspa z racji gęstego zalesienia stanowi dobre miejsce na ptasie wylęgarnie, których jest tutaj całe mnóstwo. Samo wybrzeże nieopodal wyspy jest znakomitym miejscem dla miłośników snorkelingwania. W zasadzie już tuż przy brzegu, stojąc w wodzie po kolana, dzięki czystości wody można obserwować bogate życie podwodne. Amatorów snorkelingowania – nawet mimo jesiennych chłodów – nie brakuje i dzielnie poznają tutejszą podwodną faunę.

Goat Island

Podróżując po Nowej Zelandii można zauważyć, że kultura maoryska i rdzenni mieszkańcy są traktowani z należnym szacunkiem i każda nazwa ma bądź to brzmienie maoryskie bądź jest jego tłumaczeniem. Kozia Wyspa na przykład ma oryginalną nazwę Hawere-a-Maki,a jej historia wiąże się z Karakim i Kaitiakitangim (zanoszącym modły i opiekunem) oraz Maki ojcem Manuhiri. W wielu miejscach znajdują się pomniki lub rzeźby upamiętniające jakieś wydarzenia z historii Maorysów, a większość nazw geograficznych (nazwy miejscowości, nazwy jezior, wysp, gór czy rzek) ma zachowane oryginalne brzmienie pochodzące z historii maoryskiej. Poniżej znajduje się na przykład pomnik maoryski upamiętniający Ngati Manuhiri przodka obecnych pokoleń.

Pomnik Ngati Manuhiri

W dalszej części podróży wybrzeżem mogliśmy podziwiać plaże, które o tej porze roku stanowią doskonałe miejsca na zabawy żaglowozami (odmianą bojerów jeżdżących na kółkach). To kolejne potwierdzenie tego co już zauważyliśmy w Australii: ludzie tutaj nie tracą całego swojego czasu na ciężką pracę a potem siedzenie przed telewizorem tylko mają czas na realizację swojego hobby, a praca ma jedynie to ułatwiać 🙂 Jesteśmy za taką normalnością!

Żaglowozy na plaży wschodniego wybrzeża

Najważniejszą jednak obserwacją Nowej Zelandii jest potwierdzenie tego co wiedzieliśmy przed przyjazdem: ogromna liczba owiec. Na jednego mieszkańca Nowej Zelandii przypada aż 10 owiec! Przy populacji wynoszącej niecałe 4,5 mln mieszkańców oznacza to, że na łąkach wypasa się ponad 40 mln owieczek 🙂 Może w porównaniu do tego co doświadczyliśmy w Mongolii (gdzie na jednego mieszkańca przypada 13 koni!) nie jest to wynik oszałamiający, ale należy pamiętać, że NZ to bądź co bądź bardziej cywilizowany kraj, któremu blisko do kultury europejskiej. Na północnej wyspie, która jest bardziej zaludniona niż południowa i tak liczba owiec na łąkach zaskakuje. Szczególnie pięknym widokiem są owieczki „porozrzucane” równomiernie na wzgórzach i pagórkach. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że owieczki na tych ogromnych przestrzeniach wyglądają z daleka jak wysypany z przelatującego samolotu z ogromnej torebki popcorn 😉

Owieczkowy popcorn

Oczywiście nie brakuje tutaj również innych zwierząt „domowych” takich jak kozy, lamy, krowy czy pawie. Kraj jest więc w swojej naturalności przyrody przepiękny, a urozmaicony teren i roślinność sprawia, że można się tutaj czuć jak w magicznej powieści. Świat, którego w Europie (poza wyspami) nie można już doświadczyć. Wolność, smak prawdziwych warzyw, bujnej roślinności i życia bliskiego naturze są cudowne i wyraźnie odczuwalne nawet jesienią.

To tutaj w ubiegłym wieku zmigrowali ludzie, którzy chcieli takiego życia. Wielkich przestrzeni, drewnianych domów i swoich farm z dala od światowego zgiełku, który wdziera się drzwiami i oknami zabijając naszą codzienność i potrzeby bliskości przyrody i nieskrępowanego kontaktu z naturą. Teraz znaleźliśmy się w sercu tej natury Tongariro – przepięknej części północnej wyspy. O wrażeniach z naszych pierwszych wypraw na tym terenie w następnym wpisie 🙂

Na koniec naszym zwyczajem bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Jesienny kwiecień w Nowej Zelandii

wtorek, kwiecień 13th, 2010

Wylądowaliśmy w Auckland. Pierwsze wrażenie – „ludzie, jak tu pusto!” Już w drodze z lotniska do centrum miasta (bardzo krótki odcinek) mijaliśmy stada krów na pastwiskach a ulice były zupełnie wyludnione. No tak, ale nie ma się czemu dziwić – przecież w całej Nowej Zelandii żyje trochę ponad cztery milion ludzi. Co prawda jedna czwarta z tego mieszka w Auckland, ale widocznie akurat się gdzieś pochowali 😉 W centrum dopadło nas drugie wrażenie – „ludzie, jak tu zimno!” A my przecież po ośmiu miesiącach nieustającego, upalnego lata mamy po kilka par sandałów, pełen wybór koszulek z różnych krajów i ciuchów z kategorii „jak najlżejsze”, a tu wpadliśmy w sam środek złotej ale bardzo chłodnej, nowozelandzkiej jesieni.

Ulice Auckland

Miasto nas nie urzekło – w centrum ma raczej prowincjonalny charakter, z kilkoma bardziej ekskluzywnymi ulicami i drogimi butikami, a jego najbardziej znanym elementem jest wieża widokowa, będąca symbolem Auckland, ale ponieważ dwa dni wcześniej byliśmy na wieży widokowej w Sydney to tu postanowiliśmy sobie odpuścić. A poza tym plan na Auckland był jasny: dowiedzieć się jak można tu najszybciej zdobyć pozwolenie na pracę w Nowej Zelandii albo jak zdobyć pracę bez pozwolenia i zacząć wreszcie odrabiać australijskie przygody samochodowe. Kolejnego dnia udaliśmy się więc do „job service” czyli miejsca, gdzie pojawiają się oferty pracy sezonowej, tymczasowej, dorywczej itp., skierowane głównie do travelersów. Jednak okazało się, że tylko do tych, którzy mają wizę „working holiday”. A bez pozwolenia – to raczej nie ma szans (a już tym bardziej nie w środku jesieni, kiedy większość prac sezonowych jest zakończona). Ku naszej radości okazało się że w Nowej Zelandii Polacy mogą się starać o ten rodzaj wizy, więc Pani z „job service” doradziła nam wystąpienie o working holiday już na miejscu. Jest to możliwe, mimo, że zazwyczaj o tę wizę się aplikuje przed przylotem, głównie dlatego, że wiza wystawiana na miejscu ma wsteczną datę początkową, opiewającą na dzień, w którym się do NZ przyleciało. Jak na skrzydłach udaliśmy się więc do urzędu imigracyjnego zadać miłej Pani w okienku wszystkie nurtujące nas pytania, zgarnąć konieczne do wypełnienia formularze a potem do hostelu wypełniać aplikacje. Dopiero tam doczytaliśmy, że formularze dla tego typu wizy nie są konieczne, bo całość formalności można załatwić przez Internet logując się na stronach urzędu imigracyjnego. Aplikacje są nieziemsko rozbudowane, zawierające szczegółowe pytania, rozpisane na wielu stronach, tak, że ich wypełnienie wymaga czasu, dobrego Internetu i pełnej koncentracji. Na stronach urzędu imigracyjnego doczytaliśmy też, że Polakom rocznie przysługuje tylko 100 wiz typu „working holiday” (co jest szaloną niesprawiedliwością, bo m.in. nasi sąsiedzi – Niemcy – mają ich nieograniczoną liczbę, z czego skrupulatnie korzystają). Ale OK – udało się, zmieściliśmy się jeszcze w tej setce. Wszystko szło w miarę gładko do czasu wywiadu zdrowotnego. Tam się okazało, że Polski nie ma na liście krajów „bezpiecznych zdrowotnie” i aplikant musi zrobić komplet badań, łącznie z RTG klatki piersiowej, w celu wykluczenia gruźlicy. No więc zaczął się trwający przez kolejne kilka dni maraton mający na celu znalezienie najtańszych możliwości wykonania badań. Ponieważ wiedzieliśmy, że na decyzje wizowe trzeba będzie poczekać do trzech tygodni postanowiliśmy ten czas spędzić maksymalnie ekonomicznie. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania dosyć popularnej w Nowej Zelandii opcji – praca za wyżywienie i zakwaterowanie. Tego typu oferty jest bardzo łatwo znaleźć – wysłaliśmy więc kilka maili i po dwóch dniach mieliśmy już dwie propozycje pracy w hostelach. W międzyczasie postanowiliśmy, że aby mieć jak się po Nowej Zelandii poruszać, musimy kupić samochód. Brzmi nieźle, prawda? 🙂 Takie realia są możliwe głównie dlatego, że samochody tu są bardzo tanie, szczególnie małe vany, które właśnie jesienią sprzedają powracający już do swoich krajów travelersi. Wybór jest duży, samochody stare, poprzerabiane tak, że jest w nich wszystko, czego potrzeba, żeby nie musieć nigdzie płacić za noclegi (łóżko, kuchenny ekwipunek dla travelersa itp.) a do tego ceny zaczynają się już od 1000$ nowozelandzkich. Do tego sama procedura kupowania samochodu (jak się zna kilka podstawowych zasad) jest bajecznie prosta, więc to najlepsza opcja na przemieszczanie się po tym kraju (szczególnie zważywszy na ceny autobusów i samochodów w wypożyczalniach). O szczegółach kupowania samochodu w Nowej Zelandii piszemy w „poradach praktycznych” na końcu tego wpisu.
Mieliśmy więc kupiony samochód i nagraną pracę (w centralnej części północnej wyspy) i moglibyśmy jechać, gdyby nie konieczność zgłoszenia się po weekendzie po wyniki badań lekarskich. Ponieważ Auckland nie wydawało nam się szczególnie ciekawe (a spędziliśmy tu prawie tydzień!) uznaliśmy, że pojedziemy na weekendową wycieczkę na północ wyspy. Choć trzeba przyznać, że z mostu, którym wyjeżdżaliśmy z miasta widok był niesamowity. Marina na której cumują setki łodzi, a w tle nowoczesne miasto ze swoją charakterystyczną wieżą.

Auckland

To miał być jednocześnie test dla naszego samochodu. No i był… tylko, że nie do końca zdany 😉 Po przejechaniu mniej więcej 120 kilometrów zjechaliśmy na parking na krótką przerwę i już przy samym parkowaniu poczuliśmy swąd spalenizny a wskaźnik temperatury silnika w momencie podskoczył do pozycji maksymalnej… no więc zagotował nam się silnik. Czyżby ciążyła nad nami jakaś „samochodowa” klątwa, pech, złośliwość rzeczy martwych czy po prostu przypadek? Decyzja podjęła się sama – ponieważ był już późny wieczór musieliśmy w tym miejscu pozostać do rana, by na zimnym silniku sprawdzić olej i płyn w chłodnicy. Może to tylko chwilowa „awaria” i jutro będziemy mogli kontynuować naszą podróż? Dobrze, że zajechaliśmy na parking, w całkiem przyjemnym miejscu a nie gdzieś przy trasie (czyli może właśnie mamy szczęście a nie pecha? Mogło być przecież znacznie gorzej). Ruakaka – bo tak się nazywała ta miejscowość – miała piękną zatokę z niesamowitymi skalistymi wzgórzami.

Ruakaka

Na drugi dzień rano okazało się, ze z olejem wszystko OK. ale nie ma płynu w chłodnicy. A więc jeszcze była szansa, że to nic poważnego. Nadzieje jednak prysły, gdy po wlaniu prawie całej butelki płynu do chłodnicy, po uruchomieniu silnika pod samochodem pojawiła się wielka i ciągle rosnąca błękitna plama. No to by było na tyle z naszej wycieczki. Przed oczami przemykały nam najczarniejsze scenariusze – jak dalej potoczy się nasza nowozelandzka przygoda. Warsztat samochodowy na szczęście znajdował się dosyć blisko (co znowu jak na Nową Zelandię jest ogromnym szczęściem, bo poza miastami w ogóle mało co znajduje się blisko czegokolwiek). Gubiąc po drodze płyn, udało nam się do niego dojechać ale… okazało się, że ponieważ jest niedziela to nikt tu nie pracuje, więc musimy czekać do kolejnego dnia. To była długa i raczej nudna niedziela. W okolicy nie było nic szczególnie ciekawego, niemniej jednak postanowiliśmy zabić kilka godzin długim spacerem. Było leniwie, ładnie i oczywiście pusto, ale na szczęście pogoda dopisywała!

Krajobrazy w Ruakaka

Krajobrazy w Ruakaka (2)

Krajobrazy w Ruakaka (3)

Kolejnego dnia warsztat już o godzinie 8:00 rano został otwarty. Udało nam się przekonać mechanika, żeby poza kolejnością zdiagnozował nasz najnowszy nabytek. Po kilku minutach usłyszeliśmy zbawienne: nic poważnego, prosta i niedroga naprawa, ale trzeba sprowadzić jakąś część, więc będziemy musieli trochę poczekać. W międzyczasie pod warsztat podjechał piękny, stary amerykański Buick.

Buick

Jego właściciel, energiczny starszy Pan natychmiast do nas podszedł, żeby się przedstawić (Frank) i wysłuchać zachwytów nad samochodem (i słusznie zrobił, bo trudno się było nie zachwycać). Okazało się, że auto jest z 1969 roku i ma wszystkie (!) elementy oryginalne. Po kilku minutach rozmowy Frank zaproponował, żebyśmy pojechali z nim do niego na farmę na śniadanie a później przywiezie nas z powrotem do warsztatu jak już nasz samochód (choć blado to wypadało w porównaniu z jego SAMOCHODEM) będzie naprawiony. Śniadanie jak śniadanie, ale perspektywa prysznica w normalnej, domowej łazience była tak kusząca po dwóch nocach w samochodzie, że nie potrafiliśmy odmówić. Tuż po śniadaniu Frank z dumą zaprowadził nas do swoich garaży, gdzie okazało się, że Buick, którego widzieliśmy to tylko jeden z wielu jego zabytkowych samochodów. Nasz nowy znajomy zaprezentował nam auta, jakie dotychczas mogliśmy oglądać tylko na starych filmach albo w muzeach. Najciekawszym „okazem” w garażach Franka był samochód z 1926 roku sygnowany znakiem Minerva. Jedyny taki samochód na świecie wyprodukowany w Holandii na rynek brytyjski. Oprócz tego w garażach Franka można było podziwiać też seledynowo-kremowego Pontiaca z 1959 roku, pierwszego sportowego Mercedesa z automatyczną skrzynią biegów, Armstronga Siddeleya z lat wojennych, starego Continentala jakim w 1961 roku jeździł JF Kennedy i kilka innych pięknych aut. Trzeba przyznać, że Frank jak na nowozelandzkiego farmera okazał się bardzo ciekawym i otwartym człowiekiem, w dodatku z hobby, o którym większość z ludzi może jedynie pomarzyć.

Pontiac

W okolicach południa zadzwoniliśmy do warsztatu dopytać o nasz samochód i okazało się, że zamówiona część właśnie przyjechała, ale… nie pasuje! I mechanik musiał zamówić kolejną, która dojedzie dopiero następnego dnia rano. Frank od samego początku proponował nam, żebyśmy się zatrzymali u niego na noc a może nawet na kilka dni więc bardzo go taki obrót wydarzeń ucieszył. Nas ze względu na nieplanowane opóźnienia trochę mniej ale docenialiśmy, jakie szczęście nas spotkało w osobie Franka, bo na tę noc już nawet samochodu byśmy nie mieli więc trzeba by było szukać jakiegoś miejsca do noclegu.
Następnego dnia rano, po kolejnym śniadaniu na farmie pojechaliśmy do warsztatu, gdzie nasz samochód już niemal gotowy, cały i zdrowy czekał na odbiór i udanie się w dalszą drogę. Przy okazji mili panowie mechanicy z warsztatu, z którymi już zdążyliśmy się zaprzyjaźnić poprawili nam to i owo w aucie, żeby poruszało się jak najsprawniej 🙂
Teraz przed nami kolejna wizyta w Auckland, odebranie wyników badań, wysłanie ich do urzędu imigracyjnego a później w drogę do Raetihi, położonego przy Narodowym Parku Tongariro znanym m.in. z tego, że kręcono tutaj najważniejsze sceny znanego z przepięknych kadrów filmu „Władca Pierścieni”.
Na koniec naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Kupowanie samochodu. W Nowej Zelandii sprzedaż i kupno samochodów wśród travelersów jest bardzo popularne. Można więc znaleźć tego rodzaju ogłoszenia w każdym hostelu. Istnieją też giełdy profilowane pod kątem backpackersów (Backpackers Car Market) – jedna z nich mieści się w Auckland a druga w Christchurch. Można tam zakupić odpowiednio wyekwipowanego minivana w przedziale cenowym od 1000 do 6000 dolarów. Oczywiście spora część tych aut to mocno już zniszczone auta z przebiegiem większym niż 200 tys. km, ale można znaleźć całkiem przyzwoite samochody w dobrym stanie technicznym za niewielkie pieniądze. Formalności związane ze sprzedażą auta są bajecznie proste. Wystarczy wypełnić odpowiedni formularz zmiany właściciela i zarejestrować go w dowolnym urzędzie pocztowym. Koszt takiej operacji to nie więcej niż 10 dolarów. Jeżeli kupujemy na giełdzie to taki formularz i jego rejestracja możliwa będzie na miejscu. Możemy też zakupić inspekcję legalności, która da nam wgląd do całej historii auta (zmiany właścicieli, przebiegi i upewnić się, że samochód nie jest kradziony). Taka inspekcja wykonywana jest „od ręki” i za ten dokument płaci się 35 dolarów. Można też zamówić inspekcję techniczną (dla swojej własnej pewności stanu technicznego auta). Trwa to zazwyczaj nie więcej niż 2 godziny a koszt wynosi około 180 dolarów. Wszystkie formalności są proste i szybkie. W zasadzie większość z nich jest opcjonalna – jedyną obowiązkową formalnością jest formularz zmiany właściciela. W ciągu kilkunastu minut jesteś więc legalnym właścicielem samochodu i możesz legalnie się nim poruszać. Żadnego biegania po urzędach, noszenia blach, stania w kolejkach, płacenia podatków itp. Nie ma nic prostszego.
Przy kupowaniu należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy (oprócz standardowych czynników, które bierze się pod uwagę przy tego rodzaju zakupie): ważność rejestracji (REG) i ważność ubezpieczenia (WOF). Od tych dat bowiem zależy jakie wydatki na nas jeszcze czekają w najbliższym czasie. Ważność rejestracji zaznaczana jest na specjalnym kartoniku wsadzanym za szybą. Przed wygaśnięciem tej daty należy dokonać przedłużenia rejestracji (można to dokonać w każdym urzędzie pocztowym – koszt około 150 dolarów za trzy miesiące). WOF (Warrant of Fitness) jest odpowiednikiem naszego badania technicznego i datę ważności takiego badania umieszcza się na nalepce umieszczanej na szybie u góry. WOF należy wykonywać co 6 miesięcy. Koszt wynosi poniżej 100 dolarów.
Jeszcze jedna ważna sprawa. Po przybyciu do Nowej Zelandii dość szybko można zauważyć, że ceny oleju napędowego są dużo tańsze od cen benzyny (różnica wynosi nawet 30%). Jednak kupując samochód nie ma sensu nastawiać się na to, że oszczędzimy kupując auto z silnikiem diesla, ponieważ takie auta zobowiązane są do kupowania winiety na określoną liczbę tysięcy kilometrów. Dostajemy kolejny kartonik z wydrukowanym stanem licznika i stanem licznika do jakiego mamy opłaconą możliwość poruszania się po Nowej Zelandii. W ten sposób potencjalne oszczędności szybko topnieją i w zasadzie koszt będzie niewiele niższy niż w przypadku samochodów z silnikiem benzynowym.

Australia

sobota, kwiecień 10th, 2010

Australia – podsumowanie

czwartek, kwiecień 8th, 2010

Sydney było ostatnim miejscem w planie naszej podróży po Australii i stanowiło dobre ukoronowanie naszych miesięcznych zmagań z tym ogromnym krajem. Trzeba przyznać, że to co tu przeżyliśmy i zobaczyliśmy na długo pozostanie w naszej pamięci.
Przede wszystkim zachwyciła nas surowość i dzikość tutejszej przyrody i niesamowita różnorodność krajobrazów Australii. Od pięknie zagospodarowanych miejsc na wschodnim wybrzeżu do totalnej pustyni, sawanny w centrum kontynentu i wzgórz porośniętych trawą na której wypasa się zwierzęta. Do tego dochodzą okazy zwierząt, które w zasadzie żyją tylko na tym kontynencie i które stanowią symbole Australii.

Znak z kangurem

Zaskoczyło nas jak piękne i zwinne są kangury, jak ciekawskie i wszędobylskie są strusie emu i jak interesujące są unikalne zwierzęta o których istnieniu dopiero tutaj się dowiedzieliśmy. Wombaty, które nocą podgryzały nam nasz campervan wyglądały – zgodnie z opinią jednej z naszych czytelniczek – jak zwierzątka, które chce się nosić na rękach i głaskać 😉

Znak z wombatem

Moloch Straszliwy mimo, że niewielki naprawdę wzbudza szacunek i ze swoim niesamowitym wyglądem i unikalnym systemem pozyskiwania wody stanowi niesamowity ewenement światowej fauny. Papugi fruwające nad głowami dopełniały już tylko obraz tej pięknej przyrody a odgłosy niektórych ptaków są nie do powtórzenia (niektóre z nich brzmią jak dźwięki z gier komputerowych!). Nie udało nam się jedynie zaobserwować misia koali, ale koala śpi po 20, a nawet 22 godziny dziennie więc trzeba mieć niesamowite szczęście, żeby go spotkać. Zresztą to nie jedyna ciekawostka związana z tymi zwierzętami. Koala zjada jedynie liście eukaliptusa i potrafi ich w ciągu tej swojej dwu do czterogodzinnej aktywności dobowej zjeść ponad kilogram. Za to w ogóle niepotrzebne mu picie więc w zasadzie nie schodzi z wysokich konarów drzew eukaliptusa. Zresztą sama nazwa „coala” pochodzi z języka Aborygenów i oznacza „ten, który nie pije” (i bynajmniej nie chodzi o alkohol ;-)). Mieliśmy plan, który miał duże szanse na powodzenie na spotkanie z misiami koala, ale nie powiódł się bowiem las eukaliptusowy do którego zmierzaliśmy ze względu na bardzo obfite opady został zamknięty do odwołania (czyli zapewne do końca pory mokrej).

Znak z koalą

Kolejnym zaskoczeniem jakie spotkało nas na tym kontynencie jest ludność aborygeńska. Nie chodzi oczywiście o to, że tutaj nadal żyją, bo to jest oczywiste, ale o to jak liczna jest to ludność. W niektórych miasteczkach stanowią nawet większość mieszkańców! W całej Australii mieszka ich podobno około 300 tys, ale ponieważ większość z nich mieszka na terenach północnych i środkowej części Australii gdzie jest niewiele aglomeracji, a miasteczka są niewielkie więc stanowią w nich większość. Jako ludy żyjące tutaj zanim dotarli kolonizatorzy stanowili społeczność żyjącą bez większych zmian od kilkudziesięciu tysięcy lat! Gdy w XIX wieku rozpoczął się okres kolonizacji żyło tutaj ponad 600 plemion a każde z nich władało swoim własnym językiem! Rządy Australii stosowały wobec nich przymusową asymilację i – aż trudno w to uwierzyć! – dopiero w latach sześćdziesiątych skreślono ich z listy flory i fauny uznając za ludzi. Dziś żyją wśród innych, ale nadal widać w nich koczownicze przyzwyczajenia i dziką naturę. W zasadzie nie używają obuwia, chodząc na boso nawet po rozpalonym na słońcu piachu i kamieniach, na których trudno czasem wytrzymać w profesjonalnym obuwiu. Wstyd przyznać, ale mimo, że rząd australijski dwa lata temu oficjalnie przepraszał za wszystkie represje jakie stosowano wobec Aborygenów (polecamy szerszą lekturę w tym temacie, szczególnie odnośnie tzw. „skradzionego pokolenia”) nadal nie są traktowani jednakowo. W wielu sklepach, restauracjach czy po prostu barach umieszczone są tabliczki z informacją, że obsługuje się tylko klientów w obuwiu i odpowiednio ubranych, co biorąc pod uwagę przyzwyczajenia ludności aborygeńskiej automatycznie mocno ich ogranicza. I pomyśleć, że dzieje się to w kraju, który aż do XVIII wieku pozostawał w zupełnej izolacji od reszty świata!

Aborygeni

Poza interesującą antropolgiią i zachwycającą przyrodą zauroczyć mogą australijskie miasta. Wszystkie są bardzo zadbane i utrzymane. Czystość i niesamowite połączenia architektury w centrach aglomeracji naprawdę robią duże wrażenie i sprawiają, że łatwo w tych miastach się zakochać. Piękne zabytki sąsiadują tutaj z nowoczesnymi wieżowcami. Parki wkomponowują się w zurbanizowane obszary miast. Rzeki przedzierają się pomiędzy teatrami i muzeami. I żaden z tych mariażów nie kłóci się ani trochę. Faworytem pod tym względem jak dla nas jest Brisbane ale Melbourne i Sydney również nas zachwyciły.

Melbourne

Najbardziej zaskoczyła nas jednak część Australii zwana outbackiem (czyli takimi dzikimi peryferiami). Nie spodziewaliśmy się, że obrazy z dzikiego zachodu, które zwykło się oglądać w westernach są jak najbardziej żywe i dobrze się mają właśnie tutaj – w centrum Australii! Pył, kurz, czerwone skały, kaktusy, ogromne liczby kopców termitów, porzucone przy drodze wraki samochodów i małe miasteczka z niską, drewnianą zabudową to cechy charakterystyczne tego regionu. W dodatku zabudowa bardzo często stoi tam niezmiennie od drugiej połowy XIX wieku i dokładnie tak jak te budynki wyglądają tutejsi mieszkańcy. Dżinsy, kraciaste koszule, kowbojskie kapelusze to standard – żadna „parysko-londyńska” moda się tutaj nie ima. W dodatku broń też nikomu nie jest tutaj obca.

Herbatka

Życie toczy się wolno i leniwie bo i dokąd się śpieszyć? Do najbliższego innego miasteczka jest tutaj najczęściej kilkaset kilometrów więc wyjazd to już poważna eskapada 😉 Można skorzystać z pociągu, ale ten dociera tylko w niektóre miejsca outbacku i w dodatku kursuje nie częściej niż dwa razy w tygodniu. Jedną nitką kolejową działającą wahadłowo nie da się wypuścić pociągów w dwóch kierunkach. Same stacje kolejowe są na ogół zabytkami pamiętającymi czasy budowy kolei więc doskonale dopełniają tego klimatu.

Stacja kolejowa

Nasza podróż po Australii trwała miesiąc i w tym czasie pokonaliśmy ponad 9600 km. To tak jak byśmy wyruszyli w Warszawy przez Niemcy, Belgię, Francję, Hiszpanię i Portugalię i dotarli do brzegu Europy, potem zawrócili i pojechali przez Hiszpanię, Szwajcarię, Włochy, Austrię, Węgry, Czechy wracając do Warszawy, a potem znowu pojechali do Portugalii nad ocean 🙂 Z tej trasy 1200 kilometrów przejechaliśmy autostopem, a prawie 5800 kilometrów pożyczanymi samochodami. I to wszystko w jednym miesiącu! Dla porównania w Chinach przejechaliśmy o 2000 kilometrów więcej, ale tam w większości podróżowaliśmy pociągami i zajęło nam to prawie 3 miesiące. Nie zobaczyliśmy zachodniej i północnej Australii, ale nie sposób zobaczyć wszystkiego będąc w podróży dookoła świata 😉 Trasa jaką przebyliśmy przedstawia się następująco:

Nasza podróż przez Australię

Na koniec należy wspomnieć o tym co najważniejsze. W Australii spotkaliśmy niesamowicie przyjaźnie nastawionych i uśmiechniętych ludzi, którzy wielokrotnie nam pomagali. Odczuliśmy to nie tylko wtedy gdy wymienialiśmy między sobą zwyczajowe serdeczności, ale wtedy gdy taka uprzejmość jest najbardziej poddawana próbie. Mogliśmy korzystać z mieszkania u Jona w Brisbane; w Mount Isie korzystać ze wsparcia Grega po wypadku jakiemu ulegliśmy; podróżować 600 kilometrów z kierowcą ogromnej ciężarówki gdy zostaliśmy bez samochodu. Korzystać ze wsparcia mieszkańców Boulii, a nawet miejscowej policji. Jednym słowem nie zawiedliśmy się ani trochę na tych uśmiechach, które początkowo wydawały się nam nieco sztuczne.

Kierowca ciężarówki

Ludzie bez względu na to czy się znają czy nie bardzo często witają się na ulicach mówiąc sobie angielskie „dzień dobry” lub „jak się masz”. Nawet – co warte podkreślenia – kierowcy na drogach (szczególnie stanu Terytoriów Północnych) wymieniają się pozdrowieniami wykonując charakterystyczny ruch ręki nad kierownicą. Wszystko to naprawdę bardzo miłe i choć początkowo wydawało nam się lekką przesadą teraz patrzymy na to jako na coś co warto przenosić do naszych rodzimych krajów. Odrobina uprzejmości zawsze sprawia, że żyje się nam lepiej. Bez względu na to czy żyjemy w środkowej Europie czy w środkowej Australii 😉

A teraz prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Święta w Sydney

wtorek, kwiecień 6th, 2010

No tak, przecież nie można być w Australii i nie być w Sydney (choć mniej – więcej do połowy naszego pobytu w tym kraju wcale nie byliśmy pewni, czy tu trafimy :-)) Po tygodniu drogi z Alice Springs dotarliśmy wreszcie do tego największego i najbardziej znanego miasta Australii. Było popołudnie w Wielki Piątek, gdy wjeżdżaliśmy do centrum. Na szczęście Australijczycy, którzy uwielbiają spędzać czas aktywnie poza miastem (żaglówki, quady, rowery a w najgorszym wypadku po prostu cały osprzęt konieczny do barbeque), korzystając ze świątecznego, przedłużonego weekendu, w większości wyjechali z Sydney, więc ruch był mały i dzięki temu jeździło się w miarę bez problemów.
Tego dnia postanowiliśmy tylko z grubsza się zorientować co gdzie jest i jak wygląda centrum miasta. Gdy dotarliśmy do Hyde Parku okazało się, że załapaliśmy się na końcówkę wielkopiątkowej drogi krzyżowej, która odbywała się w alejkach parku, a poszczególne sceny (stacje) odgrywali aktorzy. Było pięknie, choć trzeba przyznać, że jak na czteroipółmilionową metropolię to w wydarzeniu tym uczestniczyła naprawdę zaledwie garstka wiernych.

Droga krzyżowa

Swoją drogą to bardzo ciekawe doświadczenie – obchodzić święta wielkanocne wczesną jesienią. Zupełnie odwrotnie niż w Polsce. Niektóre drzewa już gubią liście, wieczory i poranki są chłodne i generalnie w powietrzu czuje się nadchodzącą zimę, a tu właśnie Wielkanoc 🙂
Przed nami był cały weekend w Sydney. Oczywiście to za mało, żeby poczuć atmosferę tego miasta, obejrzeć również mniej znane zakamarki, czy chociażby spędzić trochę czasu na plaży, ale wystarczyło nam, żeby obejrzeć najważniejsze miejsca i z całą pewnością móc stwierdzić, że bardzo nam się tu podoba i chętnie przyjedziemy jeszcze kiedyś na trochę dłużej.

Sydney

Pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście na Bennelong Point, żeby obejrzeć operę. Jej gmach mimo swojego wieku (został oddany do użytku w 1973 roku) nadal budzi podziw.

Opera w Sydney

Sydney Opera House niewątpliwie zasługuje – jak to się przyjęło i utrwaliło – na miano symbolu tego miasta. Od 2007 roku budynek opery znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Opera w Sydney 2

Przyznać trzeba, że ceny biletów na przedstawienia nie są aż tak wysokie jak się spodziewaliśmy i gdyby nie fakt, że po prostu nie mieliśmy odpowiednich ubrań na taką okazję, to z pewnością byśmy się wybrali na wieczorną sztukę.
Kolejnym punktem obowiązkowym podczas naszej wycieczki po Sydney był oczywiście Most Harbour Bridge, łączący centrum Sydney z częścią północną.

Harbour Bridge

Na nas szczerze mówiąc zrobił jeszcze większe wrażenie niż gmach opery. Most został oddany do użytku w roku 1932, ma długość 1149 metrów a jego najwyższy punkt znajduje się na wysokości 134 metrów nad poziomem zatoki. Jest jednym z największych mostów łukowych świata, a ze względu na kształt, potocznie jest nazywany „wieszakiem” (the coathanger).
Mimo iście jesiennej pogody, silnego, przenikliwego wiatru a chwilami nawet przelotnego deszczu, spacer po moście i widoki, jakie się przed nami rozpościerały, rekompensowały wszelkie niedogodności.

Widoki w Sydney

Dodatkową atrakcją (dosyć kosztowną zresztą – bo ok. 200 AUD za osobę) jest wspinanie się po południowej stronie mostu (bridge climbing). Oczywiście w odpowiednim stroju i z przewodnikiem, więc jest to rozrywka bezpieczna. W zależności od wersji wspinania, którą się wykupi, wyprawa taka zajmuje różną ilość czasu i prowadzi różnymi drogami. Wszystkich fanów wspinaczki należy tu jednak ostudzić – wspinanie się na most, to raczej wspinanie się po specjalnie w tym celu przygotowanych schodach. My tę rozrywkę sobie odpuściliśmy. Zdecydowaliśmy się na wersję ekonomiczną, czyli po postu spacer po moście. Szczerze mówiąc nadal uważamy, że wybraliśmy lepszą opcję :-).

Climbing na Harbour Bridge

Tak, zdecydowanie Sydney jest miastem, w którym można się zakochać (to już kolejne miasto australijskie, które tak bardzo nam się spodobało). I mimo, że jego charakter jest zupełnie inny, niż miast, które odwiedzaliśmy wcześniej (jest zdecydowanie szybsze, bardziej zatłoczone, jest w nim mniej przestrzeni), to niezmiennie zachwyca doskonałym połączeniem nowoczesnej, szklano – aluminiowej architektury z ciężkimi budowlami w stylu wiktoriańskim.

Sydney w centrum

Wiktoriańskie centrum Sydney

Popołudnie spędziliśmy więc spacerując po uliczkach centrum. Obserwowaliśmy, jak różnorodne kulturowo jest to miasto, ile można usłyszeć naokoło języków, spotkać ludzi z najodleglejszych zakątków świata. Ma to niewątpliwie tę zaletę, że można tu jeść potrawy niemal z całego świata – i to zarówno w wydaniu ekskluzywnych restauracji jak i relatywnie niedrogich barów szybkiej obsługi.
Ostatnią atrakcją, którą udało nam się zaliczyć w Sydney, była wieża widokowa – Sydney Tower. Całkowita wysokość wieży to 305 metrów, a taras widokowy znajduje się na wysokości 250 metrów. I znów zaskoczenie – wieża ta została otwarta już w 1981 roku. Spacer po przeszklonym tarasie wieży pozwala na uświadomienie sobie jak dużym, rozłożystym miastem jest Sydney, ile w nim kanałów, mostów, wysepek i zatok.

Sydney z wieży

Nasz świąteczny weekend w Sydney nieubłaganie zbliżał się do końca. Wiemy, że wielu miejsc nie zdążyliśmy zobaczyć. Z jednej strony bardzo tego żałujemy, a z drugiej po prostu wiemy, że jeszcze kiedyś trzeba będzie tu wrócić…

Prosimy teraz o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski. Wiemy, że przypominanie o tym może wydawać się nieco męczące, ale tylko w ten sposób może uda się utrwalić ten szlachetny zwyczaj.

Kilka porad praktycznych:
Noclegi: Najtańsze guesthouse i hostele znajdują się w okolicach stacji metra Kings Cross. W pokojach dormitory, można zapłacić za łóżko 19 dolarów.
Bilety: Jeśli chodzi o przemieszczanie się po mieście to oczywiście niezastąpionym środkiem lokomocji (również ze względu na cenę) jest metro, które serdecznie polecamy. Jeżeli jednak chodzi o dotarcie na lotnisko to cena metra nie jest najkorzystniejszą i w tym konkretnym przypadku polecamy shuttle bus, który można zamówić w dowolnym guesthousie czy hostelu, a także w niektórych punktach usługowych w backpackerskiej dzielnicy Sydney. Jego koszt to 12 dolarów od osoby (podczas gdy metro do terminalu międzynarodowego kosztuje ponad 15 dolarów).

Peterborough, Broken Hill i Cobar czyli z Port Augusta do Sydney

sobota, kwiecień 3rd, 2010

Po nocy spędzonej na campingu w Port Augusta obok jeziora pokrytego pianą (wiatr wiał tak mocno, że rozwiewał pianę po nabrzeżu i wdmuchiwał ją na drogi w miasteczku) następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę do Sydney. Tuż za Port Augusta trasa wiła się niczym wąż ogrodowy, którego nie udało się jeszcze do końca rozwinąć. Prowadziła przez wysokie wzgórza z pięknymi polankami i wyłaniającą się wreszcie zielenią drzew.
Najbliższym miasteczkiem jakie mieliśmy na swojej trasie było miasteczko o swojsko brzmiącej nazwie Peterborough 😉 No i jednak okazało się, że mimo pokonanych przez nas gór zwiastujących kompletną zmianę otoczenia znowu pojawiły się outbackowe klimaty australijskich prerii. Peterborough to dziko-zachodnia mieścinka chwaląca się zabytkową stacją kolejową z XIX wieku. Wszystkie budynki wzdłuż głównej drogi żywcem przypominały westernowe miasteczka w których rządzi szeryf a pył i kurz fruwa po ulicach. Nawet informacja turystyczna została tutaj usytuowana w starym wagonie kolejowym przerobionym na małe biuro.

Peterborough

Tego dnia naszym celem było jedna dotarcie do Broken Hill. Miasto już samą nazwą wzbudzało nasze zainteresowanie zwiastując klimaty rodem z horrorów o opuszczonych starych domach w których działy się różne dziwne rzeczy 😉 Zanim tam jednak dotarliśmy nadal mogliśmy podziwiać niesamowite klimaty outbacku. Wieczorem po raz kolejny obrazy zachodzącego słońca nad preriami zapierały dech w naszych piersiach. Dla takich widoków warto przemierzać tysiące kilometrów, wiemy bowiem, że już nigdzie indziej tego nie doświadczymy, a odbieranie ich całym sobą zapisze je w naszej pamięci na zawsze.

Zbliżając się do Broken Hill przejechaliśmy kolejną w trakcie naszej podróży po Australii granicę stanów. Tym razem opuszczaliśmy South Australia (Południową Australię) a wjeżdżaliśmy do New South Wales (Nowej Południowej Walii). Granica stanów, którą przejeżdżaliśmy znajduje się w okolicy miasteczka Cockburn tuż przy położonej przy drodze kafejce, a znaki, które wskazywały granicę wyglądały na nieruszone od wieków 🙂

Granica SA - NSW

Do Broken Hill przybyliśmy równo z zachodem słońca w czasie pełni księżyca, który towarzyszył nam przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów drogi. Księżyc w czerwonej poświacie zachodzącego słońca wisiał tuż nad wyłaniającym się miastem a jego ogromna tarcza świecąca w taki sposób jakiego nigdy wcześniej jeszcze nie widzieliśmy wskazywała nam drogę. Broken Hill to historycznie jedno z najważniejszych miejsce w Nowej Południowej Walii. W połowie XIX wieku w rejonie tego miasta żyło około 40 tys. Aborygenów. W 1841 roku dotarł tutaj pierwszy Europejczyk Thomas Mitchell. W krótkim czasie ludność miasteczka dzięki bogatym złożom rudy cynku i ołowiu (do dzisiaj jest tutaj jedna z największych na świecie kopalni tych surowców) urosła do ponad 20 tysięcy stając się w 1891 trzecim co do wielkości miastem w Nowej Południowej Walii.
Poniżej zdjęcie centralnego miejsca w miasteczku – Town Hall pochodzące z 1891 roku. Wykonaliśmy je robiąc zdjęcie tablicy informacyjnej umieszczonej przy skrzyżowaniu obok, którego znajduje się ten budynek.

Broken Hill

W tamtych czasach Broken Hill zasłynął nie tylko z tych bogactw naturalnych, ale również ze złych warunków życia i częstych burz piaskowych. Dzisiaj to miejsce o niezmiennej populacji mieszkańców od XIX wieków jest pięknym miasteczkiem z dobrze utrzymanymi od XIX wieku ulicami i budynkami. Klimat tamtych czasów jest więc nadal wyczuwalny w centrum miasta i dla chętnych doświadczania takich klimatów jest sporą atrakcją. Stąd do Sydney jest już „tylko” 1100 km. Ten sam budynek, którego fotografię zamieściliśmy powyżej dzisiaj wygląda tak:

Broken Hill 2

Pozostałe ulice i budynki są równie piękne i klimatyczne, szczególnie dla amatorów dzikiego zachodu i śladów XIX-wiecznej atmosfery.

Ulice Broken Hill

Kolejnego dnia naszej drogi do Sydney przebyliśmy następne 500 kilometrów by dotrzeć do miasteczka Cobar. W drodze zaskoczyła nas plaga szarańczy, która całymi chmurami przelatywała nad drogą. Widok był przerażający! Ogromne owady ze skrzydłami jak helikoptery uderzały w maskę samochodu i szyby pojazdu sprawiając, że w krótkim czasie widoczność przez zaklejoną od owadów szybę stała się mocno ograniczona. Musieliśmy więc ograniczyć prędkość jazdy do niecałych 50 km/h, żeby w ogóle móc się jakoś poruszać z włączonymi spryskiwaczami i wycieraczkami. Jednak pozostanie na drodze lub obok niej byłoby chyba jeszcze bardziej niebezpieczne. Szczególnie, że o wyjściu z samochodu ze względu na ogromną liczbę tych owadów nie mogło być mowy. Po przejechaniu tych rejonów samochód nadawał się już tylko do wymycia. Nawet dolne części pojazdu mało narażone na uderzenia szarańczy wyglądały jak oblepione plastrem.

Oblepiona rejestracja

Cobar, do którego dotarliśmy jeszcze przed zachodem słońca jest kolejnym miasteczkiem, żyjącym z wydobycia surowców naturalnych. Od XIX wieku wydobywano tu przede wszystkim miedź, a od kilkudziesięciu lat wydobywa się tutaj złoto, srebro, ołów i cynk. Populacja wynosząca około 5 tys. osób w większości żyje więc z górnictwa. Tutaj spędziliśmy kolejną noc w naszej podróży.

Cobar

Ostatniego dnia naszej ponad 3000-kilometrowej podróży na wschodnie wybrzeże mogliśmy podziwiać już swojskie klimaty pól i łąk, gdzie pojawiały się farmy zwierząt i coraz wyraźniejsze oznaki cywilizacji związanej z wielkimi, współczesnymi miastami. Wśród popularnego tutaj bydła i owiec na łąkach można było zaobserwować również lamy. I to w najróżniejszych barwach sierści.

Lamy

Innymi godnymi zarejestrowania akcentami tutejszej przyrody były różne papugi, które można obserwować na drzewach. I to nawet w miejscach znajdujących się tuż przy miastach. Na przykład piękne zielono-czerwone papugi obserwowaliśmy na drzewach tuż obok stacji. Innym razem widzieliśmy wielkie białe papugi z żółtym długim czubkiem na głowie tuż obok pastwiska.

Ponieważ nasza podróż kończyła się dokładnie w okresie weekendu świątecznego na drogach wjazdowych do Sydney można było obserwować ogromne, niekończące się sznury pojazdów, tworzących korki dla tych, którzy opuszczali miasto. Takie obrazy zastaliśmy nawet na podrzędnych drogach (trudno sobie wyobrazić jak wyglądały więc główne drogi wylotowe) i to już kilkadziesiąt kilometrów przed Sydney! My zaś byliśmy szczęśliwcami mogącymi bez przeszkód poruszać się w kierunku miasta 🙂

Koreczki

Tak więc po ośmiu dniach drogi z Alice Springs dotarliśmy wreszcie do miasta, które poprzednim razem na trasie z Melbourne ominęliśmy by nie tracić czasu i dotrzeć do Brisbane w zaplanowanym czasie. Teraz mieliśmy w planach spędzić tutaj najbliższych kilka dni i zobaczyć to co w mieście najpiękniejsze: most Harbour Bridge i oczywiście operę 🙂

Po tej lekturze naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: Podróżując samochodem warto pamiętać, że ceny paliwa w różnych częściach miasta są bardzo różne i czasami różnice w cenach dochodzą do 20-30 procent. Jeżeli podróżujemy w terenach gęsto zaludnionych i wiemy gdzie znajdują się stacje paliwowe (warto zaopatrzyć się w mapę lub korzystać z informacji w GPS’ie) to czasem warto pomijać stacje gdzie ceny są wyraźnie wysokie by zatankować w innym miejscu (nie dotyczy to oczywiście terenów outbackowych bo tam stacje zdarzają się raz na kilkaset kilometrów!).
Robiąc zakupy w hipermarketach (Woolworth lub Coles) warto zbierać paragony bowiem przy zakupach powyżej 30 AUD otrzymuje się kupon zniżkowy na paliwo (4 centy/litr) i można oszczędzić dodatkowe kilka dolarów na jednym tankowaniu.

Żałoba Narodowa

piątek, kwiecień 2nd, 2010

2010-04-11… Jesteśmy pogrążeni w wielkim żalu po tym co się stało w Smoleńsku 🙁
Dotknęło nas to tak bardzo, że trudno to wyrazić jakimikolwiek słowami. Nawet tutaj, pół świata dalej mówi się o tym i przeżywa tę katastrofę.
Jesteśmy tak samo wstrząśnięci jak wszyscy inni Polacy zarówno w kraju jak i rozsiani po całym świecie. Jesteśmy jedną, wielką rodziną bez względu na przekonania polityczne i szczerze współczujemy szczególnie członkom rodzin ofiar tego strasznego wypadku.