Archive for the ‘Kambodza’ Category

Z Pajacykiem dookoła świata

poniedziałek, styczeń 11th, 2010

Kochani, pozostając nadal w klimacie poprzedniego wpisu – niniejszym ogłaszamy, że my też mimo, że ciągle w drodze i bez środków na dofinansowywanie organizacji dobroczynnych, zdecydowaliśmy, że na tyle ile możemy – chcemy pomagać! I to „od już”. Przecież od samego początku towarzyszy nam hasło – chcieć to móc. Dlatego od dziś na naszą stronę zaprosiliśmy Pajacyka. Pajacyk będzie mieszkał na naszym blogu u góry po prawej stronie w bocznym menu.
Dla tych którzy nie wiedzą na czym polega ta akcja kilka słów wyjaśnienia. Pajacyk to nazwa programu dożywiania dzieci w szkołach, który prowadzi Polska Akcja Humanitarna. PAH stworzyła stronę pajacyka, aby zbierać pieniądze na dożywianie dzieci w szkołach i świetlicach. Jeśli wejdziesz na stronę pajacyka i klikniesz w jego brzuszek, ofiarujesz dzieciom ciepły posiłek nie ponosząc żadnych kosztów. Aktualnie dzięki tej akcji PAH dożywia 1151 dzieci w 62 placówkach w 13 województwach.
Pewnie wielu z Was zapomina codziennie klikać w jego brzuszek, a to przecież nic nie kosztuje. Zwracamy się do Was z gorącą prośbą, byście każdorazowo przy czytaniu naszego bloga klikali w brzuszek pajacyka (uwaga, z jednego komputera można kliknąć raz na dobę). Tak oto wspólnymi siłami możemy pomóc polskim dzieciom znajdującym się w potrzebie! Dziękujemy 🙂

Turystka społecznie odpowiedzialna

sobota, styczeń 9th, 2010

W poprzednim wpisie zahaczyliśmy o, nazwijmy to, podróżowanie odpowiedzialne, połączone z pomocą lokalnym społecznościom w ramach przeróżnych projektów wolontariatów w tutejszych wioskach, miastach i na wyspach. To oczywiście fantastyczne połączenie długich wakacji (niejednokrotnie w rajskim miejscu a czasami z dodatkową korzyścią w postaci zrobienia kursu nurkowania), z dołożeniem swojej cegiełki do rozwoju tego kraju.
Jednak nie każdy ma możliwość (albo ochotę) na przyjechanie na kilka miesięcy do Kambodży. Oczywiście zdecydowana większość to turyści z całego świata przyjeżdżający spędzić tu swoje dwutygodniowe wakacje. Warto jednak pamiętać, że nawet podczas takiego krótkiego pobytu w Kambodży, mamy niezliczone szanse pomocy lokalnej ludności. Trzeba tylko umieć odróżnić to co jest prawdziwą pomocą, od tego, co jest zagłuszaniem własnych wyrzutów sumienia. Ale o tym za chwilę.
Najpierw kilka faktów. Kambodża jest krajem bardzo biednym, tak biednym, że większość Europejczyków, Amerykanów czy Australijczyków tak chętnie przyjeżdżających tu na wakacje nie potrafi sobie nawet wyobrazić, że można tak żyć. Kraj ten liczy 14 milionów mieszkańców, z czego tylko 13% mieszka w miastach. Średnia długość życia to 57 lat: mężczyźni – 55 lat, kobiety – 59. BARDZO DOBRA pensja dla Khmerów pracujących w prowadzonych przez obcokrajowców restauracjach wynosi 80 USD miesięcznie.
Oczywiście patrząc na najnowszą historię Kambodży, nie dziwi nas, że większość dorosłych ludzi nie ma żadnego wykształcenia (scheda po rządach Czerwonych Khmerów to 65%-owy wskaźnik analfabetyzmu!!!) i stara się zarabiać pieniądze w każdy możliwy sposób – szczególnie tu, w Sihanoukville, głównie sprzedając najróżniejsze produktu i usługi turystom na plaży. I to jest fair, bo Ci dorośli nie mają za wielkiego wyboru i jakoś muszą żyć, więc jak znajdą klientów którzy chcą im coś zapłacić (oczywiście przestrzelone kilka razy ceny w dolarach :-)) to po prostu ich praca. A więc na plaży można kupić okulary przeciwsłoneczne, książki, świeże tropikalne owoce, domowe wypieki czy też wszelkiego rodzaju owoce morza wprost z „przenośnego grilla”.

Owoce

Można poddać się masażowi albo zrobić sobie manicure u jednej z setek pań „kosmetyczek plażowych” chodzących w plastikowymi kuferkami z różnymi narzędziami i lakierami do paznokci (Mała dygresja: podziwiam za odwagę – albo za głupotę – te wszystkie eleganckie paniusie, które pozwalają sobie grzebać przy paznokciach niesterylnymi narzędziami, na plaży, gdzie jest mnóstwo piachu, zero zasad higieny itp. ale większość turystek chętnie się godzi na manicure za 2 USD. Oczywiście skutek plażowych manicure był taki, że na Sylwestra wszystkie dziewczyny w Sihanoukville miały ten sam kolor paznokci, bo panie kosmetyczki mają tylko jeden odcień czerwonego :-)). Ale wracając do tematu – korzystanie z usług dorosłych jest odpowiedzialne – oni wiedzą co robią i dokonali jakiegośtam wyboru, że ich źródłem dochodu będzie handel plażowy, a my, jako dorośli godzimy się na kupowanie od nich.

Kosmetyka i homary

Sytuacja jest jednak zupełnie inna w przypadku dzieci (najmłodsze mają już ok. 4 lat), które również od rana do wieczora biegają po plaży i sprzedają turystom różne dobra – głównie świeże owoce albo własnoręcznie plecione bransoletki ze sznurka (pewnie każdy pamięta, u nas też była wiele lat temu moda na tzw. meksykanki albo plecionki na rękę robione z kordonka albo muliny). No i oczywiście khmerskie dzieci są śliczne i urocze, a ponieważ odkąd tyko nauczyły się chodzić całe dnie spędzają na plaży wśród turystów, to świetnie mówią po angielsku (a niejednokrotnie i w innych językach), więc fajnie się z nimi rozmawia, łatwo nawiązują kontakty, są otwarte, uśmiechnięte i ufne, a przy tym biedne i obdarte, więc po krótkiej rozmowie nie sposób odmówić im kupienia od nich tej bransoletki, czy cokolwiek innego tam mają, tylko po to, żeby dać im szansę zarobić. I to jest właśnie ta dobroć pozorna. Chcemy widzieć siebie jako dobrych i szlachetnych – pomagamy tym dzieciom, doceniamy ich pracę i kupujemy ich wyroby… a tak naprawdę, długofalowo, robimy im więcej krzywdy niż pożytku, ponieważ uczymy je, że taki sposób życia i zarabiania pieniędzy jest przez nas akceptowany, a przede wszystkim jest skuteczny bo przynosi efekty (kto z Was by wysłał swoje dziecko do pracy zamiast do szkoły, która mu zapewni lepszą przyszłość? Jesteśmy pewni że nikt). W Kambodży oczywiście nie ma obowiązku szkolnego (bo i nie ma możliwości, żeby był, ponieważ nie ma wystarczającej liczby szkół i kadry), ale zawsze khmerska szkoła jeśli jest, to jest darmowa – taki jest bowiem realizowany od kilku lat projekt rządowy „Back to school” mający na celu podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa khmerskiego. I dzieci te zamiast biegać z bransoletkami po plaży powinny właśnie chodzić do szkoły. A mając wybór – zarobić pieniądze, czy pójść do szkoły, zawsze wybiorą zarobek. Jednak tak, jak wspomnieliśmy wcześniej – to jest rozwiązanie „na chwilę” – ponieważ sprzedając owoce i plecionki, nie nauczą się niczego więcej i prawdopodobnie będą kolejnym pokoleniem handlarzy plażowych, podczas gdy chodzenie do szkoły dałoby im szansę na zdobycie dodatkowych umiejętności i wszechstronnej wiedzy, by w dorosłym życiu mogły robić coś więcej. Oczywiście dzieciaki są wygadane i jak już nic nie pomaga, to biorą człowieka „na litość” mówiąc, że muszą pracować, żeby zarobić sobie na szkołę. Ale to tylko połowa prawdy – płacić muszą, jeśli chcą chodzić na popołudniowe lekcje angielskiego. A szczerze mówiąc do niczego im te lekcje nie są potrzebne bo od turystów na plaży uczą się najwięcej, więc nawet nie wiadomo czy na ten angielski faktycznie chodzą.

Dzieci na plaży

W Kambodży działają dziesiątki organizacji pozarządowych i zwykłych organizacji wolontariackich, pomagających zarówno dorosłym jak i dzieciom – oczywiście nie dają nikomu pieniędzy, ale uczą angielskiego, organizują różnego rodzaju kursy, uczą zasad higieny, budują oczyszczalnie ścieków, toalety, punkty uzdatniania wody, punkty pomocy medycznej itp., a zarabiają na swoją działalność sprzedając rysunki dzieci, które są pod opieką tej organizacji oraz oczywiście zbierając pieniądze od turystów.

Organizacje sprzedające rysunki

Więc zanim wydamy 2 dolary na bransoletkę warto się zastanowić czy to faktycznie pomoc. Może dołożenie naszych dwóch dolarów do dwóch dolarów dziesiątek innych osób będzie stanowiło kwotę, która przyniesie realną korzyść te społeczności. Niejednokrotnie tutejsze NGO’s organizują też „szybkie turnusy wolontariacie” dla turystów – wywożą chętnego na 5 dni do wioski, w której pomaga przy aktualnych pracach prowadzonych przez tę organizację – np. budowanie szkoły, malowanie płotu itp. A jeśli już nie chcemy dawać pieniędzy przez organizację, bo nie jesteśmy pewni jej uczciwości (choć tutaj to naprawdę dobrze działa!) to zawsze możemy kupić takiemu dziecku pełnowartościowy obiad, zjeść wspólnie, pogadać z nim po angielsku, dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy i przynieść tym więcej korzyści niż zapłaceniem za bransoletkę. I kolejna uwaga – dzieci khmerskie mają bardzo wysokocukrową dietę i dosłownie zero opieki stomatologicznej – dawanie im ciastek, cukierków i lizaków jest dla nich zabójcze (choć jak wszystkie dzieci są strasznie łakome na słodycze).
Pozostaje jeszcze jeden trudny temat również mieszczący się w kręgu odpowiedzialnego podróżowania – Kambodża staje się coraz popularniejszym krajem jeśli chodzi o seksturystykę. I niestety znów najbardziej narażone są tutaj dzieci. To wręcz trudne do uwierzenia, jak masowo bogaci, podstarzali i obleśni zagraniczni turyści, poszukują tu szybkich przygód z kilkunastoletnimi (głównie) dziewczynkami. Oczywiście jest to proceder obustronnie akceptowalny ponieważ „turysta” dostaje to, czego chce, a dziecko dostaje za to pieniądze. Często zresztą to dziecko kusi i namawia, bo wie, że z tego jest „kasa”. Tylko że w takiej sytuacji musi się pojawić trzecia strona – obiektywna. Bo przecież ktoś, kto wykorzystuje dzieci albo ulega ich namowom nie jest normalny, jest dewiantem (żeby nie użyć tutaj bardziej dosadnych określeń) i to, co on uważa za „normalne” jest wręcz naganne, natomiast dziecko nie jest jeszcze na tyle dojrzałe, by świadomie dokonywać wyborów – liczą się dyskoteki, dobre drinki a później zapłata. Oczywiście zarówno w Kambodży, jak i we wszystkich innych krajach wykorzystywanie seksualne dzieci jest przestępstwem, i coraz głośniej zaczyna się o tym mówić. Na każdym kroku – w hotelach, restauracjach, tuk–tukach i na billboardach można znaleźć numery telefonów, pod które należy dzwonić widząc niezdrową (niebezpieczną!) sytuację. Na terenie całego kraju są już specjalnie przeszkolone służby do reagowania w takich przypadkach i zjawiają się w ciągu kilku minut, ale najważniejsze jest to, żeby ktoś dał im cynk, żeby wiedzieli dokąd jechać.

Pomoc dzieciom w Kambodży

Jesteśmy pewni, że to o czym napisaliśmy nie dotyczy tylko Kambodży, ale wielu coraz popularniejszych turystycznie destynacji azjatyckich. Jeśli już chcemy pomagać, to warto się zastanowić czy to co oferujemy to faktycznie pomoc, czy raczej poprawianie sobie samopoczucia. A sposobów na prawdziwe pomaganie jest bardzo wiele i nie są one wcale trudne (choć nie zawsze tak proste jak wyciągnięcie banknotu z portfela).

Kambodża

piątek, styczeń 8th, 2010

Koh Rong – kolejna rajska wyspa Kambodży

wtorek, styczeń 5th, 2010

Pisaliśmy już o cudownych wyspach Zatoki Tajlandzkiej leżących u wybrzeży Kambodży. Koh Khteah i Koh Russei zrobiły na nas ogromne wrażenie i natchnęły nas do tego by popłynąć na większą, ale dalej położoną wyspę Koh Rong.
Wyspa leży w odległości około 50 km od stałego lądu i jedynym środkiem transportu, którym można tam dotrzeć jest statek, który płynie tam około 2,5 godziny. W zasadzie jedynym regularnym statkiem, który tam dociera jest statek firmy organizującej szkolenia nurkowania. Poznaliśmy wcześniej szefa i właściciela tej szkoły – Rudiego, który zgodził się nas zabrać na wyspę z kolejną wyprawą nurkową. Płynięcie małym statkiem w kierunku wyspy nie należało do łatwych bo przez ponad dwie godziny łódką szarpało i bujało tak bardzo, że niektórzy pasażerowie uciekali się do tabletek, a z pokładu do wody zsuwały się różne akcesoria, raz po raz wyłapywane (nie zawsze z sukcesem) przez dziewczynę należącą do załogi.

Lodka na Koh Rong

Kiedy już dotarliśmy do wybrzeży wyspy naszym oczom ukazała się piękna wyspa gęsto porośnięta dżunglą a u jej brzegu ciągnęła się piękna biała plaża długa na kilka kilometrów.

Wybrzeze Koh Rong

Koh Rong to w zasadzie daleka od cywilizacji wyspa na której znajdują się cztery wioski, każda po 300-400 mieszkańców. Poza wioskami znajduje się tam restauracja i bambusowe bungalowy pod uroczą nazwą „Paradise” i nie ma w tej nazwie ani cienia przesady. Widok jaki się roztacza na piękną w zasadzie dziką plażę pokrytą delikatnym jak mąka, białym piaskiem i turkusowo-zieloną czystą jak kryształ wodę daje jednoznaczne skojarzenia z egzotycznym rajem, który znamy tylko z opowieści i filmów 😉

Plaza Koh Rong

Ponieważ przybyliśmy na wyspę zorientować się jak wygląda na niej życie i przyjrzeć się jej mieszkańcom poznaliśmy również właściciela „Paradise”, który ściśle współpracuje ze szkołą nurkowania i z Rudim. Irfan jest niesamowicie ciekawym człowiekiem. Mieszka na wyspie od 10 lat, jest pół Turkiem, pół Niemcem, a jego żona Japonką. Zna biegle sześć języków w tym khmerski, dzięki czemu współpracuje z lokalną społecznością i wraz z Rudim na wyspie realizują wiele projektów niosących pomoc tutejszym mieszkańcom. Dzięki ich działalności na wyspie wybudowano małą szkołę w której uczą angielskiego i podstawowych spraw związanych z turystyką jako, że to jedyna gałąź życia w której mieszkańcy tych wiosek mogą się w przyszłości realizować. Bieda nie pozwala im na jakiekolwiek wykształcenie więc to co dostają w tej szkole jest dla nich wymarzonym prezentem. Ponieważ życie na takiej wyspie nie jest łatwe a jednym z podstawowych problemów jest zachowanie jej naturalnej czystości więc wśród projektów uruchomionych przez Irfana i Rudiego dominują te, które służą czystości wyspy. Oprócz szkoły na wyspie wybudowano ekologiczną spalarnię śmieci, założono cztery filtry wodne dzięki czemu uzyskuje się zdatną do picia wodę i postawiono kilka toalet publicznych, ponieważ miejscowi mieszkańcy nie znają takiego pojęcia jak toaleta 😉 Na wyspie nie ma żadnych źródeł zanieczyszczeń chemicznych (bo niby skąd ;-)), a zasoby słodkiej wody pochodzą z jedynej małej rzeczki, więc oczyszczanie wody filtrami biologicznymi jest w miarę proste. Oczywiście te projekty i pomoc można by rozszerzać, ale potrzebni są ochotnicy, którzy w ramach wolontariatu będą prowadzić takie działania na wyspie. Docelowo przydałoby się tutaj dziesięć filtrów wodnych, więcej toalet i chętnych do uczenia dzieci.
Po tych rozmowach i „oględzinach” wyspy spodobaliśmy się na tyle, że zaoferowano nam tutaj pracę administracyjną nad projektami na wyspie. Czyli gdybyśmy tylko chcieli moglibyśmy zostać na rajskiej wyspie tak długo jak tylko byśmy chcieli i mielibyśmy zapewnione miejsce do spania i wyżywienie. Prawda, że brzmi niewiarygodnie? 🙂 A jednak to prawda. Powracając do naszego poprzedniego wpisu – który rozpoczęliśmy od wymarzonej pracy polegającej na zarządzaniu wyspą, którą kiedyś ogłoszono dla pary szczęśliwców i która dla tłumu chętnych pozostała jedynie marzeniem – z całą pewnością możemy teraz powiedzieć, że taka praca to nie jakieś „gruszki na wierzbie”. Jak widać niemal przez przypadek udało nam się znaleźć taką pracę i moglibyśmy stać się kolejną parą szczęśliwców żyjącą w rajskich warunkach na egzotycznej wyspie 🙂 Tak więc drodzy czytelnicy, jeśli ktokolwiek z Was marzy o takim życiu i wydaje mu się, że to zupełnie nierealne marzenie, stanowczo odpowiadamy, że jest to w zasięgu każdego kto tylko CHCE to zrealizować! My biliśmy się z różnymi myślami i rozważaliśmy tę propozycję, ale zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż. Może kiedyś wrócimy do takiego pomysłu i staniemy się mieszkańcami rajskiej wyspy, realizując przy okazji szlachetne cele dla lokalnej społeczności – kto wie? 🙂
Powracając do inicjatyw Rudiego i Irfana to zapewniono tutaj również opiekę medyczną w postaci jednego lekarza wolontariusza, który służy mieszkańcom stosowną pomocą lekarską. Aż trudno uwierzyć, że zanim pojawił się tutaj ten lekarz żadna pomoc lekarska nie była możliwa. Dla przykładu warto wspomnieć, że ukąszenie kobry bez żadnej pomocy lekarskiej oznacza pewną śmierć w ciągu pięciu godzin. Dla dziecka czas ten jest jeszcze krótszy. W roku 2008 w Kambodży ukąszonych zostało 1500 osób z czego aż jedna trzecia zmarła, ponieważ nie trzymała pomocy medycznej!
Lokalna społeczność to naprawdę gościnni i uśmiechnięci ludzie! Mieliśmy okazję być goszczeni przez jedną z rodzin „na herbatce” i było to naprawdę miłe spotkanie (choć warunki higieniczne pozostawiały wiele do życzenia ;-)). Zajmują się głównie połowami owoców morza i ryb oraz uprawami. Niektórzy korzystając z dzikości wyspy z całą pewności uprawiają nie tylko warzywa 😉 Mieliśmy okazję zakupić niemałe ilości „trawki” zaoferowanej nam przez mieszkankę wyspy – uwaga! – tuż przed punktem medycznym 🙂 Szczerze mówiąc towar wyglądał bardzo solidnie i był równie solidnie zapakowany w gazetę przewiązaną gumką – pełen profesjonalizm 😉

Handel trawka

Chodząc po plaży czuliśmy magię tego miejsca. Na brzegu, na cudownie miękkim piasku leżały orzechy kokosowe a wśród nich można było znaleźć mnóstwo przepięknych muszli. Niektóre ogromne i kolorowe jakie widuje się jedynie na zdjęciach z nikomu nie znanych rajskich miejsc budzących jedynie spragnione westchnienia. W dalszej części plaży przyglądaliśmy się dwóm mężczyznom budującym łódź. Wrażenia rodem z powieści o Robinsonie na bezludnej wyspie…

Lodka

Żal było nam opuszczać tę cudowną wyspę i tych wspaniałych ludzi. Jesteśmy przekonani, że ich działania przyniosą jeszcze wiele dobrego dla wyspy i lokalnej społeczności. Życzymy im samych sukcesów. Kto wie, może kiedyś my też do nich dołączymy?

The best job of the world ;-)

piątek, styczeń 1st, 2010

Pamiętacie konkurs ogłoszony parę miesięcy temu przez władze bodajże Nowej Zelandii na zarządcę jednej z rajskich wysp u wybrzeży NZ? Do obowiązków zarządcy miało należeć wzorcowe leniuchowanie i korzystanie z uroków wyspy a najpoważniejszym obowiązkiem ze wszystkiego było prowadzenie regularnego bloga, zachęcającego do odwiedzenia tego miejsca. Wszyscy chcieli mieć tę pracę (bo dodatkowo była super płatna) i pomysłodawca konkursu odnotowywał miliony wejść dziennie na swoją stronę… ale jak to w konkursach bywa, wygrać mogła tylko jedna osoba.
My chcemy Wam udowodnić, że najlepsza praca na świecie jest na wyciągnięcie ręki i w zasadzie każdy ją może mieć, tylko trzeba dobrze poszukać, bo nie od razu się na nią trafia ale jest!
Podczas naszego pierwszego spaceru po plaży w Sihanoukville w wielu barach widzieliśmy napisane zazwyczaj z błędami ogłoszenia „western staff wanted”. Jeszcze w Laosie poznaliśmy dwie angielskie dziewczyny które właśnie tu pracowały i bardzo to sobie chwaliły, więc zdecydowaliśmy, ze my też popytamy. W pierwszej kolejności trafiliśmy do plażowego baru, mającego aspiracje do stania się największą imprezownią Sihanoukville (choć oglądając go za dnia trudno nam było to sobie wyobrazić). Faktycznie nadal poszukiwano tam pracowników, więc umówiliśmy się na jedną noc próbną. Praca miała pokrywać koszty zakwaterowania oraz zapewniać całodzienne jedzenie i picie, w zasadzie bez ograniczeń. Wyglądało to całkiem nieźle, bo to oznaczało, że nie będziemy wydawać pieniędzy na tutejsze „życie”. Ale jeszcze tego samego dnia zdecydowaliśmy zapytać w kolejnym miejscu, gdzie poszukiwano pracowników – zupełnie inny klimat, ekskluzywny bar, koszmarnie drogie drinki, spokojna muzyka w głośnikach, paru bogatych gości sącząc leniwie swoje piwo albo cocktail czytało książki na leżakach… też może się podobać. Po krótkiej rozmowie z właścicielką ustaliliśmy, że w ciągu dwóch dni da nam odpowiedź. Ta oferta również brzmiała dobrze, bo tu za wykonywaną pracę miało być wypłacane wynagrodzenie, więc oprócz oszczędzania realny dochód (może nie za wielki, ale zawsze jakiś ;-)). Na drugi dzień dostaliśmy SMS, żeby przyjść ustalić szczegóły dotyczące pracy. No nieźle, byliśmy właśnie po nocy testowej w plażowej imprezowni i mieliśmy tę pracę, a tu dostaliśmy kolejną. Ale przecież takich okazji się nie przepuszcza. Poszliśmy o wyznaczonej godzinie na ustalanie warunków pracy, nie dając po sobie poznać, że już coś mamy. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak Sharon (właścicielka) mówiła wcześniej – praca cztery razy w tygodniu po 8 godzin, jedno z nas zmiany poranne (6.30 – 14.30), drugie – wieczorne (16.30 – 00.30 albo do ostatniego klienta). Misiek od razu został przydzielony do zmian porannych (bo wtedy jest więcej „męskiej roboty”). Ha! No więc w ciągu dwóch dni mieliśmy dwie prace. Pozostawało tylko zastanowić się, jak je pogodzić, skoro np. Ola powinna być wieczorami w dwóch miejscach jednocześnie, a Misiek kończąc pracę w imprezowi np. o 3:00 w nocy, już o 6.30 rano miał być w kolejnym miejscu. Ustaliliśmy, że pociągniemy to jak długo się da, a jak już się nie da, to z jednej z nich zrezygnujemy, a zawsze będziemy parę groszy (centów :-)) do przodu. Udało się to przez jeden tydzień i być może udawałoby się dłużej, gdyby nie to, że naszą szefową w plażowej imprezowi była lokalna „bizneswoman” (tak się jej wydawało), z którą nie dało się współpracować i dla własnego komfortu psychicznego po kolejnych fochach i ciągłym niezadowoleniu po prostu powiedzieliśmy co myślimy o takim zachowaniu i grzecznie się pożegnaliśmy. W końcu nie jesteśmy tu po to, żeby znosić humory jakiejś sfrustrowanej gwiazdy, mającej się za niewiadomo jaką dyrektorkę, a poza tym mamy drugą pracę i naprawdę nic nas tam nie trzymało.
Ale te kilka nocy spędzonych za barem w plażowej dyskotece to wręcz niezapomniane chwile, bo zobaczyliśmy jak wygląda nocne życie różnych ludzi.

Imprezka

Ludzie, przyjeżdżający na wakacje po to, by się „zresetować” po prostu w takich miejscach głupieją, mają świadomość, że nikt ich nie zna, na drugi dzień nie trzeba iść do pracy… więc „hulaj dusza, piekła nie ma”. No i mieliśmy też okazję obserwować takie sceny, dla których warto było się tych parę nocy pomęczyć. Do grona naszych cowieczornych klientów należała para z Austrii – lekarz psychiatra ze swoją partnerką. O matko! Ten lekarz to jeden z cięższych przypadków psychiatrycznych z jakimi się w życiu spotkaliśmy 🙂 A jego partnerce też „niczego nie brakowało” i podejrzewamy, że złamał zasady etyki lekarskiej bo to po prostu jego pacjentka. Byli jak z innej planety – od strojów poczynając (np. dziewczyna miała białe rajstopy, czarne bawełniane skarpetki i na to paskowe sandałki na obcasie) a on zawsze przychodził w (z każdym dniem brudniejszej) białej podkoszulce na ramiączkach, poprzez zachowanie, a na tańczeniu kończąc. Oboje mieli opętany wzrok i wielokrotnie dopominali się, żeby DJ puszczał piosenkę „Mambo nr 5”. A wtedy na parkiecie rozpoczynało się istne piekło – wszyscy odsuwali się jak najdalej a nasza ulubiona para rozpoczynała swój rytuał przypominający coś pomiędzy zapasami, grą w ganianego i jakąś ostrą kłótnią. Dziewczynie się nogi plątały a partner nią szarpał, jakby chciał jej wyrwać ręce, latała od ściany do ściany, niemal się przewracając i do tej pory zastanawiamy się jak to się stało, że nie doszło do żadnego wypadku. Oczywiście cała ta „tańczona akcja” nie miała nic wspólnego z poczuciem rytmu czy jakąkolwiek umiejętnością tańca. Żenada po prostu.
Kolejnym ciekawym towarzystwem była grupa młodych ludzi, która rozpoczęła imprezę o godzinie 16:00 w wigilię a zakończyła ok. 3:00 nad ranem w drugi dzień świąt. Cały ten czas siedzieli w barze, jedli, pili i wypalili kosmiczne ilości trawy! Może od czasu do czasu ktoś na chwilę przysypiał, ale ten maraton trwał w sumie 35 godzin. Szczerze mówiąc to należy im się duży szacun, bo my z pewnością nie dalibyśmy tak rady.

Szalenstwo

Do tego oczywiście dochodzą dziesiątki par mieszanych – podstarzały facet (z USA, Australii lub Europy) i młoda Khmerka umilająca mu wakacje (później, w miejscu gdzie taka para siedziała można znaleźć np. kartkę z nabazgranym niezdarnie: can you help me to pay for my school?).
Zresztą wieczory faktycznie przekonały nas, że „nasz” bar jest jednym z najliczniej odwiedzanych miejsc na nocne szaleństwa. Oczywiście klientów przyciągały przede wszystkim najróżniejsze „happy hours” – piwo za 0,25 USD, albo drinki za 1 USD, albo jeden drink gratis w określonych godzinach… a do tego jedyny w całym SIhanoukville „dancefloor on the beach”, więc faktycznie to, co w ciągu dnia nie robi wielkiego wrażenia, nocą zmienia się w maszynkę do robienia pieniędzy (i to szczerze mówiąc przy bardzo niewielkich nakładach!)
Ale praca w takim miejscu daje też szansę poznania tego, co się dzieje za barem i czego przeciętny klient wolałby nie wiedzieć. Hitem absolutnym jest sposób zmywania naczyń. Wieczorem są ustawiane trzy wiadra z wodą – do jednego jest dodany płyn do naczyń. Zmywanie całą noc odbywa się w tej samej wodzie poprzez zanurzenie np. szklanki najpierw w wodzie z płynem, później w wiadrze „pierwsze płukanie” i na koniec w wiadrze „drugie płukanie”. Po pierwszej godzinie woda we wszystkich wiadrach wygląda niemal tak samo, i to w ten sposób, że strach do niej włożyć rękę. Dodatkową „ciekawostką” jest fakt, że gdy już wszyscy klienci mają odpowiednią ilość alkoholu we krwi, brudne kufle odstawiane na bar, szły bezpośrednio do koszyka „czyste” i natychmiast były wykorzystywane ponownie. Ta praktyka odpowiedziała nam na pytanie, dlaczego niektórzy klienci cały wieczór proszą żeby im dolewać piwo do tego samego kufla, z którego już pili (zresztą sami zaczęliśmy tak robić). Ale widząc warunki sanitarno – higieniczne w największej dyskotece plażowej Sihanoukville, po raz kolejny uświadomiliśmy sobie, że w takie miejsca bez szczepień na żółtaczkę nie można się udawać. Przecież prawdopodobnie działa to dokładnie tak samo we wszystkich lokalach i barach na plaży (oczywiście z wyłączeniem tych drogich i ekskluzywnych, gdzie jest bieżąca woda :-)).

Teraz więc została nam już tylko przyjemna praca w drogim barze, gdzie delikatna muzyka nie zakłóca szumu morza, i gdzie codziennie uczymy się robić najbardziej wymyślne, kolorowe drinki z drogich alkoholi, a eleganccy klienci niemal zawsze zostawiają tipy. Oczywiście to także możliwość poznania wielu ciekawych ludzi, ponieważ każdy z klientów chce porozmawiać, i często opowiedzieć swoją historię (co go do Kambodży przywiodło). Atmosfera jest swobodna i przyjacielska, zero stresu, żadnych „gonitw na czas”, a przyspieszenie w godzinach kiedy jest dużo gości, daje poczucie przyjemnej pracy. Zresztą sama nazwa jest już bardzo zachęcająca – „Above us only sky” – to brzmi lepiej niż wszystkie znane nam nazwy korporacji i wiodących światowych firm, będących liderami w swoich branżach i w których każdy chciałby pracować (czyli po prostu dać się zajeździć za złudne poczucie zarabiania dużych pieniędzy).

Above Us Sky Only

Nasz bar jest przy samej plaży, więc tuż przed pracą albo tuż po pracy można zanurzyć się w ciepłych wodach Zatoki Tajlandzkiej, opalać się albo leżeć w cieniu trzcinowych parasoli, nie spiesząc się na kolejną nikomu do niczego nie potrzebną, ale obowiązkową prezentację wyników, a wszyscy naokoło są wyluzowani i uśmiechnięci.

Nasz bar

Powracając do początku tej wypowiedzi, taka praca mimo iż nie jest „pracą marzeniem” ma już sporo wspólnego z „najlepszą pracą na świecie” 🙂 Nie ma tu co prawda elementu kosmicznego wynagrodzenia, ale też trudno oczekiwać kokosów za taką pracę 🙂 Mniej – więcej na utrzymanie tu wystarcza, więc po prostu „żyć, nie umierać”! Przynajmniej na czas naszego pobytu w Kambodży 🙂

Błękitna laguna – wyspy Koh Khteah i Koh Russei

wtorek, grudzień 29th, 2009

Przebywając w Kambodży postanowiliśmy udać się na wyspy znajdujące się na Zatoce Tajlandzkiej, do których można udać się łodzią z Sihanoukville.
W zasadzie na plaży Serendipity oraz Victory jest sporo łodzi, które wypływają właśnie do tych wysp, a potem wieczorem wracają na wybrzeże. Takie łodzie mają ekwipunek do snorkelingu czyli nurkowania tuż pod powierzchnią wody w masce i rurce i na ogół „powożone” są przez małoletnich chłopaków 🙂
Nie wiedzieliśmy za bardzo czego się po tych wyspach spodziewać, bo przeczytaliśmy o tych wyspach, że są to tzw. bamboo islands z lasami tropikalnymi, rajskimi plażami, błękitną wodą otaczającą wyspy i pięknymi rafami koralowymi. Zazwyczaj rzeczywistość okazuje się jednak bardziej szara niż opisują to przewodniki. Tym razem to co zobaczyliśmy i doświadczyliśmy przeszło wszelkie nasze oczekiwania! Jeżeli ktoś szuka kawałka raju na ziemi to śmiało może udać się na którąś z wysp otaczających Sihanoukville. To jak piękna jest tutaj przyroda i jakie wspaniałości kryje krystalicznie czysta woda zaskoczyło nas kompletnie. Szczerze mówiąc myśleliśmy, że takie wspaniałe plaże, białe i żółte piaski na których leżą kokosy i woda o kolorach jakich się nam nie śniło to tylko wymysł reżyserów takich filmów jak „Błękitna laguna” czy tym podobnych. Tymczasem właśnie tak wyglądają wybrzeża tych wysp. Koh Russei nawet ma bambusowe bungalowy w których można się zatrzymać na wymarzone noclegi przy rajskiej plaży z dala od cywilizacji (nie ma tam elektryczności więc pełna egzotyka).
Do wysp wypłynęliśmy rano i szczerze mówiąc byliśmy pełni obaw jako, że ocean tego dnia był wyjątkowo wzburzony, a drewniane łódki miotały się na jego falach jak papierowe stateczki. Po przebrnięciu w wodzie paru metrów do łódki siedliśmy na mokrych od fal drewnianych ławkach w składzie siedmioosobowym ruszyliśmy w kierunku Koh Khteah. Łódź podskakując na falach raz po raz zapewniała sporo wrażeń, a woda ochlapywała regularnie pasażerów. Dobrze, że od razu ubrani byliśmy w stroje kąpielowe więc wystarczyło pozbyć się ubrań i poddać się tym prysznicom 😉 Raz po raz przecieraliśmy tylko okulary słoneczne, żeby widzieć otoczenie.

Lodka na wyspy

Gdy dobrnęliśmy do Koh Khteah powiedziano nam, że tutaj będziemy oglądać rafy. Byliśmy nieco zaskoczeni, ponieważ pod piękną błękitno-turkusową wodą widzieliśmy jakieś piaskowe kolory skał. Jak się okazało nie były to żadne skały tylko najprawdziwsze piękne rafy koralowe kryjące niesamowite morskie stworzenia, cudowne koralowce, ukwiały, jeżowce, falujące rośliny, oddychające kamienie itd. A wśród tych kolorowych cudowności piękne ryby najrozmaitszych gatunków. Te rafy rozpoczynały się zapewne na głębokości kilku czy kilkunastu metrów, ale nadbudowywały się różnymi wspaniałościami do tego stopnia, że niektóre z nich znajdowały się niemal tuż pod powierzchnią wody. Pływając w masce z rurką można było poddać się „wielkiemu błękitowi” i poczuć się jak część tego niewiarygodnego podwodnego świata. Woda niemal sama unosiła nasze ciała a pod nami roztaczały się niesamowite widoki przepięknej przyrody. Ryby podpływały przyglądać się nam z równie wielką ciekawością jak my im. Staliśmy się częścią tego pięknego świata. Do tej pory wydawało nam się, że podwodne filmy oglądane gdzieś na „Discovery Chanel” czy „National Geographic” to jakieś nieosiągalne światy dostępne tylko dla wyposażonych w specjalny ekwipunek nurków na dodatek filmowane miejsca muszą być gdzieś w jakiejś kompletnej dziczy niedostępnej dla przeciętnego człowieka. Tymczasem zaledwie kilka kilometrów do wybrzeża Kambodży na głębokości pozwalającej pływać bez żadnego sprzętu jedynie z rurką roztaczały się światy jakie do tej pory widzieliśmy tylko na filmach przyrodniczych. Na dodatek czystość wody pozwalała oglądać te rafy w zasadzie aż do samego dna!

Snorkeling

Po tych niesamowitych wrażeniach popłynęliśmy na Koh Russei, która zauroczyła nas równie bardzo jak rafy koralowe przy Koh Khteah. Wyspa przywitała nas żółtym piaseczkiem pod smukłymi palmami i cudownie błękitnym wybrzeżem. Do tego kilkadziesiąt metrów od brzegu rozpoczynała się dżungla, którą można było przebrnąć na drugi brzeg wyspy. A tam kolejna wspaniała plaża i krystalicznie czysta woda.

Plaża na Koh Russei

Jeśli można gdzieś na świecie mówić o pięknych tropikalnych, pełnych uroku wyspach z dala od cywilizacji to z pewnością można tak opisywać te cudowne wyspy wybrzeża Kambodży. Byliśmy tak pozytywnie zaskoczeni, że zapisaliśmy sobie te miejsca jako te do których chcielibyśmy jeszcze powrócić. Na wyspie Koh Russei oprócz leżenia na piaskach i kąpieli w cudownej wodzie spożyliśmy też posiłek z pieczonej barakudy (swoją drogą grillowania barakuda jest absolutnym hitem kulinarnym wizyty w Kambodży – ryba jest przepyszna, na dodatek praktycznie nie zawiera ości – palce lizać!) a potem jedliśmy ananasy i banany. Lepszego zakończenia wizyty na wyspie nie można sobie było wyobrazić 🙂

Plaża na Koh Russei z drugiej strony wyspy

W drodze powrotnej zawitaliśmy na jeszcze jednej małej wyspie, która jak się okazało była otoczona przecudną rafą koralową, która wywołała w nas jeszcze większe wrażenie niż rafa przy Koh Khteah. Niezliczoność kształtów i ryb, które można tam było obserwować zapewniła nam przeżycia o których będziemy jeszcze długo pamiętać.

Rafy koralowe

Żeby nie było tylko tak „cukierkowo” to śpieszymy też dodać, że uprawiając snorkeling w takich miejscach jak te cudowne rafy należy też zachować ostrożność. Niektóre z nich znajdują się tak blisko powierzchni wody, że można się po prostu o nie zaczepić, albo uderzyć nogą lub ręką. Tak też się stało podczas naszego pływania, kiedy to Misiek uderzył nogą o ostre koralowce. Ale drobne rany cięte w niczym nie obniżyły wrażeń jakie doświadcza się po tak cudownym przeżyciu jakim jest oglądanie z bliska rafy koralowej i toczącego się przy niej życia. Innym problemem na który można się natknąć są najeżone długimi kolcami jeżowce. Należy uważać, żeby się na któryś nie „nadziać” bo wyciąganie takich kolców jest bardzo trudne i bolesne. Nam udało się tego uniknąć choć w pewnym momencie było blisko. Po szybkim „siadzie” na rafie spowodowanej jej naglą bliskością przy powierzchni wody okazało się, że miejsce siadu znajdowało się kilkanaście centymetrów od niczym nie przejmującego się jeżowca 🙂

Rajskie plaże kambodżańskich wysp

Wizyta na wsypach otworzyła w naszej świadomości nowy rozdział. Cudowna przyroda znajdująca się w wodach oceanów wcale nie musi być niedostępna i nieuchwytna a do jej przeżywania wcale nie jest niezbędny jakiś skomplikowany sprzęt i umiejętności. Oczywiście na różnych głębokościach i w różnych miejscach przyroda ta różni się swoją istotą, ale to co zobaczyliśmy tym bardziej zachęciło nas do eksplorowania wód tam gdzie tylko będzie to możliwe a warunki będą sprzyjające.

Życzenia świąteczne

czwartek, grudzień 24th, 2009

Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku, życzymy naszym Czytelnikom, Przyjaciołom i Sympatykom przede wszystkim odwagi i uporu w dążeniu do realizacji własnych marzeń! Jesteśmy najlepszym przykładem tego, że chcieć to móc, a frajda, jaką sprawia kolejny raz powiedzenie: „robię to, o czym zawsze marzyłem” jest nieporównywalna z niczym innym! I przekonaliśmy się, że to prawda, że jeśli się czegoś bardzo mocno pragnie, to cały wszechświat sprzyja osiągnięciu tego celu. Dlatego Kochani – życzmy Wam, aby tegoroczne listy robione na pierwszych stronach nowych kalendarzy, pt. „w 2010 roku zrobię/będę/pojadę…” żyły dłużej niż do 2 stycznia i aby były wyznacznikiem tego, co chcecie osiągnąć i do czego dążycie przez cały rok, abyście w następnego Sylwestra… np. byli w Kambodży, jeśli taki właśnie miałby być Wasz plan 🙂 (bo nasz mniej – więcej taki był 🙂 i proszę – udany). A zatem – niech życzenia się spełniają, a my im w tym pomagajmy, bo naprawdę warto!

Poza tym oczywiście życzymy Wam zdrowych, spokojnych Świąt, szalonych zabaw sylwestrowych (dla tych, którzy jadą w góry – dużo śniegu) oraz wszystkiego co najlepsze na cały Nowy Rok 2010.

Swiateczne zyczenia

Sihanoukville – najpopularniejsze miejsce wybrzeża Kambodży

poniedziałek, grudzień 21st, 2009

Kambodża. Wybrzeże, czyli zachodnia część kraju. Sihanoukville. Słońce pali niemiłosiernie. Patelnia taka, że asfalt robi się miękki i trudno uchronić się przed wszechogarniającym skwarem. Z nas leją się litry potu i gdyby nie butelki zimnej wody odwodnienie organizmu murowane. Niektórzy lokalni mieszkańcy w długich spodniach, czasem w długim rękawie i katanach. Niewiarygodne. Jak można to wytrzymać? Może ich zwyczaj wchodzenia do wody w ubraniach „tak jak stoją” ma jakiś sens? Nieeeee. Przecież po wyjściu z wody refreshing może trwać raptem minutę, dwie, a potem rozpoczyna się proces gotowania wody bezpośrednio na ciele. Nie wiemy jak to możliwe. Może to odporność wynikająca z zamieszkiwania tutaj od dzieciństwa? Może jakaś podświadomość działająca na zasadzie: „przecież jest zima, potem będzie jeszcze goręcej”? Na domiar złego woda w Zatoce Tajlandzkiej ma temperaturę porannej herbatki.
Sihanoukville od jakiegoś czasu – szczególnie w okresie europejskiej zimy – tętni życiem bo zjeżdżają się tutaj turyści uciekający przed zimą i szukający egzotycznych wakacji w relatywnie tanim miejscu.

Golden Lions

Kambodżańskie wybrzeże jest do tego idealne. Upał, pełna egzotyka, tropikalne owoce i błękitno-zielony, czysty jak kryształ ocean plus wszechogarniająca klienta taniość to miejsce marzeń dla backpackersów. Nic dziwnego, że Europejczycy otwierają tutaj swoje biznesy. Największa imprezownia w Sihanoukville – Utopia w godzinach szczytu wygląda jak europejskie kluby, gdzie alkohol leje się litrami, a trawka to szara codzienność. Oczywiście prowadzą ją Europejczycy. Najlepsze guesthousy, bary i restauracje też. Ceny więc powoli pną się w górę, ale i tak jest to ułamek tego co wydaje się w Europie i na dodatek w warunkach, których nie da się uzyskać w najgorętsze lato. Happy shake, happy pizza i inne wynalazki są powszechnie dostępne w dodatku ceny równie śmieszne jak ich rozweselające działanie. Klienci bombardowani są ulotkami o super ofertach tego wieczora. Happy hours – jedz do woli, pij za półdarmo itd.

Plaza Serendipity

Jest tutaj kilka plaż. Niektóre z nich spokojne niczym oazy na małych wyspach, niektóre zatłoczone, pełne barów i oferujących wszelkiej maści usługi lokalesów krążących wśród plażowiczów. Można zjeść świeże owoce tropikalne, skorzystać z masażu, albo poddać się oferowanemu wprost na miejscu pedicure czy nawet depilacji. Co tylko chcesz. Tanie książki, okulary itd. Można przy tym spędzić niezliczone godziny bo lokalesi często dosiadają się na brzegu leżaka, dyskutują, uśmiechają się i próbują nawiązać nić kontaktu. Po paru dniach wielu z nich już zna plażowiczów i z daleka mówi „Hello”. Oczywiście celem jest sprzedaż więc jeśli zwrócisz uwagę na cokolwiek to długa rozmowa i negocjacje cenowe gwarantowane 😉 Przy kupnie okularów słonecznych spędziliśmy ponad 45 minut na wybieraniu i targowaniu się kopii okularów znanych marek. W końcu doszło do zakupu okularów polaryzacyjnych za 5 USD. Po pół godzinie inny sprzedawca nie mógł uwierzyć, że takie okulary udało się nam zakupić za 5 USD więc na dowód tego sprzedaliśmy mu je za te 5 USD a on z ochotą je od nas odkupił. Po następnej godzinie znowu spędzaliśmy czas na targowaniu się z innym sprzedawcą by zdobyć kolejne okulary, żeby mieć jednak to na wypracowaniu czego spędziliśmy już tyle czasu. Tak więc czas na plaży mija szybko 😉
Dla backpackersów najbardziej sprzyjające są plaże Serendipity i Ochheuteal ze względu na rozwiniętą infrastrukturę i mnogość miejsc do spania. Bardziej spokojna i czystsza jest Otres, ale trzeba tam dojechać bo leży parę kilometrów poza centrum.

Plaza Otres

W takich patelnianych warunkach najsensowniej do późnego popołudnia chować się w cieniu a potem po największym skwarze wychodzić na plażę i to najlepiej też pod parasol. Nawet lokalesi rozwieszają hamaki pod drzewami wzdłuż brzegu, a na plaży gdzie nie ma leżaków i parasoli jest niemal pusto.

Plaza Ochheuteal

Wieczorami można już w bardziej cywilizowanych warunkach pogodowych przemieszczać się po mieście. Oprócz uchwycenia plażowego klimatu udało nam się tutaj przyglądać miejscowemu weselu. Oczywiście na świeżym powietrzu i ze sceną na której występowały jakieś formacje w stylu lokalnych gwiazdek pop. Poza tym atmosfera w porównaniu do chińskiego wesela w którym uczestniczyliśmy bardziej wyluzowana i pewnie zabawa trwa do rana.

Wesele w Sihanoukville

Alkoholu też się za kołnierz nie wylewa. Lokalny hit o nazwie Mekong święci tryumfy w każdym barze. Głównie ze względu na cenę. Wiaderko Mekongu z lodem i Colą można kupić już za 2 USD. Smak można uplasować pomiędzy whiskey a samogonem. Jak dla nas godne polecenia 🙂

Zachód słońca nad Serendipity

Z Sihanoukville udamy się wzdłuż wybrzeża już bezpośrednio do Tajlandii. Nie wiemy jeszcze czy udamy się tam przed Nowym Rokiem czy zakotwiczymy tutaj w jakimś sprzyjającym miejscu by tu „przezimować”…

Siem Reap i magia Angkor

czwartek, grudzień 17th, 2009

Aby odwiedzić najbardziej magiczne i najsławniejsze miejsce w Kambodży, czyli Angkor udaliśmy się do Siem Reap, które jest drugim po Phnom Phen najważniejszym miastem w tym kraju. Z tego miasta bowiem można wybrać się do kompleksu Angkor, który znajduje się w odległości około 15 km licząc od centrum.
O Angkor słyszał chyba niemal każdy. To ogromny kompleks zabytków składający się z kamiennych budynków, świątyń i pozostałości miast. Powierzchnia ścisłego centrum tego kompleksu zajmuje aż 400 km2 ale są i takie, które leżą poza tym terenem w odległości kilkudziesięciu kilometrów. Zwiedzanie więc tych wszystkich cudów to czasochłonny proces i można na to przeznaczyć od kilkunastu godzin do kilku dni w zależności od wytrwałości i od środków transportu którym dysponujemy. Cały ten kompleks to miejsce gdzie historycznie na przestrzeni wieków VIII i XV n.e. kształtowało się państwo khmerskie i w tym obrębie ustanawiane były jego stolice. Zaobfitowało to w niesamowite budowle i świątynie, które można dzisiaj zwiedzać na terenie Angkor. Najwięcej podziwianych dzisiaj spektakularnych miejsc kompleksu Angkor powstało za panowania Dżajawarmana VII, czyli w okresie końca XII i początku XIII wieku. Ten władca wprowadził kult Króla-Buddy, czyli takiego władcy, który jest inkarnacją Buddy. Zaowocowało to wieloma architektonicznymi symbolami tego kultu, mianowicie pomnikami o czterech obliczach wyobrażającymi twarz Dżajawarmana. Do ciągłości dynastii z okresu angorskiego należą podobno również późniejsi władcy Kambodży włącznie z panującym obecnie Norodomem Sihamonim.
Nie da się opowiedzieć w krótkim wpisie jak wiele różnych nurtów religijnych oprócz samego Buddyzmu w różnych jego formach przewinęło się w okresie angkorkskim pozostawiając wpływ na architekturę podziwianych obecnie budynków. Dość powiedzieć, że przewija się tu również braminizm, kult Siwy i hinduizm.
Na nas miejsce to podziałało pełnią swojej magii i można śmiało powiedzieć, że w połączeniu z niesamowitą egzotyczną przyrodą i nieznośnym wręcz upałem, który nam towarzyszył od świtu do zmroku sprawiło, że jest to przeżycie warte każdego wyrzeczenia i nie dające się powtórzyć nigdzie indziej na świecie. Nawet kurz, pył, porozjeżdżane na drogach dzikie węże, latające nad głowami krzykliwe papugi i odgłosy dżungli, których nie potrafimy określić, czy ogromne pajęczyny, z którymi czasem trzeba powalczyć, żeby dotrzeć do niektórych miejsc sprawiają, że o tym miejscu nie da się zapomnieć! Po prostu m-a-g-i-a!
Najważniejszym obiektem kompleksu Angkor jest będąca jego wizytówką świątynia Angkor Wat. Powstała w XII wieku i obejmuje teren ponad 2 km2 otoczonych szeroką fosą. Na terenie świątyni znajdują się wysokie wieże z których najwyższa mierzy aż 65 m.

Angkor Wat

Niesamowite wrażenie robią ciągnące się na ścianach wewnętrznych kamienne płaskorzeźby przedstawiające ponad 20 tysięcy postaci, zwierząt i przedmiotów przedstawiających różne sytuacje z życia dworu. Podobno całkowita długość tych murów zdobionych płaskorzeźbami wynosi aż 900 m!

Sciany Angkor Wat

Drugim najważniejszym obiektem kompleksu Angkor jest Bayon pochodzący z lat panowania Dżajawarmana VII o którym pisaliśmy powyżej. To między innymi tutaj można podziwiać architektoniczne posągi i płaskorzeźby twarzy Dżajawarmana. Podobno są tutaj aż 54 wieże ozdobione 216 twarzami tego Króla-Buddy (czyli Awalokiteśwary). Sam Bayon jest kompleksem samym w sobie bo zamknięty od czterech stron świata murami i bramami obejmuje wiele świątyń, posągów Buddy, a także kamiennych tarasów.

Twarze Bayonu

Bayon

Bayon 2

Z pozostałych świątyń i miejsc na pewno warto podkreślić Preah Khan, Neak Pean, Ta Prohm, Banteay Kdei, Sra Srang East Mebon oraz Ta Keo.

Swiatynie Angkoru

East Mebon

Plaskorzezby Swiatyn Angkoru

Banteay Kdei

Ta Keo

Największe wrażenie robią chyba mury Ta Prohm, które zostały opanowane przez roślinność otaczającej ten kompleks dżungli. Tropikalne drzewa potrafiły wrosnąć w świątynie doskonale się z nią komponując. Długie na kilka a nawet kilkanaście metrów korzenie wpasowały się w mury szukając miejsca dotarcia do ziemi i stanowią teraz nieodłączną całość tych zabytków. Szczęka opada…

Ta Prohm

Drzewa Ta Prohm

W całym kompleksie Angkor trwają czynne prace odbudowywania świątyń gdyż wiele z nich to w większości ruiny. Dodatkowo do takiego stanu rzeczy przyczyniły się rządy Czerwonych Khmerów, którzy by przerwać naukowe prace rozłożyli budowle na części, wyrzucili cudzoziemskich konserwatorów (bo co się stało z miejscowymi to wiadomo :-() a dokumentację zniszczyli. Można sobie wyobrazić jak ogromnie trudnym (czasami wręcz niemożliwym) zadaniem jest teraz odbudowa różnych fragmentów tych budowli. Wiele z tych miejsc jest zamkniętych dla zwiedzających ze względu na niebezpieczeństwo zasypania fragmentami budowli. Dość powiedzieć, że wystarczył by tylko jeden kamienny blok z którego zbudowane są te zabytki by zwiedzający znalazł się wśród tych, których prochy tu spoczywają. W wielu miejscach patrzenie w górę to czynność tylko dla dysponujących silnymi nerwami, bowiem bloki kamieni wyglądają bardziej na luźno usypane stosy niż na związane ze sobą fragmenty budowli 🙂

Luźne sklepienia

Podsumowując naszą wizytę w Angkor chcemy podkreślić, że magiczność tego miejsca wykroczyła daleko poza wszelkie oczekiwania. A trzeba podkreślić, że nasze oczekiwania były wysoko postawione już zanim tutaj dotarliśmy. Jest to absolutny „must” dla odwiedzających Kambodżę. I nie da się tego przecenić nawet biorąc pod uwagę tysięczne tłumy turystów przyjeżdżających w to miejsce. Dla tych, którzy tak jak my najchętniej omijaliby szerokim łukiem miejsca gdzie pojawia się tak wielka liczba turystów należy podkreślić, że innego wyjścia nie ma. Za to, to co można w tym miejscu zobaczyć i jaką magię się tutaj odczuwa rekompensuje wszystkie niedogodności. Mamy zresztą kilka porad, które pozwolą na zwiedzanie Angkor w dużym stopniu omijając turystyczną sforę 😉 Ale o tym w garści porad na końcu tego wpisu.
Samo Siem Reap jest niewielkim miastem żyjącym przede wszystkim z turystycznego tłumu przyjeżdżającego zwiedzać Angkor. W południowej jego części jest bardzo dużo restauracji, guesthousów i barów oferujących rozrywkę mniej zamożnym trawelersom i mimo, że nastawione jest na turystyczny interes naprawdę daje się polubić.

Uliczne bary Siem Reap

Nawet night market, który zazwyczaj w takich miejscach jest miejscem wyłudzania pieniędzy od podatnych turystów jest tutaj bardzo miłym ryneczkiem gdzie można tanio zakupić jakieś towary. Jako miejsce gdzie i tak ze względu na bliskość Angkoru trzeba się zatrzymać, serdecznie je polecamy.

Kilka porad praktycznych:
Bilety: Każdy kto przybędzie do Angkor stanie przed istotnym dylematem: czy zakupić bilet jedno- czy trzydniowy (siedmiodniowe bilety mają jedynie sens dla tych, którzy interesują się historią i przyjeżdżają spędzić tutaj wakacje :-)). Bilet jednodniowy kosztuje 20 USD a trzydniowy 40 USD. Z doświadczeń trawelersów wynika jednak jednoznacznie, że bilet trzydniowy to spora przesada (służąca bardziej wyciągnięciu pieniędzy od bogatszych turystów przyjeżdżających tutaj do luksusowych hoteli, by zwiedzać „spokojnie” po kilka godzin dziennie omijając największe fale upałów). Za to bilet jednodniowy w zupełności wystarczy pod warunkiem dobrej organizacji trasy zwiedzania i przeznaczeniu na to całego dnia od świtu do wieczoru (o czym w dalszych poradach poniżej).
Transport: Oczywiście w celu napędzania machiny biznesowej każdy przyjeżdżający zachęcany jest do zwiedzania Angkoru przy pomocy tuk tuka lub taksówki. Cena takiego sposobu podróżowania po terenie Angkoru wynosi 10-15 USD za dzień. Dodatkowym argumentem ma być to, że panują tutaj nieznośne upały więc przewiewny tuk tuk czy klimatyzowana taksówka ma ulżyć w znoszeniu tego gorąca. My uważamy, że to kolejna spora przesada. Wystarczy pożyczyć rower (cena wynosi 1 USD za dzień) i przy jego wykorzystaniu można spokojnie dotrzeć z Siem Reap do Angkoru a potem przemieszczać się po Angkorze. Możemy też śmiało powiedzieć, że poruszanie się rowerem w upalnej atmosferze stanowi dzięki otaczającym większość miejsc drzewom i wiaterkowi w twarz, jeszcze większą ulgę niż jakikolwiek inny środek transportu.
Organizacja zwiedzania: Jeżeli chcemy zwiedzić wszystko co najważniejsze a przy tym uniknąć największego tłoku turystycznego należy:
1. Zakupić bilet jednodniowy po godz. 16:45 – umożliwia on bowiem wstęp tego samego dnia już tuż po zakupie (mimo, że wystawiona ważność biletu dotyczy dnia następnego).
2. Wyruszyć na zwiedzanie z samego rana (najpóźniej o godz. 6:00). Większość dysponujących biletami trzydniowymi jeszcze smacznie śpi jako, że mają oni przecież jeszcze czas 😉
3. Zwiedzać bez przerwy do wieczora; niektórzy robią sobie przerwę w godz. 10:30 – 15:30 by uniknąć największej fali upałów, ale właśnie w tym czasie dzięki temu w zwiedzanych zabytkach będzie luźniej 🙂 Jeżeli jednak będzie ciężko wytrzymać w południowym upale to można udać się do jakiegoś drewnianego baru, których pełno nieopodal ważniejszych zabytków i tam zamówić coś zimnego do picia a nawet uciąć drzemkę w hamaku (przywiązując do siebie ewentualny bagaż)
4. Zwiedzać poruszając się dobrze ustaloną wcześniej trasą. Naszym zdaniem optymalnie jest pierwszego dnia po zakupie biletu wieczorem zwiedzić Angkor Wat i tu (dla „fanów zachodów”) obejrzeć zachód słońca, a drugiego dnia zwiedzić po kolei: Angor Thom, Bayon, Preah Khan, Neak Pean, East Mebon, Sras Srang, Benteay Kdei, Ta Prom, Ta Keo (pozostałe zabytki można opuścić) a na koniec (dzięki temu, że jest to duża pętla drogami Angkor) wracamy przez Bayon w kierunku Angkor Watu, a po drodze możemy zatrzymać się w Phnom Bakheng i tam obejrzeć zachód słońca. To ostatnie jednak radzimy tylko dla odpornych na turystyczny tłok bowiem przed zachodem słońca udają się tam dzikie tłumy – naszym zdaniem (chociaż my widzieliśmy to miejsce) można je spokojnie odpuścić i nic na tym nie stracimy, bo sama świątynia nie robi wielkiego wrażenia, zachód słońca jest mocno przereklamowany 😉 a jedyną zaletą tego zabytku jest jego położenie na szczycie wzgórza.
5. Nie dawać się omamić żadnym lokalnym przewodnikom, którzy chcą opowiadać historie o zabytkach Angkor. W zasadzie wszystko co mówią (podsłuchiwaliśmy u innych) można przeczytać w każdym przewodniku o Angkor (również tych dostępnych za darmo!).
Jedzenie: Na terenie Angkoru każdy turysta atakowany jest zachętami do skorzystania z licznych tutaj drewnianych barów, ale ceny często są tutaj mocno wygórowane. Jeżeli do wieczora możemy obejść się bez jedzenia to najlepiej tego unikać. Jeżeli jednak musimy skorzystać z oferty takiego baru to z powodzeniem można wytargować cenę o wiele niższą niż w menu. My w jednym z takich miejsc kupiliśmy schłodzoną 2-litrową wodę, która w menu miała cenę 2 USD, po negocjacjach oferowano nam ją za 1 USD, a w rezultacie dalszej „walki” zakupiliśmy ją za cenę 50 centów 🙂 W Siem Reap najlepiej jeść przy skrzyżowaniu ulicy nr 11 i ulicy nr 8 (tzw. Pub Street). Znajduje się tutaj całe mnóstwo straganów gdzie lokalesi oferują przyzwoite jedzenie w cenie od 1 – 1,25 USD za porcję. Na dodatek jest ono przyrządzane na bieżąco pod zamówienie i smakuje bardzo pysznie.

Europejczyk w Kambodży

wtorek, grudzień 15th, 2009

No i jednak w tej Kambodży dopadła nas taka pogoda, że żyć się nie daje. Upały przekraczają wszelkie możliwe wyobrażenie. Weźmy na przykład teraz – jest godzina 21:10 a temperatura powietrza wynosi 32 stopnie Celsjusza. My – w tym kontekście – ludzie z lodowatej północy, mimo, że do tej pory uznawaliśmy, że nie ma dla nas „za wysokich” temperatur, zgodnie przyznajemy że jednak są 🙂 No i proszę jak podróże kształcą, ile się można ciekawych rzeczy nawet o sobie samym dowiedzieć. Ostatnio nawet zdarzają nam się dni, które spędzamy do popołudnia leżąc na tarasie guesthouse’u w hamaku albo na fotelu, byle pod dachem, sącząc lodowate piwo.

Hamaki

I nie ma w tym ani słowa przesady – wstajemy nawet dosyć wcześnie rano, bo w takim upale człowiek nawet za długo pospać nie może, bo mu za ciepło i sił wystarcza nam tylko na dowleczenie się na trochę mniej rozpalony taras i zamówienie piwa. Nawet ostatnio mamy szczęście, bo tu, gdzie teraz mieszkamy piwo jest po 0,5 USD więc można sobie pozwolić. Dodam jeszcze, że jedno z nas (tajemnica, które) do tej pory nie uznawało picia wody w ogóle wychodząc z założenia, że „wodę piją zwierzęta” a ostatnio samo, bez namawiania sięgnęło po butelkę wody – świat staje na głowie. Takiego lenistwa już dawno sobie nie fundowaliśmy, ale tu akurat to nawet nie nasza zła wola, a konieczność, można powiedzieć siła wyższa, bo zupełnie nie potrafimy w takich upałach funkcjonować. Najlepiej by było co godzinę brać zimny prysznic i się przebierać, no ale kto by tyle kasy na pranie ciuchów wydawał. Więc staramy się ograniczyć ruszanie się do minimum, żeby jak najmniej się pocić (wiemy, słaba ta koncepcja, ale czegoś się trzeba trzymać 🙂 A właśnie a’props prysznica – odkąd jesteśmy w Kambodży zawsze mamy tylko zimną wodę w łazience i jeszcze ani razu żadne z nas się nie zająknęło nawet, że to jakaś wada. Ciepła woda tutaj byłaby tylko za karę.

Taras

Ale późnym wieczorem, tak koło 22:00 robi się ok. i można wyjść. Wczoraj na przykład poszliśmy obejrzeć sobie to Siem Reap wieczorową porą i było całkiem miło (dziś już tego wyczynu nie powtórzymy, bo chyba jest cieplejszy wieczór i nam się nie chce, ale za to chce nam się piwa, więc wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, ze musimy zostać w guesthousie :-). Może nie doszliśmy za daleko, bo przeszliśmy raptem po jakimś najbliższym turystycznym kwadracie ulic, ale za to zahaczyliśmy o Night Market. To kolejne miejsce które zostało dopisane do naszego planu na przyszłość – wycieczki do Azji tylko na zakupy. Więc na shopping na night marketach chcemy wrócić do Laosu, Wietnamu i Kambodży. Bo oni tu na tych marketach mają tak piękne rzeczy i do tego takie tanie, że to po prostu grzech nie kupować. No więc żeby nie zgrzeszyć i połączyć przyjemne z pożytecznym kupiliśmy sobie po dwie koszulki – żeby nie było, oczywiście „firmówki”, wszystkie mają metkę GAP i są w cenie: 5 USD w totalu 🙂 Dodatkową atrakcją night marketu był na każdym kroku masaż rybny! Tu masaże w ogóle są bardzo popularną sprawą, ale żeby robiły je ryby to pierwszy raz się spotkaliśmy. A wygląda to tak, że jest taka duża, murowana wanienka (albo mały basenik), w środku jest woda a w wodzie tysiące małych rybek. No i siada się na brzegu tej wanienki wkłada nogi do wody i rybki robią masaż poprzez podgryzanie, skubanie itd., ale jakoś żadne z nas nie miało ochoty (a mniej dyplomatycznie – odwagi) dać się jeść jakimś małym rybom i jeszcze za to płacić. Ale ogólnie cały ten wczorajszy wieczorny spacer był bardzo miły.
A no i oczywiście już po raz kolejny podczas pobytu w Kambodży na jakimś rogu podszedł do nas podejrzany typ i charczącym szeptem zapytał: „So, you wanna good marihuana, sir?”. Na każdym kroku piszą „Drugs are strictly prohibited” i ciągle ktoś cię pyta, czy chcesz zapalić albo kupić… można się pogubić. Nawet w poprzednim hostelu, gdzie mieszkaliśmy były co chwila wielkie kartki z wydrukowanym „Taking drugs may cost you life” i w tym samym hostelu obsługa w każdej chwili mogła dostarczyć trawę, a nawet aktywnie poszukiwała wśród gości klientów.
No i myśleliśmy, że to tylko nam się tak strasznie nic nie chce, więc dziś przed południem zdecydowaliśmy się, że trudno, może się nie ugotujemy i idziemy na śniadanie gdzieś „na miasto”, żeby przy okazji zobaczyć co się dzieje. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że miasto o 10.30 rano wygląda jak wymarłe. Sklepy i stragany w większości pozamykane na głucho, otwarte jakieś pojedyncze knajpy ze snującą się po kątach obsługą która, już na pierwszy rzut oka widać, najchętniej by zasnęła na najbliższym krześle i nieprzytomne od upału pańskie albo bezpańskie psy. Zero klimatu wczorajszego, tętniącego nocnym życiem miasteczka… trochę się poczuliśmy rozczarowani, ale też całkowicie usprawiedliwieni w tym naszym „nic-mi-się-nie-chce”. Znaleźliśmy więc jakieś miejsce żeby coś zjeść – oczywiście tanio i dobrze – i ze spokojnym sumieniem wróciliśmy do naszego nowego, dobrego zwyczaju przeczekania upału na przewiewnym tarasie guesthouseu.

Taras 2

Po południu pojechaliśmy kupić bilety na następny dzień do Angkor Wat i wejść jeszcze za free na te bilety na ostatnią godzinę przed zamknięciem (wszystko o Angkor Wat w oddzielnym wpisie naszego blogu).
No, ale już jutro nie będzie tak łatwo. Wyjeżdżamy z hostelu o 6:00 rano (na rowerach) i na cały dzień jedziemy do Angkor Wat…