Jednak Bangkok to nie tylko Royal Palace i świątynie. Nazywany „oknem na świat” Azji południowo-wschodniej ma turystom do zaoferowania znacznie więcej niż wspaniałe zabytki. Jak pisaliśmy we wcześniejszym wpisie – jest miastem kontrastów, wybuchową mieszanką kultur i narodowości, smaków, zapachów i kolorów, miejscem, gdzie to, co drogie, nowoczesne i bogate, sąsiaduje „przez płot” z tym co biedne i obskurne. Podobno Bangkok można kochać albo nienawidzić. Ale jest chyba jeszcze jedna opcja – poznawać, oglądać, chłonąć tę specyficzną atmosferę, starać się nie słyszeć wszechogarniającego hałasu i zamieszania, po prostu być obserwatorem tego szaleństwa i czasami poddawać się dyktowanym przez nie regułom gry.
Tak właśnie spędziliśmy nasze kilka dni w Bangkoku. Daliśmy się porwać temu, co to miasto ma do zaoferowania – najlepszego i… nazwijmy to dyplomatycznie „najciekawszego”.
Pierwsza nasza wycieczka po Bangkoku była tylko pobieżnie zaplanowana. Z grubsza wiedzieliśmy dokąd i którędy chcemy się dostać i co tam zobaczyć, ale bez dokładnego pomysłu. Zaczęliśmy więc od kilkunastominutowej podróży tramwajem wodnym na południe miasta. Oczywiście wybraliśmy tramwaj lokalny na głównej rzece – tani i nieziemsko zatłoczony. Z tej perspektywy widać dokładnie, jak tuż przy ogromnych, bogatych hotelach na brzegu rzeki istnieją niemal slumsowe drewniane, rozpadające się domy biedaków. Na horyzoncie widać „city” czyli nowoczesne centrum z ogromnymi drapaczami chmur, a co jakiś czas na obu brzegach lśnią bogactwem i przepychem kolejne świątynie (waty). Podobno wycieczka wodną taksówką kanałami miasta jeszcze dobitniej pokazuje jak wygląda bieda w Bangkoku. Po skorzystaniu z „wodnej komunikacji miejskiej” przesiedliśmy się do cudu techniki – Skytraina. Pociąg miejski, którego linia jest poprowadzona w powietrzu, nad ulicami, wciśnięta pomiędzy bloki, pozwalający niemal z lotu ptaka oglądać Bangkok. Podróż Skytrainem odbyliśmy z nosem przyklejonym do szyby, nie mogąc uwierzyć, że u podnóża drogich, szklanych wieżowców są całe dzielnice slumsów, że pomiędzy centrami biznesowymi stoją straszące, opuszczone albo nigdy niedokończone bloki albo hotele. Wreszcie dojechaliśmy do stacji centralnej – Siam Centre. Byliśmy ze wszystkich stron otoczeni ogromnymi centrami handlowymi – od najtańszych, w wystroju podobnych do warszawskich KDT (chyba już „byłych KDT”) aż po takie, w których znajdują się tylko ekskluzywne butiki najdroższych światowych marek. Oczywiście najwięcej czasu spędziliśmy w MBK czyli najtańszym z możliwych, 6- piętrowym, ogromnym molochu handlowym, gdzie można kupić dosłownie wszystko (OK, prawie wszystko, my chcieliśmy kupić pareo i się nie udało, bo po prostu nie było, albo nie znaleźliśmy) i to za całkiem przyzwoite pieniądze. Wyczerpani kilkugodzinnym chodzeniem po stoiskach z najróżniejszym asortymentem, z plecakami ciężkimi od niekoniecznie potrzebnych (ale jakże okazyjnych!) zakupów, szukaliśmy miejsca do naładowania akumulatorów czyli tzw. w naszym języku „żarciowiska”. Spodziewaliśmy się trafić na jakąś lokalną kuchnię, z tanim i dobrym jedzeniem, może być na plastykowych talerzach, a wylądowaliśmy w rewelacyjnej, japońskiej restauracji sushi! Był to wybór jak najbardziej świadomy, bowiem w MBK znajduje się bardzo dużo dobrych restauracji z tajskim jedzeniem, ale każdy kto nas zna wie, że za sushi damy się pokroić, wiec gdy zobaczyliśmy w eleganckiej „suszarni” promocję „jesz ile możesz” za cenę 280 bathów od osoby (ok. 24 zł) to nie mogliśmy się oprzeć pokusie – było pysznie, pięknie i jak się później okazało cena zawierała również napoje, owoce i desery. Naprawdę można się przejeść… na szczęście na jedzenie jest ograniczony czas (75 minut – to i tak strasznie dużo) więc to nas uchroniło przed katastrofą 😉
Po takim obiedzie najlepszą opcją był spacer po okolicy a później drzemka w parku – zupełnie przez przypadek doszliśmy do jednego z najpopularniejszych parków Bangkoku – Luphini Park gdzie można było przyjrzeć się w jaki sposób mieszkańcy Bangkoku uciekają od codziennego tłoku i szumu. Wieczorem dotarliśmy do bardzo popularnej atrakcji turystycznej Bangkoku – Patpong, czyli tutejszej Dzielnicy Czerwonych Świateł. Oczywiście podstawą jest tu night market, na którym można kupić wszystko ale w tle, w miarę zapadania nocy, ożywa coraz bardziej intensywne życie nocne. Niezliczona ilość nocnych klubów typu go go, striptizów z najrozmaitszymi pokazami (dla ciekawskich szczegóły na maila 🙂 dbamy o zawartość naszego bloga i nie chcemy nikogo oburzać ani zniesmaczać), domy uciech – bardzo szczerze przedstawiające swój „asortyment” (patrz zdjęcie niżej), ku uciesze turystów z całego świata, otwierają swoje drzwi na oścież i zachęcają do zabawy.
Oczywiście, żeby spektrum oferowanych usług było pełne, każdy znajdzie tu coś dla siebie – bowiem nie tylko panie pokazują swoje wdzięki:
(Kto nam pomoże rozwiązać dylemat – czy szyldy z powyższego zdjęcia mają być zachętą dla pań, czy raczej dla panów szukających chłopców? Bo każde z nas inaczej zrozumiało „przesłanie” tej ulicy).
Ogólnie rzecz biorąc uważamy Patpong za „przereklamowany” i skierowany przede wszystkim do turystów (szczególnie w porównaniu do Red Light District w Amsterdamie).
W kolejny wieczór, nie wiedzieć czemu, postanowiliśmy odwiedzić tutejsze Chinatown. Nie wiedzieć czemu, ponieważ po trzech miesiącach spędzonych w Chinach i poczuciu, że Chin mamy dość (aż „za dość”) nasza decyzja nam samym wydaje nam się niezrozumiała. Ale poszliśmy 🙂 Tak, nasz kolejny spacer po Bangkoku to było parę kilometrów wczesnym wieczorem (ok. 20-ej) do Chinatown. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że o tej porze w ulicach nieturystycznych, ale nadal w samym centrum miasta, życie po prostu umiera. Przechodziliśmy przez całe ulice ciemne i ze wszystkimi sklepami pozamykanymi „na głucho”. Nawet w domach nie świeciły się żadne światła, tylko bezdomni szukali miejsca na nocleg, a koty buszowały po śmietnikach. Mimo wczesnej godziny było przerażająco. Po drodze mijaliśmy niekiedy tak samo jak my zagubionych turystów, w świetle latarni po raz kolejny studiujących mapy… chyba nikt z tych osób się nie spodziewał, że tak wcześnie może być tak pusto i cicho.
Wreszcie dotarliśmy do celu – no cóż, może i nie lubimy za bardzo Chin, tamtejszych zapachów i klimatu chińskich marketów, ale widzieliśmy tego już tyle, że tutejsze Chinatown wydało nam się nędzną namiastką. Niemal zamykający się już jedzeniowo-owocowy market, sklepy pełne chińskich produktów ozdobnych i miejscami czerwone lampiony, a do tego wszędzie napisy po chińsku – ogólnie słabo. Jedyną zupełnie dla nas nową rzeczą, jaką widzieliśmy podczas tego spaceru były przenośne stragany z podsmażanymi na głębokim tłuszczu robakami i owadami – karaluchy, świerszcze, jakieś pędraki, a nawet czarne skorpiony… to było faktycznie godne uwagi. Oczywiście do pooglądania bo nawet nam do głowy nie przyszło, żeby kupować i próbować.
Po wszystkich nocnych atrakcjach oraz zabytkach – zostało nam jeszcze jedno, znane na całym świecie miejsce w Bangkoku – weekendowy rynek Chatuchak – największy market Tajlandii, zajmujący ponad 1 kilometr kwadratowy powierzchni. Rynek działa tylko w soboty i w niedziele a każdego z tych dni odwiedza go do 300 000 klientów. To już jest zdecydowanie miejsce gdzie można kupić wszystko. My kupiliśmy wreszcie pareo (ładne, zielone, a pareo w takich podróżach to jeden z podstawowych elementów wyposażenia). Ale „zaszaleliśmy” też i staliśmy się posiadaczami „copy watches” – kupiliśmy sobie po zegarku Diesla, w okazyjnej cenie 100 batów (czyli ok. 8,50 zł/sztukę). Tak, tak, wiemy – nie trzeba być znawcą tematu, żeby wykrzyknąć „Przecież to podróby”. Oczywiście że tak! Ale jakie ładne 🙂 Oczywiście mają mało wspólnego z Dieslem (poza napisem na tarczy i na klamerce od paska) i pewnie pożyją ok. 2 tygodnie (dziś mają już drugi dzień i oba nadal chodzą), ale przecież coś trzeba na takim markecie kupić 🙂 A skoro jesteśmy w królestwie podróbek to daliśmy się ponieść! Dodamy jeszcze, że i tak nie kupiliśmy najbardziej ekskluzywnej wersji, bo w tych droższych na tarczy był narysowany datownik (oczywiście zawsze wskazujący tę samą datę :-)). Spędziliśmy na Chatuchak kilka godzin starając się nie oszaleć od tłumu i upału. Jak ktoś jest w czasie weekendu w Bangkoku to na pewno warto to miejsce odwiedzić, ale trzeba mieć na to co najmniej cztery godziny, a przy planach na „poważniejsze” zakupy, pewnie cały dzień nie byłby za długi 😉
Jeśli chodzi o poruszanie się po Bangkoku, to poza metrem i miejskimi autobusami korzystaliśmy ze wszystkich możliwych środków transportu – tramwaje wodne, taksówki (lądowe), Skytrain i tuk-tuki. O ile w komunikacji miejskiej nie ma żadnych „haczyków” – kupujesz bilet i jedziesz, to jeżdżenie tuk-tukami i taksówkami wymaga dużej ostrożności i umiejętności twardego negocjowania ceny. Taksówkami można jeździć nawet w miarę tanio, pod warunkiem, że płacimy według wskazania licznika a nie się umawiamy z kierowcą (bo to zawsze dużo drożej), natomiast mając dużo czasu można podróżować bardzo tanio tuk tukami. Potrzeba jednak dużo czasu, ponieważ jeśli chcemy mało zapłacić za przejazd to musimy dać się kierowcy zawieźć do jakichś sklepów – głównie koszmarnie drogich z biżuterią, albo biur podróży – zazwyczaj wiozą do najdroższych TAT – Tourist Authorities of Thailand. Nie należy w tych miejscach nic kupować, a traktować tylko jako element taniej jazdy tuk- tukiem i kurtuazyjnie zadać kilka pytań. Zabawa polega na tym, że te sklepy dają kierowcom tuk-tuków kupony na paliwo, za każdego przywiezionego do nich turystę, dlatego płacimy mało. Jednak jeśli nie mamy już czasu ani siły na żadne dodatkowe sklepy, to i tak przyzwoita cena za tuk tuka to zazwyczaj połowa ceny zaproponowanej przez kierowcę. I zawsze wybierając tuk tuka należy najpierw ustalić cenę a później dopiero wsiadać. Ale warto, bo nocna jazda tuk tukiem po zatłoczonych ulicach Bangkoku to istne szaleństwo 🙂
Aha, no i dementi – już się przekonaliśmy, że tajskie jedzenie jest EXTRA! Mieliśmy okazję kupować lokalne specjały w różnych miejscach – od ulicznych barów serwujących świeżo przyrządzane pyszności na plastykowych talerzach aż po niezłe restauracje i bufety w centrach handlowych i wszędzie jedzenie było bardzo pyszne!
W Bangkoku spędziliśmy tydzień. To dość dużo jak na to miasto. Chwilami mieliśmy wrażenie że nawet za dużo. Na szczęście dziś już wyjeżdżamy – za radą poznanego w Kambodży niemieckiego turysty, który podróżuje po Azji ponad 20 lat (!!!) wybraliśmy niedużą, mało znaną wyspę na której podobno panuje cisza i spokój (mało turystów, o co w Tajlandii naprawdę trudno). Oby!
PS. Korzystając z w miarę swobodnego dostępu do Internetu trafiliśmy w sieci na kilka w miarę świeżych artykułów, które nawiązują do naszych wpisów z Kambodży – zachęcamy do przeczytania:
– bardzo poważnie – wstrząsający wywiad z człowiekiem który przeżył Reżim Czerwonych Khmerów w Kambodży: http://wyborcza.pl/1,75480,7426686,Moje_pola_smierci.html
– bardzo niepoważnie – o roli marihuany w kuchni czeskiej i o liberalizacji czeskiego prawa: http://wyborcza.pl/1,75480,7426247,Gotujemy_z_Marysia.html
A teraz naszym zwyczajem kliknij w brzuszek Pajacyka i zapewnij w ten sposób polskiemu dziecku posiłek.
Kilka porad praktycznych:
Transport:
– podróżować po Tajlandii autobusami należy tylko z prywatnymi biurami podróży. Tajska Agencja Turystyki jest tu bardzo popularna (TAT) ale ich usługi są bardzo drogie. Przykład: za bilet autobusowy typu VIP (to takie szumne określenie normalnego autobusu) w prywatnym biurze podróży zapłaciliśmy 600 bathów, podczas gdy w TAT oferowano nam w zasadzie taki sam standard za 1650.
– jeżdżąc tuk tukami należy zawsze najpierw ustalać cenę za przejazd. Jeśli mamy trochę więcej czasu to można jeździć bardzo tanio jeśli zgodzimy się i ustalimy jeden lub dwa przystanki w sklepach (najlepiej po prostu poprosić o postój nie w sklepie, ale w jakiejś agencji turystycznej gdzie możemy wykorzystać te parę lub paręnaście minut na ustalenie sposobu podróżowania, trasy lub zdobycia podobnych informacji – nic nie musimy kupować a informacja zawsze się przyda :-)a jeśli ma się mało czasu lub siły, to targować się do połowy ceny zaproponowanej przez kierowcę.
Jedzenie:
W Bangkoku jest kilka popularnych miejsc gdzie można na bank zjeść bardzo smacznie i tanio. Przede wszystkim są to night markety i popularne turystycznie ulice takie jak: Khan San, Ramutri, Patpong, Surwaong czy Trok Itsaranuphap. Bardzo dobrze i niedrogo można również zjeść w centrach handlowych MBK i Siam Paragon. Szczególnie to drugie miejsce warte jest polecenia, bowiem na najniższym piętrze znajduje się kilkadziesiąt lub nawet kilkaset restauracji oferujących w zasadzie wszystko co można sobie wyobrazić a zakupy są bajecznie proste bowiem za wybraną kwotę otrzymuje się specjalną kartę, którą płaci się bezgotówkowo w dowolnie wybranym miejscu (nie ma tu możliwości płacenia w inny sposób). Na koniec w wyznaczonych punktach otrzymujemy zwrot niewykorzystanej kwoty. Wszystko odbywa się więc sprawnie i wygodnie. Z podobnym rozwiązaniem spotkaliśmy się już wcześniej w Chinach i bardzo je chwalimy. Oczywiście najlepszym sposobem znalezienia dobrego jedzenie jest eksperymentowanie na ulicznych straganach. Zazwyczaj jest to również najtańsza opcja. Do takich przypadkowo odkrytych miejsc możemy zaliczyć mały night market z pysznym jedzeniem na ulicy Burapha niedaleko ulicy Botphram.