„This is the end, beautiful friend…”
poniedziałek, lipiec 26th, 2010Naszych wiernych – znanych i nieznanych – czytelników bardzo przepraszamy za to długie milczenie. Dostaliśmy mnóstwo pytań co się dzieje, gdzie jesteśmy, jak się mamy itd.
Nasze milczenie spowodowane było zmianą planów jakie musieliśmy przedsięwziąć będąc w Nowej Zelandii. Pierwotnie mieliśmy plan zostać w Nowej Zelandii jak najdłużej – może nawet przy sprzyjających możliwościach osiąść tutaj na stałe. Spokój, dzika przyroda, właściwe podejście do życia, otwartość i szczerość z jaką się tutaj spotkaliśmy zachwyciłaby każdego. A szczególnie osoby ze środowiska z jakiego pochodzimy, czyli z europejskiej kultury „wyścigu szczurów” i „walki o byt”. Tak jak pisaliśmy w naszym blogu ludzie mają tutaj inne życie, inne wartości i co najważniejsze są bardziej ludzcy upodabniając się tym do człowieka homo sapiens, a nie brnąc w ślepy zaułek „homo businessusa”, który zapomniał już chyba po co jest na tym świecie. Niestety musieliśmy zweryfikować nasze plany. W zasadzie zweryfikowała je rzeczywistość. Nasza podróż utrzymywała się z pracy, którą wykonywaliśmy w czasie naszej podróży. Oczywiście nie zanudzaliśmy tutaj czytelników tym co i gdzie robimy, aby zdobyć trochę grosza na dalsze podróże bo ciekawy blog to taki, który pokazuje jak wygląda życie lokalesów i jak wygląda kraj nie z perspektywy kolorowej widokówki, ale prawdziwych domów, podwórek, tego czym się zajmują mieszkańcy i jak wygląda ich codzienne życie. Tak więc praca jaką podejmowaliśmy w Chinach, Kambodży, Australii i Nowej Zelandii nauczyła nas wiele, ale przede wszystkim pokazała czym dla ludzi w różnych częściach świata jest pieniądz. Dla tych, którzy chcą przy tej okazji wyczytać czy można w tych krajach sensownie zarobić śpieszymy wyjaśnić: to co macie w swoich głowach jako pieniądz na utrzymanie musicie przewrócić do góry nogami i zmienić sposób wartościowania świata i jego dóbr. To co dla Europejczyka jest pieniądzem w Azji i na Pacyfiku jest jakąś odległą fantazją. Pieniądz znaczy tam zupełnie coś innego. To środek do tego by móc nakarmić rodzinę, zreperować płot, czy zalepić dziurę w mieszkaniu, a w sprzyjających warunkach mieć możliwość pobierania nauki.
W Chinach człowiek z Europy może zarobić bardzo dużo jak na chińskie warunki większości skrajnie biednych ludzi żyjących na prowincji, ale głównie dzięki temu, że posługuje się „językiem świata rozwiniętego”. Angielski jest tutaj nadal przepustką do możliwości zarobkowania dającego jak na te warunki naprawdę godziwe życie. W Quanzhou gdzie pracowaliśmy na tyle długo, że na ulicach rozpoznawali nas ludzie mówiący nam „dzień dobry” jedna z dziewczyn pracujących w lokalnym barze podrzuciła nam karteczkę na której łamaną angielszczyzną napisane było, że chciałaby się uczyć języka angielskiego. Po kilku dniach okazało się, że dziewczyna chce po prostu uciec z Chin mając nadzieję na lepszą przyszłość gdzieś z dala od tego ciągle hermetycznie zamkniętego kraju. Miała nadzieję, że po prostu zabierzemy ją ze sobą.
W Kambodży też jest podobnie. Europejski wygląd i język jest przepustką do znalezienia pracy o jakiej lokalni mieszkańcy mogę tylko marzyć. Ba, pracując w tych samych warunkach człowiek z kraju cywilizowanego dostanie wielokrotnie większą wypłatę niż lokalny mieszkaniec. Ta nierówność i wszechotaczająca bieda jest czymś z czym trudno się pogodzić. Pisaliśmy o tym oraz tej przepaści i konsekwencjach jakie ona rodzi w jednym z naszych wpisów (zachęcamy do lektury). Chyba najbardziej wstrząsającym zdarzeniem była sytuacja na jednej z ulic w Phnom Phen gdy przyglądając się bawiącemu się na drodze kilkumiesięcznemu dziecku otrzymaliśmy od matki dziecka propozycję, żeby zabrać dziecko ze sobą.
Australia i Nowa Zelandia to już „inna bajka”. Tutaj możliwości zarobkowe sprowadzają się najczęściej do pracy na farmach przy zbieraniu bądź pakowaniu owoców, pracach remontowo-porządkowych lub po prostu na sprzątaniu w guesthousach. Życie jest tutaj wielokrotnie droższe niż w krajach południowo-wschodniej Azji, ale też pieniądz zaczyna przypominać to z czym mamy do czynienia w Europie. Jednak i tutaj w zdecydowanej większości przypadków pieniądz to nie źródło nieustannej pogoni materialnej, ale środek do zaspokojenia podstawowych potrzeb i życia pozwalającego na rozwijanie swoich zainteresowań i spędzania czasu w oderwaniu od codziennego kieratu. Nowa Zelandia jest pod tym względem jeszcze bardziej naturalna. Kraj żyje spokojnym życiem w którym nie ma miejsca na „dorabianie się” w takim pojęciu do jakiego przywykliśmy. Zarobek ma dać dach nad głową i możliwość spokojnego życia blisko natury. Z takiego założenia wychodzą tutejsi mieszkańcy, ale też imigranci, którzy stanowią gros mieszkańców. Nowa Zelandia to kraj wielkości Wielkiej Brytanii, ale z populacją zaledwie 4 milionów mieszkańców. Są w tym kraju miejsca, gdzie jedzie się przez godzinę samochodem i nie spotyka żywej duszy. Za to na każdym kroku możemy oglądać piękne krajobrazy. Oddalenie powoduje u Nowozelandczyków stałą potrzebę podróżowania, poznawania nowych miejsc. Poza czterema milionami mieszkańców kraju jest jeszcze jeden milion, który permanentnie jest w drodze, gdzieś w świecie. Nasi znajomi z Nowej Zelandii, Sandy i Dan podróżują właśnie przez zachodnią Australię by potem wrócić na swoją farmę w zaciszu przepięknych wzgórz niedaleko Mt Ruapehu.
W Nowej Zelandii biorąc pod uwagę nasz sposób życia nie sposób oprzeć się wrażeniu pewnej tymczasowości. Domy mają swój urok, ale są najczęściej drewniane i bardzo proste w konstrukcji. Duże okna będące wyrazem poszukiwania światła, położenia nacisku na kontakt z naturą, stoją w przeciwieństwie do znanego u nas odgrodzenia się od niej murowanymi ścianami. Ten prosty, drewniany charakter to kwintesencja nowozelandzkiego stylu. Domy zresztą buduje się tak, że w wielu przypadkach w razie potrzeby można go w całości przewieźć w inne miejsce (byliśmy świadkami takiego transportu).
Społeczeństwo do dzisiaj ma charakter przyjezdnych. Nawet jeśli ktoś urodził się w Nowej Zelandii, to wie, gdzie ma swoje korzenie. Wystarczy trochę porozmawiać z lokalesami i zadać pytanie „skąd jesteś”, żeby usłyszeć fascynujące opowieści. A to Anglik z pochodzenia, który przyjechał tu z rodzicami w siódmym roku życia, a to Holender z pochodzenia, którego ojciec walczył w indonezyjskiej wojnie niepodległościowej w latach 1945–1949 i nie mając dokąd wracać wybrał Nową Zelandię. A to potomkowie chińskich imigrantów z 1861 r., gdy na południowej wyspie Nowej Zelandii odkryto złoto itd. itd. Dzisiaj bliskość (choć przy tych odległościach to raczej „dalekość ;-)) Azji powoduje, że przyjeżdża tu sporo młodych Azjatów w nadziej na lepszą przyszłość i spokojniejsze życie. Tworzą oni nowe społeczeństwo łączące tradycyjność z nowoczesnością. Bierze się to stąd, że przyjazd do Nowej Zelandii raczej nie jest dziełem przypadku. Na drugi koniec świata (bo tak trzeba traktować Nową Zelandię) jedzie się z wyboru, mając poukładane w głowie i wiedząc, co się chce osiągnąć. Bardzo często przyjeżdżają „ludzie po przejściach”, którzy chcą coś na nowo zacząć albo na nowo się odnaleźć. To ich wzmacnia i wzajemnie na siebie otwiera. Zapewne właśnie dlatego poziom wzajemnego zaufania jest w tym kraju bardzo wysoki. Do niedawna w Nowej Zelandii nie zamykało się domów. Zresztą nadal w wielu miejscach tak to wygląda. Nikt też nie kontroluje bagażu na lotach wewnętrznych (podczas gdy w Europie z plecków nadawanym jako bagaż rejestrowany (sic!) niskobudżetowe linie lotnicze potrafią wygrzebać i wyrzucić małą butlę gazową do kuchenki turystycznej, która latała z nami na Pacyfiku i nikt się jej tam nie czepiał). Myśl o tym, że ktoś mógłby zaatakować nowozelandzki samolot, jest po prostu poza zasięgiem wyobraźni tutejszych mieszkańców. Nasza przyjaciółka Sandy, która użyczała nam w Nowej Zelandii samochód była zszokowana gdy stwierdziła, że jej samochód jest zamknięty na klucz. Zamknęliśmy go bo taki mamy europejski zwyczaj, co bardzo zaskoczyło Sandy: „Jak to zamknęliście samochód? Dlaczego? Przecież ja tam mam swoją torebkę na siedzeniu…” 🙂
No, ale takie życie nie jest łatwe do osiągnięcia dla Polaków. Czasy stosunkowo łatwej emigracji do Australii czy Nowej Zelandii dawno już minęły. Kiedyś pomagała nam sytuacja polityczna, a teraz sytuacja jest wręcz odwrotna. Polacy mają teraz o wiele trudniej niż wiele innych nacji. Nasza dyplomacja daje ciała na każdej linii i to co się dzieje jeśli chodzi o obecne możliwości Polaków na starania o uzyskanie statusu rezydenta woła o pomstę do nieba. Dość wymienić choćby kilka przeszkód, które pojawiają się przy różnych formalnościach: Polska jako jeden z nielicznych krajów znajduje się na tutejszych listach imigracyjnych jako kraj zagrożony gruźlicą (tak, tak, to nie żarty!), Polska niestety nie znajduje się na liście krajów z których specjalistyczne wykształcenie uzyskane na polskiej uczelni wlicza się do punktów uzyskiwanych w ramach „skilled independent”. Najbardziej chyba spektakularne jest jednak to, że Polska nie znajduje się też na liście krajów, które posiadają porównywalne do nowozelandzkiego rynki pracy! A ma to kluczowe znaczenie do starań o profesjonalną imigrację. Na liście tej znajduje się większość krajów europejskich (w tym nawet takie kraje jak Grecja, Włochy czy Cypr), ale brak tam Polski. Takich problemów można by mnożyć. A wystarczyłoby przecież, żeby sprawą zainteresowali się nasi decydenci i postarali się o stosowne zmiany, ale przecież nie takie rzeczy im w głowach.
Tak więc w zderzeniu z tą rzeczywistością po spędzeniu w Nowej Zelandii kilku miesięcy musieliśmy podjąć ważne dla nas decyzje co dalej. Podróżowanie dalej – gdziekolwiek by to było – oznaczałoby wydatki, których nie bylibyśmy w stanie ponosić. Zobowiązania jakie mieliśmy sprawiły, że mimo pracy jaką podejmowaliśmy w trakcie podróży ciąg dalszy stał się niemożliwy. Musieliśmy więc wrócić do Polski by próbować poukładać się tu gdzie możliwości zdobycia pracy i zarobkowania są z natury rzeczy dla nas największe. Tak więc po ponad roku nieobecności w kraju jesteśmy znowu na ziemi ojczystej i próbujemy się tu ustabilizować.
Ten rok dał nam jednak ogromną perspektywę. Dał coś czego nie da się przeliczyć na pracę bądź jej brak. Dał świadomość tego jak mali i ograniczeni jesteśmy. Ludzie żyją na świecie w tak różnych i skrajnych warunkach, że świadomość tego pokazuje jacy jesteśmy puści i próżni, a przy tym – co chyba najgorsze – bezsilni na rzeczywiste problemy tego świata. Jednak można i trzeba w tej sprawie działać. Stąd działalność różnych organizacji charytatywnych, które w krajach azjatyckich zaczynają prężnie działać budując szkoły, oczyszczalnie i spalarnie śmieci, organizując różne formy pomocy dla dzieci i co ważne podnosząc świadomość problemu wykorzystywania dzieci i aktywnie temu przeciwdziałając. Tylko w ten sposób, choćby w niewielkiej mierze możemy pomóc tym ludziom. Pisaliśmy o tym w naszym blogu m.in. przy okazji tematu Kambodży. Pamiętajmy o tym gdziekolwiek jesteśmy. Siedząc w swoich domach, czy ciężko pracując nie narzekajmy na naszą sytuację, bo na świecie stanowimy niewielki margines ludzi, którzy mają zapewniony byt w warunkach o jakich większość ludzi na świecie nie śmie nawet marzyć.
Tak więc cytując „The End” Jima Morrisona „This is the end, beautiful friend; This is the end, my only friend, the end of our elaborate plans.”… Ale może to tylko „The End of Chapter One”…?
W tym miejscu nie przestajemy prosić o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Niech to – obok innych działań jakie podejmujemy – będzie ta dłoń pomocy wyciągnięta do potrzebujących. Wszystkim bardzo za to dziękujemy.