Archive for lipiec, 2010

„This is the end, beautiful friend…”

poniedziałek, lipiec 26th, 2010

Naszych wiernych – znanych i nieznanych – czytelników bardzo przepraszamy za to długie milczenie. Dostaliśmy mnóstwo pytań co się dzieje, gdzie jesteśmy, jak się mamy itd.
Nasze milczenie spowodowane było zmianą planów jakie musieliśmy przedsięwziąć będąc w Nowej Zelandii. Pierwotnie mieliśmy plan zostać w Nowej Zelandii jak najdłużej – może nawet przy sprzyjających możliwościach osiąść tutaj na stałe. Spokój, dzika przyroda, właściwe podejście do życia, otwartość i szczerość z jaką się tutaj spotkaliśmy zachwyciłaby każdego. A szczególnie osoby ze środowiska z jakiego pochodzimy, czyli z europejskiej kultury „wyścigu szczurów” i „walki o byt”. Tak jak pisaliśmy w naszym blogu ludzie mają tutaj inne życie, inne wartości i co najważniejsze są bardziej ludzcy upodabniając się tym do człowieka homo sapiens, a nie brnąc w ślepy zaułek „homo businessusa”, który zapomniał już chyba po co jest na tym świecie. Niestety musieliśmy zweryfikować nasze plany. W zasadzie zweryfikowała je rzeczywistość. Nasza podróż utrzymywała się z pracy, którą wykonywaliśmy w czasie naszej podróży. Oczywiście nie zanudzaliśmy tutaj czytelników tym co i gdzie robimy, aby zdobyć trochę grosza na dalsze podróże bo ciekawy blog to taki, który pokazuje jak wygląda życie lokalesów i jak wygląda kraj nie z perspektywy kolorowej widokówki, ale prawdziwych domów, podwórek, tego czym się zajmują mieszkańcy i jak wygląda ich codzienne życie. Tak więc praca jaką podejmowaliśmy w Chinach, Kambodży, Australii i Nowej Zelandii nauczyła nas wiele, ale przede wszystkim pokazała czym dla ludzi w różnych częściach świata jest pieniądz. Dla tych, którzy chcą przy tej okazji wyczytać czy można w tych krajach sensownie zarobić śpieszymy wyjaśnić: to co macie w swoich głowach jako pieniądz na utrzymanie musicie przewrócić do góry nogami i zmienić sposób wartościowania świata i jego dóbr. To co dla Europejczyka jest pieniądzem w Azji i na Pacyfiku jest jakąś odległą fantazją. Pieniądz znaczy tam zupełnie coś innego. To środek do tego by móc nakarmić rodzinę, zreperować płot, czy zalepić dziurę w mieszkaniu, a w sprzyjających warunkach mieć możliwość pobierania nauki.

Chiny - Xiahe

W Chinach człowiek z Europy może zarobić bardzo dużo jak na chińskie warunki większości skrajnie biednych ludzi żyjących na prowincji, ale głównie dzięki temu, że posługuje się „językiem świata rozwiniętego”. Angielski jest tutaj nadal przepustką do możliwości zarobkowania dającego jak na te warunki naprawdę godziwe życie. W Quanzhou gdzie pracowaliśmy na tyle długo, że na ulicach rozpoznawali nas ludzie mówiący nam „dzień dobry” jedna z dziewczyn pracujących w lokalnym barze podrzuciła nam karteczkę na której łamaną angielszczyzną napisane było, że chciałaby się uczyć języka angielskiego. Po kilku dniach okazało się, że dziewczyna chce po prostu uciec z Chin mając nadzieję na lepszą przyszłość gdzieś z dala od tego ciągle hermetycznie zamkniętego kraju. Miała nadzieję, że po prostu zabierzemy ją ze sobą.
W Kambodży też jest podobnie. Europejski wygląd i język jest przepustką do znalezienia pracy o jakiej lokalni mieszkańcy mogę tylko marzyć. Ba, pracując w tych samych warunkach człowiek z kraju cywilizowanego dostanie wielokrotnie większą wypłatę niż lokalny mieszkaniec. Ta nierówność i wszechotaczająca bieda jest czymś z czym trudno się pogodzić. Pisaliśmy o tym oraz tej przepaści i konsekwencjach jakie ona rodzi w jednym z naszych wpisów (zachęcamy do lektury). Chyba najbardziej wstrząsającym zdarzeniem była sytuacja na jednej z ulic w Phnom Phen gdy przyglądając się bawiącemu się na drodze kilkumiesięcznemu dziecku otrzymaliśmy od matki dziecka propozycję, żeby zabrać dziecko ze sobą.

Kambodża - Phnom Phen

Australia i Nowa Zelandia to już „inna bajka”. Tutaj możliwości zarobkowe sprowadzają się najczęściej do pracy na farmach przy zbieraniu bądź pakowaniu owoców, pracach remontowo-porządkowych lub po prostu na sprzątaniu w guesthousach. Życie jest tutaj wielokrotnie droższe niż w krajach południowo-wschodniej Azji, ale też pieniądz zaczyna przypominać to z czym mamy do czynienia w Europie. Jednak i tutaj w zdecydowanej większości przypadków pieniądz to nie źródło nieustannej pogoni materialnej, ale środek do zaspokojenia podstawowych potrzeb i życia pozwalającego na rozwijanie swoich zainteresowań i spędzania czasu w oderwaniu od codziennego kieratu. Nowa Zelandia jest pod tym względem jeszcze bardziej naturalna. Kraj żyje spokojnym życiem w którym nie ma miejsca na „dorabianie się” w takim pojęciu do jakiego przywykliśmy. Zarobek ma dać dach nad głową i możliwość spokojnego życia blisko natury. Z takiego założenia wychodzą tutejsi mieszkańcy, ale też imigranci, którzy stanowią gros mieszkańców. Nowa Zelandia to kraj wielkości Wielkiej Brytanii, ale z populacją zaledwie 4 milionów mieszkańców. Są w tym kraju miejsca, gdzie jedzie się przez godzinę samochodem i nie spotyka żywej duszy. Za to na każdym kroku możemy oglądać piękne krajobrazy. Oddalenie powoduje u Nowozelandczyków stałą potrzebę podróżowania, poznawania nowych miejsc. Poza czterema milionami mieszkańców kraju jest jeszcze jeden milion, który permanentnie jest w drodze, gdzieś w świecie. Nasi znajomi z Nowej Zelandii, Sandy i Dan podróżują właśnie przez zachodnią Australię by potem wrócić na swoją farmę w zaciszu przepięknych wzgórz niedaleko Mt Ruapehu.

Nowa Zelandia - Whakahoro

W Nowej Zelandii biorąc pod uwagę nasz sposób życia nie sposób oprzeć się wrażeniu pewnej tymczasowości. Domy mają swój urok, ale są najczęściej drewniane i bardzo proste w konstrukcji. Duże okna będące wyrazem poszukiwania światła, położenia nacisku na kontakt z naturą, stoją w przeciwieństwie do znanego u nas odgrodzenia się od niej murowanymi ścianami. Ten prosty, drewniany charakter to kwintesencja nowozelandzkiego stylu. Domy zresztą buduje się tak, że w wielu przypadkach w razie potrzeby można go w całości przewieźć w inne miejsce (byliśmy świadkami takiego transportu).
Społeczeństwo do dzisiaj ma charakter przyjezdnych. Nawet jeśli ktoś urodził się w Nowej Zelandii, to wie, gdzie ma swoje korzenie. Wystarczy trochę porozmawiać z lokalesami i zadać pytanie „skąd jesteś”, żeby usłyszeć fascynujące opowieści. A to Anglik z pochodzenia, który przyjechał tu z rodzicami w siódmym roku życia, a to Holender z pochodzenia, którego ojciec walczył w indonezyjskiej wojnie niepodległościowej w latach 1945–1949 i nie mając dokąd wracać wybrał Nową Zelandię. A to potomkowie chińskich imigrantów z 1861 r., gdy na południowej wyspie Nowej Zelandii odkryto złoto itd. itd. Dzisiaj bliskość (choć przy tych odległościach to raczej „dalekość ;-)) Azji powoduje, że przyjeżdża tu sporo młodych Azjatów w nadziej na lepszą przyszłość i spokojniejsze życie. Tworzą oni nowe społeczeństwo łączące tradycyjność z nowoczesnością. Bierze się to stąd, że przyjazd do Nowej Zelandii raczej nie jest dziełem przypadku. Na drugi koniec świata (bo tak trzeba traktować Nową Zelandię) jedzie się z wyboru, mając poukładane w głowie i wiedząc, co się chce osiągnąć. Bardzo często przyjeżdżają „ludzie po przejściach”, którzy chcą coś na nowo zacząć albo na nowo się odnaleźć. To ich wzmacnia i wzajemnie na siebie otwiera. Zapewne właśnie dlatego poziom wzajemnego zaufania jest w tym kraju bardzo wysoki. Do niedawna w Nowej Zelandii nie zamykało się domów. Zresztą nadal w wielu miejscach tak to wygląda. Nikt też nie kontroluje bagażu na lotach wewnętrznych (podczas gdy w Europie z plecków nadawanym jako bagaż rejestrowany (sic!) niskobudżetowe linie lotnicze potrafią wygrzebać i wyrzucić małą butlę gazową do kuchenki turystycznej, która latała z nami na Pacyfiku i nikt się jej tam nie czepiał). Myśl o tym, że ktoś mógłby zaatakować nowozelandzki samolot, jest po prostu poza zasięgiem wyobraźni tutejszych mieszkańców. Nasza przyjaciółka Sandy, która użyczała nam w Nowej Zelandii samochód była zszokowana gdy stwierdziła, że jej samochód jest zamknięty na klucz. Zamknęliśmy go bo taki mamy europejski zwyczaj, co bardzo zaskoczyło Sandy: „Jak to zamknęliście samochód? Dlaczego? Przecież ja tam mam swoją torebkę na siedzeniu…” 🙂
No, ale takie życie nie jest łatwe do osiągnięcia dla Polaków. Czasy stosunkowo łatwej emigracji do Australii czy Nowej Zelandii dawno już minęły. Kiedyś pomagała nam sytuacja polityczna, a teraz sytuacja jest wręcz odwrotna. Polacy mają teraz o wiele trudniej niż wiele innych nacji. Nasza dyplomacja daje ciała na każdej linii i to co się dzieje jeśli chodzi o obecne możliwości Polaków na starania o uzyskanie statusu rezydenta woła o pomstę do nieba. Dość wymienić choćby kilka przeszkód, które pojawiają się przy różnych formalnościach: Polska jako jeden z nielicznych krajów znajduje się na tutejszych listach imigracyjnych jako kraj zagrożony gruźlicą (tak, tak, to nie żarty!), Polska niestety nie znajduje się na liście krajów z których specjalistyczne wykształcenie uzyskane na polskiej uczelni wlicza się do punktów uzyskiwanych w ramach „skilled independent”. Najbardziej chyba spektakularne jest jednak to, że Polska nie znajduje się też na liście krajów, które posiadają porównywalne do nowozelandzkiego rynki pracy! A ma to kluczowe znaczenie do starań o profesjonalną imigrację. Na liście tej znajduje się większość krajów europejskich (w tym nawet takie kraje jak Grecja, Włochy czy Cypr), ale brak tam Polski. Takich problemów można by mnożyć. A wystarczyłoby przecież, żeby sprawą zainteresowali się nasi decydenci i postarali się o stosowne zmiany, ale przecież nie takie rzeczy im w głowach.
Tak więc w zderzeniu z tą rzeczywistością po spędzeniu w Nowej Zelandii kilku miesięcy musieliśmy podjąć ważne dla nas decyzje co dalej. Podróżowanie dalej – gdziekolwiek by to było – oznaczałoby wydatki, których nie bylibyśmy w stanie ponosić. Zobowiązania jakie mieliśmy sprawiły, że mimo pracy jaką podejmowaliśmy w trakcie podróży ciąg dalszy stał się niemożliwy. Musieliśmy więc wrócić do Polski by próbować poukładać się tu gdzie możliwości zdobycia pracy i zarobkowania są z natury rzeczy dla nas największe. Tak więc po ponad roku nieobecności w kraju jesteśmy znowu na ziemi ojczystej i próbujemy się tu ustabilizować.
Ten rok dał nam jednak ogromną perspektywę. Dał coś czego nie da się przeliczyć na pracę bądź jej brak. Dał świadomość tego jak mali i ograniczeni jesteśmy. Ludzie żyją na świecie w tak różnych i skrajnych warunkach, że świadomość tego pokazuje jacy jesteśmy puści i próżni, a przy tym – co chyba najgorsze – bezsilni na rzeczywiste problemy tego świata. Jednak można i trzeba w tej sprawie działać. Stąd działalność różnych organizacji charytatywnych, które w krajach azjatyckich zaczynają prężnie działać budując szkoły, oczyszczalnie i spalarnie śmieci, organizując różne formy pomocy dla dzieci i co ważne podnosząc świadomość problemu wykorzystywania dzieci i aktywnie temu przeciwdziałając. Tylko w ten sposób, choćby w niewielkiej mierze możemy pomóc tym ludziom. Pisaliśmy o tym w naszym blogu m.in. przy okazji tematu Kambodży. Pamiętajmy o tym gdziekolwiek jesteśmy. Siedząc w swoich domach, czy ciężko pracując nie narzekajmy na naszą sytuację, bo na świecie stanowimy niewielki margines ludzi, którzy mają zapewniony byt w warunkach o jakich większość ludzi na świecie nie śmie nawet marzyć.
Tak więc cytując „The End” Jima Morrisona „This is the end, beautiful friend; This is the end, my only friend, the end of our elaborate plans.”… Ale może to tylko „The End of Chapter One”…?
W tym miejscu nie przestajemy prosić o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Niech to – obok innych działań jakie podejmujemy – będzie ta dłoń pomocy wyciągnięta do potrzebujących. Wszystkim bardzo za to dziękujemy.

Szlachetne zdrowie… czyli jak o nie zadbać

niedziela, lipiec 18th, 2010

Przy okazji naszego pobytu w Nowej Zelandii przyszła nam do głowy ważna refleksja. Jesteśmy tutaj trzy miesiące i mimo zimowej pory nie mieliśmy żadnych problemów ze zdrowiem. Na pewno jest to zasługa czystego, zdrowego środowiska jakim charakteryzuje się Nowa Zelandia, ale też zdrowego trybu życia jaki większość żyjących tu osób prowadzi. Zdrowy tryb życia oznacza w tym wypadku aktywny wypoczynek, urozmaicone lekkie jedzenie i przebywanie wśród czystej dzikiej przyrody.
Pomimo różnych przemarznięć i przemoczeń jakich tu doświadczyliśmy nie zdarzyło się nam kichać, prychać i pociągać nosem. Również nasze kąpiele w gorących rzekach i na wulkanicznej plaży Hot Water Beach mimo niskiej kilkustopniowej temperatury powietrza nie wpłynęły w żaden sposób na potencjalne przeziębienia itp. Mało tego, po takich kąpielach przebywanie w kąpielówkach na zimnym powietrzu wcale nie powodowało uczucia przemarznięcia. Rozgrzane naturalnymi gorącymi wodami ciała przez długi czas nie odczuwają zimnego powietrza. Naturalne spa faktycznie działa!
Dodatkową zaletą tego kraju jest praktycznie brak nieznośnych owadów, które tak bardzo potrafią przeszkadzać w codziennym życiu. W porównaniu do Australii, która biła absolutne rekordy pod względem ilości różnych uprzykrzających życie owadów Nowa Zelandia to niemal zupełnie drugi biegun. Spokój i cisza.

Owady w australijskim outbacku

Przypominając sobie nasze bezskuteczne walki jakie prowadziliśmy na australijskim outbacku z setkami much wchodzących do uszu, oczu, ust i pchających się wszędzie gdzie się da byleby znaleźć się na człowieku (obrazy rodem z filmów geograficznych o afrykańskich biednych dzieciach po których chodzą dziesiątki much) można tylko spokojnie odetchnąć. Plaga różnych owadów była na tyle dokuczliwa, że czasem nie dało się nawet przez chwilę usiąść na łonie przyrody by spożyć posiłek czy wejść do parkingowej łazienki. Czasem nawet wyjście na kilka minut i szybki powrót do samochodu oznaczał przyciągnięcie za sobą całego stada różnych owadów. Spanie z otwartym oknem bez siatek zabezpieczających mimo dokuczliwego gorąca też nie wchodziło w grę. Dlatego podróżując w rejonie Azji a w szczególności w Australii nie można zapominać o moskitierze.
Problem owadów jest o tyle istotny, że są one nosicielami wielu groźnych chorób. W tym największej zmory podróżników: malarii. I niestety nie jest to tylko zagrożenie hipotetyczne. W regionach endemicznych w których przebywaliśmy zachorowanie na malarię jest realnym zagrożeniem, którego nie należy lekceważyć. Przekonaliśmy się o tym niemal „na własnej skórze”. Przebywając w Kambodży spotkaliśmy parę Polaków: Artura i Beatę. Spędziliśmy razem kilka dni w Sihanoukville a potem nasze drogi się rozjechały. My pojechaliśmy dalej do Tajlandii, a Artur z Beatą spędzili jeszcze kilkanaście dni na wybrzeżu Kambodży na Koh Krong zanim wrócili do domu. Gdy jeszcze byliśmy razem rozmawialiśmy o zagrożeniach związanych z Malarią, ale nasi znajomi nie mieli tabletek antymalarycznych ponieważ traktowali to zagrożenie jako nieznaczne. Po tygodniu okazało się, że Artur trafił do szpitala z objawami gorączki i problemów żołądkowych. W kambodżańskim szpitalu wykluczono malarię i oceniono, że jest to jakiś nieznany typ wirusa i po kilku dniach Artur wyszedł ze szpitala, ale kompletnie bez sił z nawrotami gorączki. Dopiero po powrocie do kraju ze względu na wzmagające się objawy w szpitalu zdiagnozowano jedną z odmian malarii i poddano intensywnemu leczeniu. Po kolejnych dniach leczenia szpitalnego z mocno nadwerężoną wątrobą i restrykcyjną dietą (zero alkoholu, lekkie potrawy itd.) Artur powrócił do domu. Całe szczęście ten rodzaj malarii okazał się łagodny i wyleczalny. My mieliśmy sporo szczęścia, ale szczęściu trzeba pomagać. Uniknęliśmy takich problemów dzięki profilaktyce malarycznej. Niezastąpionym w tym przypadku okazał się lek Malarone, o którym pisaliśmy w artykule „Profilaktyka malarii”.

O sporym szczęściu możemy też powiedzieć w nawiązaniu do przypadków z jakimi mieliśmy do czynienia w Indonezji. Jak wspominaliśmy wcześniej na naszym blogu na Javie spotkaliśmy dwóch podróżników z Polski Mariusza i Ryszarda. Potem razem podróżowaliśmy przez ponad tydzień i zatrzymaliśmy się w Lovinie na Bali. Chłopaki podobnie jak i my wypożyczyli tam motocykl by zwiedzać środkową część wyspy. Ktoś jadący przed nimi zahamował nagle i po gwałtownym hamowaniu w wykonaniu Mariusza przewrócili się i mocno poobijali. Z poważnymi stłuczeniami, ale bez złamań trafili do lokalnego szpitala w którym w zasadzie nie potrafiono udzielić im żadnej pomocy poza opatrzeniem ran. Potem dalsze wędrówki okazały się dla chłopaków wyjątkowo męczące i bolesne (chociaż trzeba ich podziwiać bo na wyspie Lombok w tym stanie zdecydowali się na wyczerpującą wędrówkę na wulkan!). Prawdziwy problem jednak zaczął się wiele dni później gdy nagle któregoś wieczoru Mariusz stracił przytomność. Okazało się, że w ranę wdało się groźne zakażenie i tu znowu lokalni lekarze nie potrafili zrobić nic więcej poza przemyciem i opatrzeniem ran. Dopiero zastosowany przez Mariusza za poradą polskiego lekarza antybiotyk, przyniósł poprawę i zapobiegł tragedii. Dlatego ze swojej strony możemy tylko zalecić, że zawsze przed wyjazdem warto skonsultować się z lekarzem chorób tropikalnych i na wszelki wypadek wypisać receptę np. na Doxycyclinę i zakupić ją przed wyjazdem. O zakupieniu odpowiedniego antybiotyku w trakcie podróży w sytuacji awaryjnej można zapomnieć. Lepiej więc być na to odpowiednio przygotowanym.
Kolejne szczęście dopisało nam w wypadku jakiego doświadczyliśmy na australijskim outbacku (pisaliśmy o nim w naszym blogu <tutaj>) w którym nasz specjalnie wzmocniony samochód typu 4WD uległ takiemu zniszczeniu, że w zasadzie nadawał się już tylko do kasacji, a pomimo tego nam szczęśliwie poza szokiem powypadkowym nie stało się praktycznie nic!
Tak więc szczęście w podróżowaniu jest bardzo ważne, ale temu szczęściu należy też pomóc. Odpowiednia profilaktyka i zaopatrzenie w odpowiednie leki jest pozycją obowiązkową! Nie należy też zapominać o wszelkich potrzebnych szczepieniach. Dopiero tak przygotowanym można ruszać w drogę, a potem unikać wszelkich zagrożeń. Bo nic nie jest ważniejsze niż zdrowie. Przekonali się o tym nasi poznani na trasie nowi znajomi. Dobrze, że my tego uniknęliśmy i nie musieliśmy się uczyć na swoich błędach 🙂
Na koniec prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy!

Nowa Zelandia

poniedziałek, lipiec 12th, 2010

Cathedral Cove, Hot Water Beach i Pauanui

niedziela, lipiec 11th, 2010

Nasze zwiedzanie północnej wyspy zabrnęło wreszcie na wschodnie wybrzeże półwyspu Coromandel. Odwiedziliśmy znane w tym miejscu miasto Whitianga, ale przede wszystkim planowaliśmy tutaj zobaczyć miejsce zwane Te-Whanganui-A-Hei (Cathedral Cove) gdzie znajduje się wiele wysp, zatok i grot wydrążonych przez ocean. To niesamowite miejsce, które przyciąga wielu turystów przede wszystkim w porze letniej. Można tutaj pływać, uprawiać snorkeling i przede wszystkim podziwiać niesamowite miejsca tego regionu.
My wybraliśmy się tutaj w słoneczny dzień, który w porze zimowej wcale nie zdarza się zbyt często więc mieliśmy sporo szczęścia. Najlepszym punktem widokowym jest tutaj Waimata (Gemstone Bay) położone pomiędzy plażą Hahei Beach i zatoką Te Karaka (Stingray Bay). Położone na wysokości kilkudziesięciu metrów skały mają wydrążone miejsca widokowe skąd można obserwować zatokę, plażę i wyspy znajdujące się vis a vis zatoki. Wysp jest tutaj wiele a każda z nich prezentuje zupełnie inne kształty i wielkość. Największa z nich to Mahurangi, która otoczona jest kilkoma mniejszymi wysepkami. Wokół jednak znajduje się objętych ochroną wiele innych wysp. Np. na wysepki Aldermen i Merkury nie można wychodzić ani nawet podpływać do nich łodzią (ani cumować w odległości mniejszej niż 50 m). Wszystko to by zachować ich naturalne piękno, faunę i florę.

Widok na wyspę Mahurangi

Na brzegu nawet nie snorkelingując można znaleźć różne okazy dzikiej przyrody, począwszy od niesamowitych kształtów kamieni i skał poprzez różnego rodzaju muszle, małże a nawet rozgwiazdy, które zdarza się znaleźć na piasku wyrzucone przez ocean.

Rozgwiazda na plaży

Miliony lat temu wybuchy wulkanów, wypływ lawy a potem wpływ wiatru i fal oceanu utworzyły tutaj niesamowitą linię brzegową znaną z wysokich skał wapiennych i licznych grot. Najbardziej znana Cathedral Cove z ogromnym wapieniem ma dodatkowo naturalny wodospad. Niestety w czasie gdy odwiedziliśmy to miejsce dostęp do Cathedra Cove z linii brzegowej był niemożliwy. Jedyną możliwością mogło być dopłynięcie od strony oceanu. Dotarliśmy więc pieszo jedynie do położonej w pobliżu tego miejsca Mares Leg Cove.

Mares Leg

Zatoka z grotami i wysokimi skałami tuż przy brzegu jest doskonałym miejscem na chwile relaksu i kontemplację przyrody. Na kamiennej części leżą na przykład suche pnie drzew poskręcanych w tak przedziwnych kształtach, że przypominają morskie potwory – ogromne ośmiornice z długimi mackami. Pobyt tutaj pozwala też przyjrzeć się bardzo ciekawym kształtom powierzchni skał. W języku angielskim te formy zwane są honeycomb czyli plater miodu i rzeczywiście w wielu miejscach skały mają dokładnie taką powierzchnię. To efekt wielu tysiącleci pracy wiatru i wody wymywającej ze skał coraz głębsze kręgi komórek jak w plastrze miodu.

Skały w kształcie plastra miodu

Największym jednak hitem tego regionu jest położona w odległości około 10 km na południe od Cathedral Cove plaża Hot Water Beach. Plaża z pozoru nie wyróżnia się niczym szczególnym od innych położonych w tym regionie nabrzeży. Jednak już bliższe przyjrzenie się temu co się dzieje na plaży tuż przy skałach obok wzgórza pozwala zauważyć jak niezwykłe jest to miejsce. Otóż w tym miejscu pod piaskiem sączy się wrzątek. Tak! Nie inaczej! Woda, której temperatura może poparzyć!. Cała atrakcja polega na tym, że woda w oceanie ma co najwyżej kilkanaście stopni Celsjusza i wystarczy wykopać w piasku dołek głębokości zaledwie kilku centymetrów by pozwolić na ogrzanie się tej, która napływa z falami i voila! Prywatne spa gotowe 🙂

Hot Water Beach

Przed przypływem (lub po odpływie) wiele osób przyjeżdża tu z łopatkami i wykopuje sobie małe baseniki by leżeć sobie przy wzburzonym oceanie w gorącym basenie wprost na plaży. Dodatkowo efekt potęgują obłoki pary wznoszące się nad plażą. Zupełnie jak w spa. Miejscami woda sącząca się spod piasku jest tak gorąca, że może poparzyć plażowicza. Trzeba więc umiejętnie dobrać miejsce na plaży by osiągnąć pożądaną temperaturę. Efekt genialny. Trudno o lepsze miejsce na naturalne spa. Polecamy gorąco! 😉

Prywatne spa na plaży :-)

Po takich wrażeniach ze zdwojoną energią pojechaliśmy do Pauanui odwiedzić naszych znajomych: Terrego i Trish. To kolejni poznani przez nas w czasie naszej podróży przyjaciele, którzy swoją gościnnością i otwartością pokazali, że w dzisiejszym trudnym świecie nadal są osoby, które okazują bezinteresowną szczerą gościnność. Tym samym przypieczętowali naszą opinię o tym, że w Australii i Nowej Zelandii mnóstwo jest takich osób a uśmiech i wyciągnięta do pomocy dłoń to zjawisko tutaj powszechne. Żeby nie rozpisywać się personalnie o naszych przyjaciołach wspomnimy tylko krótko, że Terry to Pan po 60-tce, który jest istnym Mac Gyverem. Prowadzi firmę usług budowlano-montażowych, ale swój wolny czas przeznacza na różnego rodzaju wynalazki i majsterkowanie.

Terry Mac Gyver ;-)

Przebywając u niego mogliśmy podziwiać m.in. platformę do przewozu samochodu po kanale wodnym zbudowaną na bazie blaszanych kontenerów, model starego statku pirackiego, który ma kiedyś wypłynąć do zatoki czy jak go nazwał Terry „party deck”, czyli mały statek na dwóch łozach wypełnionych powietrzem na pokładzie którego znajduje się stół i krzesła by urządzić zabawę pływając po zatoce lub kanałach tutejszej mariny. Zresztą nie tylko na zakrapiane imprezy, ale także na rodzinne wyjazdy bowiem na pokładzie Terry zamontował również zjeżdżalnię po której dzieci mogą zjeżdżać wprost do wody. Terry od siódmego roku życia mieszka w Nowej Zelandii bowiem podobnie jak jego rodzice uznał, że to miejsce na ziemi zapewniając wolność i dużo czasu na zainteresowania i jego życie to całkowicie potwierdza. Należy on do ludzi pozytywnie zakręconych i bardzo go polubiliśmy.
W niedzielny ranek wybraliśmy się na wspólną przejażdżkę po tutejszej marinie by po pierwsze wypróbować jego party deck, a po drugie podziwiać piękne rejony Pauanui i jego zatokę. To był pomysł trafiony w dziesiątkę. Było pięknie. Pogoda jak na nowozelandzką zimę ponownie nam dopisała a widoki „wypasionych” budynków zbudowanych w rejonie mariny zapierały dech.

Marina w Pauanui

Zresztą co tu mówić o zimie skoro na podwórku u Terrego rosną sobie różne owoce cytrusowe nic sobie nie robiąc z zimowej pory. Tylko pozazdrościć bo w Polsce żadna cytryna by nie chciała rosnąć w grudniu 🙂

Cytrynki...

To był dobrze zakończony kolejny weekend w Nowej Zelandii, który utrwali nam ten kraj w pamięci jako przepiękne i jedno z najczystszych miejsc na ziemi pełne życzliwych ludzi, którzy żyją tutaj pełną piersią doskonale równoważąc czas na pracę i czas dla siebie.

Na koniec jak zwykle prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Wszystkim z góry bardzo za to dziękujemy!

Porady praktyczne:
Hot Water Beach: Wybierając się tutaj należy pamiętać, żeby zabrać ze sobą łopatkę albo nawet zwykłą łopatę. Wygrzebywanie piasku rękoma jest bowiem niemożliwe ze względu na wysoką temperaturę sączącej się z niego wody. Poza tym o wiele sprawniej jest wykopać odpowiedniej wielkości basenik, żeby się w nim położyć jak w spa. Należy też pamiętać by wybrać się tam na dwie godziny przed przypływem (czyli o tej porze roku około godz. 15:00). Potem ocean powoli przybiera na poziomie i zaczyna zalewać plażę kończąc dobrą zabawę. Zresztą około godziny 17:00 zaczyna się robić ciemno.

Coromandel półwysep pełen lasów i zatok

niedziela, lipiec 4th, 2010

Będąc w Mt Maunganui lub Taurandze warto ulokować się w miejscu usytuowanym w kierunku wybrzeża ponieważ rano można podziwiać przepiękne wschody słońca bądź nad oceanem (w Mt Maunganui) bądź nad zatoką (w Taurandze). Wschód słońca potrafi zalać wodę niesamowitymi kolorami błękitu, różu i czerwieni o kolorach pięknych jak nigdzie indziej. Zdjęcie poniżej wykonaliśmy w Taurandze po godz. 7:30 rano.

Wschód słońca w Taurandze

Z Mt Maunganui zgodnie z planem udaliśmy się na północ a dokładniej na Coromandel. Jest to – można powiedzieć patrząc na kształty Nowej Zelandii – jakby podeszwa przedniej części kozaka, który leży w przeciwieństwie do Włoch do góry nogami. Ten ogromny półwysep jest najbardziej wysuniętą na północ wschodnią częścią wyspy. Stojąc nad brzegiem Pacyfiku chyba najbardziej niesamowite wrażenie robi świadomość, że w tej części kuli ziemskiej wypłynąwszy dokładnie na północ nie znajdziemy lądu przez kilkanaście tysięcy kilometrów w zasadzie aż do samej północy, do cieśniny pomiędzy Rosją a Alaską a dalej zostaje już tylko Morze Arktyczne. Aż strach pomyśleć jak wyglądałby taki rejs.
Jadąc na północ wzdłuż wybrzeża zostawiliśmy z boku długą Wyspę Matakana a potem Waihi by dotrzeć najpierw do Pauanui gdzie mieliśmy odwiedzić naszych znajomych Terrego i Trish i stamtąd zwiedzać to co najważniejsze na półwyspie Coromandel. Samo Pauanui leży na cyplu do którego prowadzi ślepa droga. Ale o Pauanui będziemy pisać w kolejnym wpisie bowiem po zwiedzeniu Coromandelu wrócimy tutaj i sprawdzimy „co w trawie piszczy” 😉
Sam Coromandel urzeka ogromnymi lasami i linią brzegową przy której przebiega trasa zwana Pacific Highway. Miejscami droga przebiega na skalistych zboczach tuż nad samym brzegiem oceanu wzbudzając respekt i szacunek (szczególnie przed nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami na ostrych zakrętach ;-)). Podróżując mogliśmy kolejny raz przekonać się, że liczba tęcz jakie można zobaczyć w Nowej Zelandii przewyższa chyba liczbę wszystkich tęcz, które widzieliśmy w całym naszym dotychczasowym życiu. Zdjęcie poniżej to tęcza, która towarzyszyła nam w śniadaniu, które jedliśmy nad zachodnim wybrzeżem Coromandelu.

Tęcza na zachodzie Coromandelu

Jadąc wybrzeżem odwiedziliśmy miasteczko Thames, a potem cały szereg zatok z których najciekawsze były: Whakatete Bay, Ngarimu Bay i Thomson Bay. W wielu z tych miejsc na szeroką skalę prowadzi się połowy owoców morza. W zatokach widać gęsto usiane w wodzie siatki sąsiadujące z marinami. I nawet tutaj kolory wody bywają przepiękne mieszając szmaragd z błękitem w najrozmaitszych ich odcieniach.

Sieci w zatoce Ngarimu

Jak w całej Nowej Zelandii piękna zieleń (przypominamy, że zima tutaj w pełni :-)) połączona z górzystą powierzchnią wyspy i linią brzegową pełną zatok i zatoczek daje przepiękny efekt i w trakcie podróżowania po Coromandel w zasadzie co kilka kilometrów chciało się nam zatrzymywać na dłużej by cieszyć się otaczającymi widokami. Nie wszędzie jednak jest to możliwe bo drogi prowadzone są często w takich miejscach, że nie ma miejsc na jakiekolwiek pobocze.

Zatoki na Coromandel

Największym miastem na tym półwyspie jest Coromandel Town. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się tutaj zobaczyć coś więcej niż w innych miastach tej części Nowej Zelandii, ale okazało się, że poza sezonem (a taką jest pora zimowa) niewiele się tutaj dzieje. Zdecydowaliśmy więc przejść się na szczyt wzgórza leżącego pomiędzy oceanem a miastem dzięki czemu mogliśmy obserwować z jednej strony góry zatokę oraz z drugiej strony panoramę miasta, które wielkością przypomina nasze gminne miasteczka 🙂

Zatoka przy Coromandel Town

Coromandel Town

Największe jednak atrakcje Coromandelu znajdują się po wschodniej stronie półwyspu. I tam udamy się w następnej kolejności. To na co czekamy najbardziej to Cathedral Cove (niesamowite rzeźby skał nad brzegiem Pacyfiku, który drąży w nich wielkie groty) oraz cud natury: gorące plaże (i nie chodzi tutaj bynajmniej o rozgrzany słońcem piasek). O tym będzie następny nasz wpis.

Tymczasem bardzo prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci dziękujemy!

Porady praktyczne:
Noclegi: W Mt Maunganui dla zmotoryzowanych polecamy chyba najtańsze z możliwych rozwiązań noclegowych: Holiday Caravan Park znajdujący się tuż pod wzgórzem Maunganui. Jest tutaj pełna infrastruktura (kuchnie wyposażone w kuchenki elektryczne i mikrofalowe oraz lodówki i zamrażarki, łazienki z gorącymi prysznicami) oraz przyłącza elektryczne przy każdym miejscu parkingowym. Cena za noc wynosi 20 NZD (podczas gdy najtańsze miejsce w pokoju wieloosobowym backpackerskich hosteli kosztuje 28 NZD).
W Taurandze warto zatrzymać się w jakimś hostelu przy głównej ulicy Strand (polecamy Tauranga City Backpacker) gdzie roztacza się widok wprost na zatokę a ceny nie odbiegają od innych najtańszych hosteli.