Archive for październik, 2009

Guiyang – wielkie rozczarowanie

piątek, październik 30th, 2009

Guiyang – miasto „przesiadkowe” z którego mieliśmy kontynuować naszą podróż do Guilinu, okazało się jakimś koszmarem. Wiedzieliśmy, że nie ma w nim za wiele do oglądania, ale jest ciekawy park i jeden dzień spokojnie można spędzić. No może i dzień można… ale co z nocą? Tuz po przyjeździe do Guiyang okazało się, że w zasadzie nie bardzo jest gdzie się zatrzymać na noc. „Lonely Planet” podpowiada 3 „budżetowe” miejsca noclegowe. Spisaliśmy adresy, złapaliśmy taksówkę i udaliśmy się do pierwszego z nich, opisywanego jako hostel zrzeszony w Youth Hostel Association – to ogromna zaleta, bo jako posiadacze karty członkowskiej mamy w takich miejscach zniżki. Już w drodze do hostelu czuliśmy, że „to nie jest fajne miasto”. Taksówki potwornie drogie (chociażby w porównaniu do największej metropolii świata – Chongqing), korki takie, że pokonanie każdego kolejnego metra należało rozpatrywać w kategoriach sukcesu (BTW. W żadnym z uprzednio odwiedzanych chińskich miast nie spotkaliśmy się z tak wielkimi korkami). Wreszcie dotarliśmy pod wskazany adres i tu rozczarowanie – w zasadzie poza logo „YHA” nie zostało nic z hostelu. Całość zamieniła się w średniej klasy hotel, cenami aspirujący chyba do tych najlepszych. Okazało się, że cena za pokój 2 osobowy wynosi 213 Yuanów, co przy 80 yuanach, jakie płaciliśmy w Chongqing było straszna drożyzną i nie zamierzaliśmy się na to godzić. Przecież mieliśmy jeszcze dwa adresy hosteli, więc mamy wybór i nie musimy zostawać tu, gdzie jest najdrożej. Ponownie złapaliśmy taksówkę, pokazaliśmy adres i kierunek, w którym interesująca nas ulica się znajduje, taksówkarz pokiwał ze zrozumieniem głową i pojechał w zupełnie przeciwnym kierunku, by po objechaniu połowy miasta, odstaniu niekończących się minut w korkach i straceniu masy czasu na wiecznie czerwonych światłach (a wszystko to oczywiście pozostawało w ścisłym związku ze wskazaniem licznika) radośnie oznajmił, że jesteśmy na miejscu. No tak, ulica się zgadza, ale tu jest numer 1 a my prosiliśmy 166. Pokonanie takiego odcinka pieszo ze wszystkimi bagażami na plecach, skoro juz i tak płacimy za taksówkę mijało się z celem, wiec wymusiliśmy gestami na taksówkarzu, żeby zawiózł nas dalej. Szukaliśmy Hotelu Pocztowego. Okazało się jednak, że po pierwsze numeru 166 nie ma (ostatni oznaczony to 146) a po drugie nikt w bliższej i dalszej okolicy o takim hotelu nie słyszał. Przeszliśmy ulicę kilka razy w tę i z powrotem, pytając każdą możliwą osobę o adres, który mieliśmy spisany i nikt nie potrafił nam pomóc. Kolejny raz mieliśmy okazję poznać przyjaznych Chińczyków, którzy rzucali swoje zajęcia i szli z nami pokazać dokąd mamy się udać, po czym krążąc z nami po ulicy we wszystkie możliwe strony tracili zapał, aż wreszcie wycofywali się rozkładając ręce bezradnie i przepraszając, że nie wiedzą, gdzie jest Hotel Pocztowy. Wreszcie zrezygnowani trafiliśmy do hotelu, który już wielokrotnie mijaliśmy – chcieliśmy się zorientować jakie mają ceny. Przesympatyczna Pani recepcjonistka, dosyć dobrze mówiąca po angielsku powiedziała że pokój kosztuje 208 Yuanów. Ponieważ chcieliśmy czegoś tańszego, spytaliśmy, czy ona cos wie o Hotelu Pocztowym. Okazało się, że wie i że z chęcią nas do niego zaprowadzi (to swoją drogą ewenement: zaoferowała nam swoją pomoc, mimo, że byliśmy zainteresowani usługami konkurencji!). Po przejściu przez jakieś ciemne zaułki i ulice pełne błota dotarliśmy do Hotelu Pocztowego, który faktycznie wielokrotnie już mijaliśmy, ale wejście miał z tyłu budynku i był kompletnie nieoznaczony (a w każdym razie nie po angielsku). Na miejscu również nikt nie mówił po angielsku, ale na szczęście była z nami w roli przewodnika recepcjonistka z hotelu obok – okazało się, że Hotelu Pocztowym nie ma ani jednego wolnego miejsca! Wtedy nasza przewodniczka zaoferowała nam rabat i cenę 180 Yuanów za nocleg w „jej” hotelu na co bez wahania się zgodziliśmy. Drogo ale jakoś to przeżyjemy. To miasto zdawało się być jakimś sennym koszmarem – najpierw niekończące się korki na ulicach, później ponad godzina szukania hotelu (z całym bagażem na plecach i w rękach). Zdecydowanie zasłużyliśmy na odpoczynek a cena jaką dostaliśmy była niższa niż w pierwszym odwiedzonym przez nas hostelu. Po zakwaterowaniu się w hotelu, doprowadzeniu do porządku po niemal dobie spędzonej w pociągu i chwili odpoczynku zdecydowaliśmy się pójść na wieczorny spacer, aby kupić bilety na najbliższy pociąg do Guilin.

Guiyang noca

Odległość od hotelu do dworca okazała się większa niż przypuszczaliśmy, a dodatkowo poszliśmy drogą trochę na około. Po ponadgodzinnym, nocnym marszu ulicami Guiyang (na których odbywały się najoryginalniejsze na świecie night markety) i pytaniu każdego napotkanego człowieka o drogę na dworzec kolejowy, udało nam się dotrzeć na miejsce. Ze względu na bardzo późną porę przy kasach nie było tłumów. Po krótkim oczekiwaniu na swoją kolej, dowiedzieliśmy się w okienku, że nie ma żadnych biletów (za wyjątkiem „no seat”) ani na pociąg w dniu następnym, ani na pociąg za 2 dni. Hm, czyżbyśmy zostali uwięzieni na niewiadomo jak długo w tym mieście, które od pierwszego wejrzenia nam się nie podoba? Ta perspektywa nie była zbyt pocieszająca. Jedyna nadzieja była zatem w autobusach. Musieliśmy jak najszybciej potwierdzić uzyskane w Internecie informacje, że z Guiyang do Guilinu jeżdżą autobusy (i to najchętniej nie sypialne, bo mamy traumę po jednej podróży takim autobusem). Na szczęście okazało się, że faktycznie jeżdżą autobusy do Guilinu – codziennie rano i o 20.00. Kupiliśmy bilety na 20.00 żeby nie zostawać już w tym mieście kolejnej nocy. Zdziwiła nas cena autobusu (280 Yuanów za bilet – bardzo drogo!) oraz przeraziło pytanie kasjera – „dolne, czy górne miejsce?” – gdyż to sugerowało sleeping bus. No trudno, zdecydowaliśmy się na miejsca górne i starając się nie myśleć o tym, że czeka nas podróż jednym z najgorszych środków transportu jakiego już mieliśmy okazję doświadczyć w Chinach, udaliśmy się do parku – jedynej atrakcji turystycznej tego miasta.
Szliśmy na pieszo, mijając po drodze wszelkie możliwe oblicza nędzy i nieskończoną liczbę żebraków i kalekich ludzi na chodnikach. Miasto sprawiało wrażenie zupełnie nie chińskiego! Wszystko było tu inne i w naszym odczuciu gorsze niż w innych miejscach. Na szczęście park Qianling, w którym spędziliśmy resztę dnia nas nie zawiódł. Okazało się, że do parku trzeba kupić bilet, ale na szczęście nie drogi. Jednak to, co wprawiło nas w świetny humor to ostatnie punkty regulaminu parku – napisane po angielsku:

Regulamin Parku Qianling

Park Qianling okazał się piękny i ogromny! Zlokalizowany w północnej części miasta, zajmuje obszar 426 hektarów. Centralnym punktem jest wzgórze, na które jak wszędzie w Chinach, można wjechać kolejką linową, podziwiając przy okazji panoramę miasta.

Guiyang

Na górze tarasy widokowe i świątynia. Uznaliśmy, że świątyń już widzieliśmy wystarczającą ilość i pewnie nas niczym nie zaskoczy a utwierdziliśmy się w tym przekonaniu gdy okazało się że wstęp do niej jest płatny. Staliśmy przed wejściem zastanawiając się którędy iść dalej, gdy po raz kolejny doświadczyliśmy uprzejmości Chińczyków – podeszła do nas dziewczyna (również turystka) i wręczyła 2 bilety, zapraszającym gestem wskazując jednocześnie wejście do świątyni. No takiej okazji się nie przepuszcza. Świątynia okazała się rzeczywiście wspaniała. Zlokalizowana niemal na szczycie skalistej góry zachwycała skomplikowaną architekturą, ilością przejść, schodków, zabudowań, dziedzińców itp.

Swiatynia w Parku Qianling

Swiatynia w Parku Qianling

Guiyang dostał za park i świątynię pierwszy punkt! Ze szczytu góry schodziliśmy na pieszo, ponieważ koniecznie chcieliśmy zobaczyć mieszkające w tym parku małpy. No i zobaczyliśmy – ogromne ich stada, zaczepiające turystów, kłócące się między sobą i popisujące swoją mądrością. Małpy dostawały od ludzi orzeszki i ciastka, ale tak się rozwydrzyły, że wyrywały z rąk niemal wszystko co wyglądało na nadające się do jedzenia.

Malpy w Parku Qianling

Szczególnie spodobało im się zabieranie ludziom butelek z napojami – miały ogromną frajdę z zabawy butelkami i oglądania przelewającego się w środku płynu. Ale totalnym zaskoczeniem było dla nas to, że jedna małpa po dłuższej walce z butelką ją odkręciła, uważnie obadała co znajduje się w środku i zaczęła pić, wylewając sobie po trochu napoju na rękę a później to zlizując. Po prostu szok jakie to zmyślne zwierzęta 🙂

Malpa w Parku Qianling

Oczywiście w ogóle zachowania małp, ich sprawność, opiekowanie się małymi, pomaganie sobie nawzajem i zdobywanie pożywienia są wspaniałe i można to oglądać bez końca. No niech będzie – za małpy miasto dostaje drugiego plusa 🙂
Na sam koniec jednak czekało nas jeszcze jedno bardzo pozytywne zaskoczenie – okazało się, że sleeping bus, którym mieliśmy jechać do Guilinu to zupełnie inny standard niż ten, który znamy z wcześniejszych doświadczeń. Zrozumieliśmy dlaczego bilety były takie drogie i uznaliśmy, że warto było zapłacić! Nowiutki autobus z dobrze wyprofilowanymi „łóżkami” z których się nie zjeżdżało, było wystarczająco miejsca, żeby usiąść na łóżku i nie mieć na głowie sufitu, było miejsce na bagaż i wszędzie aż pachniało czystością, a przemiła Pani stewardessa mówiąca po angielsku pilnowała porządku do tego stopnia, że każdy przed wejściem do autobusu musiał zdjąć buty, żeby w środku nie nabrudzić i schować je do wręczanej reklamówki, a założyć je z powrotem można było dopiero wysiadając. Zastanawialiśmy się, jak by zareagowali na takie rozwiązanie Europejczycy – gdyby ktoś przed wejściem do autobusu kazał im ściągać buty i chodzić po autobusie w skarpetkach (albo kapciach na zmianę :-)) Tu, karnie wszyscy zanim postawili nogę na wykładzinie autobusu już trzymali buty w garści i nie trzeba było nikomu przypominać ani dwa razy powtarzać.
W tak miłych „okolicznościach przyrody” opuszczaliśmy Guiyang, który już przestawał być taki straszny i okropny i udawaliśmy się do Guilinu – kolejnego raju na chińskiej ziemi 🙂 Zobaczymy co tam nas czeka…

Z Yichang na południe

środa, październik 28th, 2009

Nasza wycieczka na Tamę Trzech Przełomów zakończyła się w Yichang. Wczesnym popołudniem wysiedliśmy z autobusu, nie mając żadnego konkretnego planu co dalej. Kolejnym naszym celem był Guilin – zachwalany przez znajomych i wychwalany we wszystkich przewodnikach, jako kolejne jedno z piękniejszych miast w całych Chinach. No ale jak się okazało dotarcie tam wcale nie jest łatwe. Wstępnie rozważaliśmy pojechanie do Wuhan, które jest rozbudowanym węzłem kolejowym i skąd łatwo by nam było pojechać dalej na południe. Patrząc jednak na mapę uznaliśmy, że to nie jest optymalne rozwiązanie – droga do Wuhan oznaczała cofnięcie się ok 300 km na północ, czyli w kierunku przeciwnym. Ponieważ Yichang to miasto dopiero rozwijające się (co prawda w szalonym tempie), to przejeżdża przez nie zaledwie kilka pociągów na dobę. Postanowiliśmy jednak sprawdzić czy któryś nam pasuje (nie bardzo wierząc w taką możliwość) i tu po raz kolejny okazało się, że mamy w czasie naszej podróży ogromne szczęście! Otóż pociąg do Guiyang (czyli miasta z którego mamy juz bezpośredni dojazd do Guilin) jest o północy a co najważniejsze udało nam się kupić jeszcze bilety. Co prawda jedyne jakie zostały to hard seat, a podróż miała trwać 16 godzin, ale przecież po pokonaniu trasy z Lanzhou do Chengdu w „klasie” no-seat nawet się za bardzo nie przejęliśmy. Zresztą to dla nas zupełnie nowe doświadczenie bo w ten sposób jeszcze nie podróżowaliśmy.

Stacja Yichang

Zostawiliśmy bagaże w przechowalni (po obowiązkowym wytargowaniu zniżki) i ruszyliśmy na rekonesans okolicy. Nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele – przewodniki na temat Yichang milczą i jest ono znane w zasadzie tylko z tego, że tu kończą się wycieczki po Jangcy – żadnych turystycznych atrakcji, żadnych hosteli – typowe chińskie miasto, które wraz z powstaniem tamy na Jangcy rozpoczęło okres bardzo intensywnego rozwoju. Ale skoro mamy tu spędzić resztę popołudnia i cały wieczór to zobaczymy co tu mają. I jak się okazało spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie! Miasto faktycznie zupełnie nieturystyczne, ale piękne, zadbane i tętniące życiem.

Ulice Yichang

Spędziliśmy te kilka godzin spacerując po deptakach, uliczkach handlowych i parkach, eksperymentując z zadziwiająco smacznym i wręcz nieprzyzwoicie tanim chińskim jedzeniem wprost z budek albo straganów na ulicy (Natrafiliśmy między innymi na podsmażane ziemniaki! Absolutny hit! Dokładnie takie jak w Polsce, bez żadnych udziwnień ani cukru :-))
Mniej – więcej godzinę przed odjazdem pociągu stawiliśmy się na dworcu i naszym oczom ukazał się dawno nie widziany, niemal zapomniany juz widok – dzikiego tłumu podróżnych (wszyscy czekali na ten pociąg, ponieważ następny z tego dworca odjeżdżał dopiero o 9 rano), z bagażami niewyobrażalnych rozmiarów i kształtów, już formujących się w kolejkę do bramki na peron. Mimo prawie trzech miesięcy w Chinach, zachowanie ludzi na dworcach nadal zadziwia nas z taką samą siłą jak na początku. Pociąg przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem i po raz kolejny mieliśmy okazję wziąć udział w maratonie do wagonu, którego hasłem przewodnim mogłoby być: „Zabij po drodze współpasażerów! Wszystkie chwyty dozwolone!” 🙂 Jednak udało nam się przetrwać i dotrzeć do naszego wagonu. Miejsca „hard seat” wyglądają mniej więcej jak w polskich pociągach osobowych jeżdżących na krótkich dystansach – wagon bez przedziałów, z twardymi ławkami po obu stronach przejścia, ale uwaga – na jednej ławce ku naszemu zdumieniu były trzy miejsca, a nie dwa jak się spodziewaliśmy. W totalu dawało to 118 miejsc w wagonie! Tyle ludzi stłoczonych na jednej powierzchni, gniotących się na siedzeniach, pokonujących w ten sposób kilkunastogodzinne dystanse – wyglądało przerażająco. Znaleźliśmy nasze miejsca, wrzuciliśmy bagaże na półkę i starając się za bardzo nie analizować tego wszystkiego co nas otaczało, chcieliśmy choć trochę tej nocy pospać. Ale nie było to łatwe zadanie – naokoło płakały jakieś dzieci, ludzie chrapali, ciągle ktoś przechodził przez cały wagon idąc „na papierosa”, na stacjach dosiadali się kolejni pasażerowie wnosząc tony bagaży i robiąc przy tym tyle hałasu i zamieszania, że korki w uszach nie pomagały. Wreszcie nad ranem udało nam się zasnąć. Jednak akurat wtedy właśnie było nam dane poznać gościnność i przyjazne nastawienie Chińczyków do turystów – jeden ze współpasażerów, zamiast rytualnych nudlesów o 6 rano jadł pomelo (pomysł bardziej humanitarny dla otoczenia chociażby ze względu na zapach :-)) I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że postanowił nas tym pomelo poczęstować nic nie robiąc sobie z faktu, że właśnie spaliśmy – mieliśmy zjeść pomelo teraz i koniec 🙂 Słyszeliśmy, że na różne sposoby próbuje nas budzić, ale udawaliśmy, że nadal mocno śpimy. Poddaliśmy się w momencie, kiedy miły „Pan z przeciwka” wsadził kawałek pomelo Miśkowi do nosa w ramach pobudki! Oczywiście zachowaliśmy się przyzwoicie i nie daliśmy po sobie poznać jak bardzo nam ta wczesna integracja nie na rękę. No i juz było po spaniu. Za oknami pociągu wstawał dzień, ale deszcz i ciężkie, szare chmury nie napawały optymizmem, mimo coraz piękniejszych okolic, jakie mijaliśmy. Przed nami był jeszcze cały dzień w pociągu – trochę jedzenia, picia, grania w karty i znowu integracja ze współpasażerami. Tym razem zainicjowana przez nas. Na siedzeniu obok od dłuższego czasu płakało dziecko i wszyscy juz byli tym mocno zmęczeni. Wtedy Misiek wpadł na pomysł, że przecież wozimy ze sobą rożne „głupotki”, żeby dawać dzieciom spotykanym po drodze, więc to jest dobra okazja. Wybraliśmy piękną, kolorową smycz i wręczyliśmy małej, brudnej jak nieszczęście dziewczynce. Płacz natychmiast ustąpił miejsca zainteresowaniu a my staliśmy się bohaterami wagonu 🙂 Za chwilę mama przyprowadziła dziewczynkę i szarpiąc ją za ramię szeptała „Xie xie” (co w wolnym przekładzie na polski oznacza: No, powiedz „dziękuję”). Za chwilę nie wiadomo skąd pojawiło się drugie dziecko z mamą 🙂 Też dostało smycz, a później zdecydowaliśmy dać dzieciom chińską czekoladę, która nam, mimo pięknych, budzących nadzieję opakowań, nie przechodziła przez gardło a mydlany smak jeszcze długo pozostawał w ustach. No i znów strzał w dziesiątkę 🙂 I dzieci i mamy były zachwycone, a my pozbyliśmy się niepotrzebnego „balastu”.

Dzieciaki

Trzeba przyznać, że mamy obu dziewczynek wyglądały na ich niewiele starsze siostry, na oko mogły mieć nie więcej niż 15 – 16 lat, a sądząc po spracowanych dłoniach i zatroskanym spojrzeniu, wiele już w życiu przeszły i raczej wygląd im lat nie odejmował (jeśli już to dodawał, czyli mogły być w rzeczywistości jeszcze młodsze). Mimo to zachowały radość i uśmiech.

Mamusie z dziecmi

No i to był początek pełnej integracji w naszym wagonie 🙂 Co chwila ktoś do nas podchodził, witał się, częstował jakimś przysmakiem (na szczęście dominowały owoce, więc było OK), wspólnym zdjęciom i wygłupom nie było końca, mimo, że za wyjątkiem naszych kilku słów chińskich nie mieliśmy wspólnego języka. Trzeba przyznać, że podczas tej podróży poznaliśmy zupełnie inną grupę Chińczyków niż te, które spotykaliśmy do tej pory. Byli to ludzie najbiedniejsi, podróżujący najtańszą klasą pociągu, głównie rolnicy. Okazali się też jednymi z najbardziej przyjaznych, uśmiechniętych i otwartych mieszkańców tego kraju, spośród wszystkich, których poznaliśmy wcześniej. Podróż, mimo, że niewygodna i dosyć długa, w tak miłym towarzystwie minęła nam bardzo szybko, a uroku dodawały jej coraz piękniejsze widoki za oknami pociągu. Pogoda z godziny na godzinę robiła się coraz ładniejsza, poprawiała się widoczność, a naszym oczom ukazywały się wspaniałe tarasy ryżowe, małe wioski zagubione pośród górskich pól i pastwisk, nieprzebrane kilometry gęstych lasów, albo budzące grozę góry skaliste.

Widoki z okna 1

Widoki z okna 2

Widoki z okna 3

Widoki z okna 4

Wieczorem po kilkunastu godzinach jazdy dotarliśmy do położonego o 800 km na południe miasta Guiyang…

Spływ po Jangcy do Tamy Trzech Przełomów

wtorek, październik 27th, 2009

Po wnikliwej i długiej eksploracji prowincji Fujian udaliśmy się ponownie do największej aglomeracji świata: Chongqing. Opisywaliśmy już to miasto w naszym blogu w poście „Chongqing czyli drapacze chmur nad Jangcy”. Teraz ponownie pokonaliśmy prawie 2200 km na północny wschód Chin wyruszając pociągiem z Fuzhou – stolicy Fujianu. Pociąg jechał prawie 2 dni więc w tej podróży spędziliśmy dwie noce przyglądając się kolejnym rzeszom Chińczyków okupujących pociągi. Ukuliśmy już wspólnie teorię (słysząc w jakimś chińskim programie coś o „10 procentach”, ale nie wiemy czego 10 procent i odnośnie jakiego zagadnienia), że w każdym momencie 10 procent Chińczyków znajduje się właśnie albo na dworcach kolejowych albo w pociągach. Nasze doświadczenia zdawały się to potwierdzać. Tłok na dworcach, problemy z kupnem biletów (wszystkie miejsca wyprzedane), pełna rotacja miejsc (po tym jak ktoś wysiada na jakiejś stacji na jego miejsca pojawia się właśnie kolejna osoba z biletem) itd. w pełni za tym przemawiały 🙂
Naszym celem tym razem miała być realizacja kolejnego naszego marzenia: podróż po Jangcy do Tamy Trzech Przełomów. Jangcy jest trzecią największą rzeką na Ziemi. Ma ponad 6300 km długości a w jej wodach w ciągu sekundy przepływa aż 35 tys. m3 tego życiodajnego płynu! W języku chińskim Jangcy nazywa się Chang Jiang czyli po prostu Długa Rzeka. Stare powiedzenie chińskie mówi: „Jeśli nie podróżowałeś po Chang Jiang to nigdzie jeszcze nie byłeś”.

Widok Jangcy

Coś w tym jest. Będąc w Chinach nie sposób ominąć ten cud natury jakim jest Jangcy i jej niezwykłe miejsca, którymi płynie. Trzy przełomy, które pokonuje rzeka płynąc w kierunku Pacyfiku są niesamowitymi, zapierającymi dech miejscami, które jeszcze bardziej wsławiła budowa największej hydroelektrowni na świecie przyjmując za nazwę Tamę Trzech Przełomów. Budowa tej tamy stała się największym projektem budowlanym na świecie i – o czym pisaliśmy już w swoim blogu – wzbudziła ogromne kontrowersje. Nic dziwnego. Zalanie ponad 1200 miejscowości i przesiedlenie ponad 1,5 mln ich mieszkańców by podnieść wodę do poziomu ponad 170m, co według krytyków nieodwracalnie zakłóci ekosystem regionu dorzecza Jangcy, które zamieszkuje 40% ludności Chin (czyli więcej niż w całej Europie!) musi budzić ogromne kontrowersje i niepokoje. Sprawa jest o tyle bardziej bolesna, że pod wodami Jangcy zniknęły całe miasta z ich infrastrukturą, ulicami, sklepami itd., ale co gorsza wraz z nimi zniknęły też starożytne świątynie i klasztory z czasów Dynastii Ming sprzed 350 lat, kamienne budowle Dynastii Hań z czasów Chrystusa oraz 30 miast z epoki kamienia. W sumie zalanych zostało ponad 1300 obiektów światowej klasy. Wraz z tymi niepowetowanymi stratami zginęły również niektóre gatunki zwierząt, w tym jedyny delfin słodkowodny. Wszystko to po to by osiągnąć niewiarygodną ilość energii, która równa się 15 typowym elektrowniom atomowym. Ale utrzymuje się również, że Tama Trzech Przełomów zapobiega wylewaniu się Jangcy, która w przeszłości przynosiła Chinom kosztowne powodzie.
Podróż po Jangcy najlepiej zacząć właśnie z Chongqing jako, że kursują tutaj statki lokalnych chińskich linii żeglugowych i turystycznych, a także organizowane są specjalne rejsy dla pasażerów międzynarodowych z anglojęzycznym supportem pokładowym. Wszystkie tego typu rejsy startują z Portu Chongqing, który znajduje się dokładnie na cyplu pomiędzy rzekami Jialing i Jangcy (Chaotianmen).
Zanim powstała Tama Trzech Przełomów rejsy wycieczkowe po Jangcy odbywały się najczęściej z Chongqing i kończyły się aż w Wuhan. Ponieważ tama stanowi spore utrudnienie w pokonywaniu jej statkami (to kosztowny i długotrwały proces przedostawania się przez specjalne śluzy i baseny wyrównawcze) obecnie rejsy takie kończą się tuż przed tamą, a pasażerowie odwożeni są potem do najbliższego większego miasta jakim jest Yichang. Tylko większe i luksusowe statki (oraz ze względów oczywistych statki transportowe) pokonują tamę płynąc dalej do Wuhan lub nawet do końca Jangcy czyli do Szanghaju. Najważniejsze miejsca Jangcy pozostają więc nadal na trasie takiego rejsu bowiem wszystkie trzy przełomy, czyli Qutang, Wu i Xiling) znajdują się właśnie pomiędzy Chongqing a tamą.

Jangcy_rejs

W czasie naszego pobytu w Chongqing pogoda akurat się popsuła i oprócz przelotnych opadów zrobiło się dość zimno. Mimo tego nie zniechęcaliśmy się i realizowaliśmy swoje plany w nadziei, że pogoda nie przeszkodzi nam w podziwianiu Trzech Przełomów.
Przed wyruszeniem w podróż po Jangcy odwiedziliśmy również Muzeum Trzech Przełomów, które znajduje się w Chongqing na Placu Ludowym. Uwaga celem zachęty dla planujących podróż: wstęp do muzeum jest bezpłatny 🙂 Warto odwiedzić to miejsce bowiem sam plac jest imponującym miejscem chętnie odwiedzanym przez Chińczyków, a imponujące i zadbane budowle robią ogromne wrażenie, przypominając doniosłość Placu Czerwonego w Moskwie.

Plac Ludowy

W czasie naszych odwiedzin na placu można było podziwiać ogromne standy i dekoracje związane z 60-tą rocznicą ustanowienia Chin Ludowych. Na ogromnych telebimach można było oglądać retransmisje parady zorganizowanej z tej okazji w Pekinie. Muzeum znajduje się w pięknym ogromnym budynku w którym można też oglądać różne galerie, wystawy, a także zwiedzać Muzeum Chongqing. Również to muzeum warto odwiedzić (znajduje się piętro wyżej ponad Muzeum Trzech Przełomów) i również do tego muzeum wstęp jest bezpłatny. Pokazana jest tam historia miasta, które stanowiąc ważne miejsce na szlakach transportowych ulegało stopniowemu rozwojowi, ale jego „wystrzał” nastąpił w ostatnich kilkunastu latach, gdy rząd chiński postanowił uczynić z Chongqing ogromną i nowoczesną metropolię. Nawiasem mówiąc jakiś czas temu oglądaliśmy dokumentalny film „Największe Miasto Świata”, który pokazywał francuskiego architekta pomagającego planować niektóre rozwiązania architektoniczne stosowane w Chongqing (ten architekt projektował m.in. siedzibę Parlamentu Europejskiego w Strasburgu). Ten słynny projektant był zadziwiony tym w jaki sposób Chińczycy realizują wyznaczone przez rząd cele. Sugestie architekta, żeby zachować część starówki i wkomponować ją w nowoczesne rozwiązania zostały w zasadzie zignorowane jako, że „skoro budujemy nowe to po co nam stare?”. Po powrocie architekta na „plac budowy” po niecałym pół roku okazało się, że miejsce pod nową zabudowę zostało przygotowane, tzn. zlikwidowano wszystkie stare budynki i – mało tego – „zlikwidowano” wzgórze by zrobić odpowiednią ilość miejsca! 🙂
Całe muzeum – zarówno to dotyczące Trzech Przełomów, jak i to dotyczące historii Chongqing jest bardzo ładnie urządzone i nie można się w nim nudzić, ani przez chwilę. Na parterze tuż obok muzeum Trzech Przełomów znajduje się również sala kinowa jedynego w swoim rodzaju kina dookólnego (nie znamy polskiej nazwy takiego kina więc na te potrzeby wymyśliliśmy tę nazwę :-)). Dwa razy dziennie wyświetlany jest tam film o Trzech Przełomach i budowie tamy. Całość zrealizowana jest na ogromnych ekranach otaczających stojących po środku sali widzów. Początkowo dość sceptycznie podchodziliśmy do tego seansu myśląc, że będzie to „wynalazek” raczej wątpliwej jakości, ale bliśmy pozytywnie zaskoczeni jakością filmu i samym pomysłem, który zrealizowany został wzorcowo! Wszystkie obrazy nakręcane były specjalnymi kamerami 360 st. Dzięki czemu oglądając obrazy można oglądać faktycznie wszystko co działo się dookoła kamery. Polecamy!

Kino Dookolne

Na rejs po Jangcy zdecydowaliśmy się popłynąć chińskim statkiem dla lokalnej społeczności. Jest to dużo tańsza opcja niż rejs z anglojęzyczną obsługą. Aby w pełni skorzystać z widoków jakie oferuje Jangcy oraz innych miejsc, które można odwiedzić „po drodze” wybraliśmy rejs czterodniowy (są jeszcze rejsy trzydniowe). Taki rejs oznacza spędzenie w pokoju na statku trzech nocy. Zaplanowany on jest w taki sposób, że statek w nocy pokonuje akurat te odcinki, które są mniej atrakcyjne a za dnia pozwala podziwiać nie tylko Trzy Przełomy, ale także zatrzymywać się w kilku ważnych miejscach by zwiedzić to co ciekawego na lądzie. Zakupiliśmy bilety z miejscami w pokoju czteroosobowym więc do końca nie byliśmy pewni na jakich współpasażerów trafimy. Okazało się, że dzieliliśmy pokój z chińskim małżeństwem, które w zasadzie w pokoju tylko nocowało, bo resztę dnia spędzało w innym pokoju ze swoimi znajomymi, tak więc nie mieliśmy żadnych problemów z tym „kto pierwszy do łazienki” itp. 😉
Ponieważ rejs zaczyna się o godzinie 21:00 można opuszczając to ogromne miasto przy okazji podziwiać oświetlone centrum Chongqing.

Chongqing noca

Plan rejsu obejmuje następujące miejsca warte uwagi:

1. Miasto Duchów – Fengdu. Przez trzy godziny postoju statku, można zwiedzać niesamowite miejsce w którego pobliżu znajduje się góra Pingdu Shan, nazywana siedliskiem duchów i diabłów. Zgodnie z podaniami, za czasów dynastii Han na szczycie góry żyli dwaj mężczyźni: Yan Changsheng i Wang Fangping. Poprzez zestawienie ich nazwisk otrzymano Yanwang, co w języku chińskim oznacza Króla Piekieł. Już od czasów dynastii Tang na szczycie góry wznoszono wiele świątyń z rzeźbami diabłów i demonów o nazwach nawiązujących do świata podziemnego: Pomiędzy Żywymi a Umarłymi, Most Beznadziei czy Pałac Króla Piekieł. Ten zespół świątynny jest interesującym przystankiem w czasie spływu po Jangcy i z całą pewnością warto skorzystać z tej możliwości.

Fengdu

Z samego szczytu wzgórza Krola Piekieł rozpościera się piękny widok na rzekę Jangcy. W czasie naszej podróży ten widok był nieco zakłócony przez lekką mgłę, ale i tak robił wrażenie.

2. Świątynia Zhangfei Temple. Do tej świątyni dociera się późnym wieczorem już po zapadnięciu zmroku, ale jest ona przygotowana w taki sposób, że zmrok nie przeszkadza podziwiać jej piękno. Świątynia ta została zbudowana w okresie Trzech Królestw czyli w III w. n.e. Legenda głosi o generale Hang Fei, który został zamordowany w Królestwie Shu, przez swych dwóch podwładnych, jego ciało zostało potem spalone w Langzhong, a głowa dostarczona do Yungyang. I tutaj ciekawostka na miarę Chin: Zhangfei Temple jest jedynym obiektem zabytkowym, który został uchroniony przed zalaniem w ramach projektu Tamy Trzech Przełomów. Ponieważ świątynia znajdowała się na poziomie, który zniknął pod wodą postanowiono przenieść ją do Yungyang i tam odtworzyć. Podziwiana więc dziś świątynia Zhangfei jest tą samą oryginalną świątynią, ale postawioną zupełnie na innych skałach! 🙂

Zhangfei

3. Qutang Gorge – czyli pierwszy z trzech przełomów. Oczywiście statek nigdzie się nie zatrzymuje, tylko spokojnie płynie przez przełom pozwalając na podziwianie tego cudu natury. Pionowe ogromne ściany skał, ściskają Jangcy tworząc w niej węższe niż zazwyczaj miejsce więc i nurt staje się szybszy. Widok ogromnych skał w połączeniu z ogromną rzeką i kurczącymi się wobec tego ogromu statkami pasażerskimi zapiera dech piersiach. Wysoko pośród skał grzebano kiedyś wojowników wraz z całym orężem, a na skałach widać wyryte inskrypcje. Największe wrażenie robi jednak potęga natury i niesamowite pionowe skały w kolorze brunatno-brązowym. To miejsca, które naprawdę trzeba zobaczyć!

Qutang Gorge

4. Lesser Three Gorges – czyli Małe Trzy Przełomy. W mieście Wushan – jednym z tych, które zapierają dech, rosnąc wysokimi wieżowcami i ogromnymi mostami zawieszonymi nad Jangcy, można przesiąść się na mniejszy statek i wpłynąć w dopływ Jangcy – rzekę Daning, by podziwiać inne Trzy Przełomy, tym razem na mniejszej rzece. Widok jest zdumiewający i robi jeszcze większe wrażenie niż przełomy Jangcy jako, że tej samej wysokości ogromne skały dotyczą przecież mniejszej rzeki! Na jednej ze skalnych półek zawieszonej nad rzeką zbudowano świątynię buddyjską. W połączeniu z widokiem skał i rzeki daje to niesamowity efekt!

Swiatynka nad Daning

5. Mini Three Gorges. To jeszcze mniejsze przełomy, które dotyczą z kolei dopływu rzeki Daning. Wycieczka jest tak zorganizowana, że po dotarciu do miejsca gdzie ten dopływ łączy się z Daning czekają tam drewniane czółna na które można się przesiąść i wpłynąć w kolejne zapierające dech w piersiach miejsca wśród ogromnych i strzelistych skał.

Mini Three Gorges

6. Wu Gorge (inaczej zwany również Wuxia – czyli Wąwozem Czarodziejki). Kolejny tym razem dłuższy bo wynoszący 48 km przełom na rzece Jangcy. Widok przepiękny nie wymagający żadnych komentarzy!

Wu Gorge

7. Xiling Gorge. Trzeci, najdłuższy przełom na Jangcy. Ciągnie się aż przez 80 km i w zasadzie zawiera w sobie kilka mniejszych wąwozów. Po drodze można podziwiać jak Chińczycy wybudowali mnóstwo dróg, przewiercając tuż nad Jangcy tunele przez wielokilometrowe odcinki skał. Ten przełom znajduje się w zasadzie tuż przed końcem wycieczki statkiem bowiem kończy się tuż przed ogromną Tamą Trzech Przełomów.

Xiling Gorge

8. Three Gorges Dam. Tama Trzech Przełomów, czyli cud chińskiej inżynierii. Zbudowana na rzece Jangcy tama o wysokości 185 m i szerokości ponad 2,3 km robi ogromne wrażenie. Poza samym wrażeniem robi też dużo więcej ;-), bowiem generatory zawierające 26 turbin wytwarzają 700 MW mocy. Z prawej strony tamy budowanych jest następnych 6 generatorów. W sumie moc wytwarzana w tej hydroelektrowni wynosi aż 18200 MW i energia przesyłana jest do centralnych i wschodnich Chin (odległość przesyłu do Syczuanu wynosi aż 1000 km!). To największa tego typu elektrownia na świecie. Niesamowita budowla. Aż trudno sobie wyobrazić w jaki sposób ją budowano bezpośrednio na ogromnej Jangcy, by potem podnosić poziom wody aż do wysokości 175 m zalewając ogrom wsi i miast. Wycieczka w tym miejscu zorganizowana jest perfekcyjnie. Po opuszczeniu statku pasażerowie zabierani są autobusami do kontroli bezpieczeństwa by wykluczyć ewentualne niebezpieczeństwa ataku na tamę, a potem w sposób zorganizowany autobusy przewożą pasażerów do tamy by zwiedzić makietę hydroelektrowni, a także podziwiać tamę z różnych punktów widokowych. Po drugiej stronie tamy znajduje się również muzeum przedstawiające historię budowy, a także ogromne pojazdy i urządzenia używane do budowy tamy. Można też obejrzeć w specjalnej sali kinowej film pokazujący etapy budowy. Wszystko to jest godne polecenia bowiem wzbudza podziw na każdym kroku tych cudów inżynierii.

Tama Trzech Przelomow

Pozostałe miejsca na trasie wycieczki takie jak Baidi City – Miasto Białego Króla w Fengije, czy Jiuwan Stream na czółnach z głowami smoków można pominąć. My świadomie z nich nie skorzystaliśmy wiedząc czego dotyczą i korzystając z rad jednego z chińskich przewodników z którym nawiązaliśmy nić sympatii 🙂
W całej wycieczce po Jangcy ogromne wrażenie robią również widoki miast, które z jednej strony wzbudzają podziw swoją potęgą i rozmachem w jaki sposób są rozbudowywane i jak powstaje infrastruktura dróg i mostów, a z drugiej strony przerażają widoki miejsc gdzie drogi urywają się nagle w odmętach Jangcy wskazując, że tutaj toczyło się kiedyś normalne życie a teraz pod miejscem gdzie płynie statek istnieją całe wsie i miasta zatopione na zawsze. Widać też gospodarstwa, które zapewne miały kiedyś sąsiedztwo innych gospodarzy, ale zostali oni wysiedleni a w sąsiedztwie zamiast pól i gospodarstw znajduje się teraz woda Jangcy. W wielu miejscach widać więc gospodarstwa, które mają ogródki, które niemal stykają się z wodami Jangcy…

175m

Wycieczka kończy się przewiezieniem pasażerów do miasta Yichang. Stamtąd planujemy podróż na południe Chin by zobaczyć jeszcze inne cuda natury i nadludzkiej siły Chińczyków. Głównym naszym celem będą tarasy ryżowe w prowincji Guangxi.

Kilka informacji praktycznych:
Komunikacja: W Chongqing taksówki są relatywnie tanie, ale jeżeli chcemy dojechać np. do Muzeum Trzech Przełomów warto skorzystać z tutejszej nowoczesnej kolei jednotorowej (CRT). Koszt przejazdu w zależności od odległości wynosi 1-3 yuanów.
Bilety na wycieczkę po Jangcy. Nie warto korzystać z ofert hosteli czy guesthousów, nawet jeśli zapewniają one, że mają najtańsze bilety. My udaliśmy się w pobliże portu Chongqing, gdzie znajduje się mnóstwo Tour Operatorów i można wynegocjować dużo lepsze ceny. Bilety na 4-dniową wycieczkę (3 noce na pokładzie statku) można w czteroosobowym pokoju zakupić za 500 yuanów (w 6-osoowym pokoju jeszcze taniej). Ponieważ bilety te dotyczą jedynie rejsu statkiem i nie obejmują cen wstępu do wymienionych wyżej miejsc (np. świątyń czy przesiadki na inny statek na rzece Daning) warto od razu wynegocjować bilety wstępu do tych miejsc. W ten sposób można na samych biletach oszczędzić 70 yuanów w przeliczeniu na jedną osobę. Nam udało się w sumie za rejs i wstępy oszczędzić 120 yuanów od osoby w odniesieniu do normalnych cel nominalnych 🙂
Na samym statku nie warto z kolei kupować wejścia na górny pokład. Na ogół kosztuje to jakieś 50-60 yuanów i pasażerowie są zachęcani do zakupu takiej wejściówki. Dodatkową zachętą mają być bezpłatna herbata i orzeszki, ale z naszego doświadczenia warto po prostu rozejrzeć się na statku, ponieważ zazwyczaj jest kilka innych dobrych miejsc widokowych na których można przebywać nie płacąc żadnych pieniędzy. Nasz statek miał 4 pokłady i oprócz balkonów, które były przy każdym pokoju na naszym poziomie (3 piętro) można było wychodzić na pokład również na poziomie wyższym oraz na dziób statku.

Chiny – Yangtze River

wtorek, październik 27th, 2009

Chiny – Przyczajony Tygrys

środa, październik 21st, 2009

Właśnie rozpoczął się trzeci miesiąc odkąd dotarliśmy do Chin. Zdecydowaliśmy się eksplorować ten interesujący kraj dłużej niż to zakładaliśmy w pierwotnych planach podróży, bowiem zaskoczyło nas bogactwo tej kultury i ogrom niesamowitych miejsc, których pominąć nie sposób. Mimo, że przedłużanie tutaj pobytu wiązało się z różnymi, trudnymi zabiegami formalnymi dla przedłużenia naszych wiz, z całą pewnością możemy powiedzieć, że było warto. A przecież to jeszcze nie koniec. Mamy przed sobą jeszcze np. spływ po Jangcy by zobaczyć tamę Trzech Przełomów i dotarcie do samego południa Chin, czyli południowej części Yunanu.
W ciągu tych dwóch miesięcy staraliśmy się bacznie przyglądać Chinom i codziennemu życiu mieszkańców tego kraju. Chcemy mieć obiektywny pogląd na to jak faktycznie wygląda tutaj życie, a nie patrzeć na Chiny przez pryzmat tego co mówią przewodniki czy wszechobecna propaganda. Widzieliśmy zarówno ogromne aglomeracje miejskie, jak i małe wioski. Wchodziliśmy w główne ulice i arterie, ale zaglądaliśmy również w podwórka i ciasne, brudne ulice by widzieć to co znajduje się za fasadą.

Za fasada

Przyglądaliśmy się pracy tych, którzy biegną w pośpiechu w garniturach, ale także tym, którzy w prawdopodobnie jedynym swoim podartym ubraniu ciężko pracują na roli, lub świadcząc rozmaite usługi na ulicach miast. Podróżowaliśmy rowerami, rykszami, miejskimi autobusami, taksówkami, różnej klasy pociągami, a także metrem. Mogliśmy przyglądać się współpasażerom, ich rozmowom, jedzeniu i codziennemu życiu. Z całą pewności możemy powiedzieć, że to kraj tak odmienny od nas kulturowo, że wszelkie porównania są tutaj nieadekwatne. To tak jak porównywanie kota perskiego z dzikim tygrysem bengalskim. Różni ich niemal wszystko a jedyne podobieństwo sprowadza się do posiadania podobnych części ciała i kształtów. Wielu spraw nie rozumiemy i nie będziemy w stanie zrozumieć i przykładanie do ocen swoich miar jest tutaj zupełnie nie na miejscu.
Te różnice widać już w samym budowie języka i jego wpływie na myślenie i poruszanie się w czasie i przestrzeni. Np. nasza mowa, którą przelewamy na pismo w postaci głosek, które mają swoje odzwierciedlenie w odpowiednich literach nijak ma się do pisma ideograficznego jakim posługują się od tysiącleci Chińczycy. Tutaj pismo przypominające pismo obrazkowe przedstawia nie tylko sylaby, czy całe wyrazy, ale także idee. Co ciekawe z tego jak wygląda dany znak nie wynika wcale jego wymowa. Taki sam znak można wymawiać w zależności od dialektu na wiele zupełnie niepodobnych sposobów, ale zawiera on wciąż tę samą znaną Chińczykom ideę. Znajomość języka Chińskiego oznacza możliwość czytania starożytnych tekstów chińskich, a to już zjawisko nie mające sobie równych w żadnych współczesnych cywilizacjach. Najciekawsze jest to, że jest to system otwarty i ciągle się rozwija, co oznacza, że ciągle powstają nowe znaki. Trudno ocenić ile tych znaków się używa, ale jest ich co najmniej 50 tysięcy. W języku stosowanym w prasie i mediach używa się około 5-6 tysięcy najczęściej używanych znaków. Osobę, która zna około 2 tysiące znaków uważa się za analfabetę.

Pismo chinskie

Taki sam problem dotyczy mowy. My w swoich językach stosowanych w Europie czy obu Amerykach stosujemy najczęściej głoski i sylaby tworzące słowa, które daje się przelewać na papier a potem odtworzyć z tego dokładnie taki sam ciąg słów mówionych, stosując jedynie odpowiednią intonację całego zdania w zależności od jego trybu. W języku chińskim do dyspozycji mamy nie tylko odpowiednie głoski, ale także ich intonację. To samo słowo w zależności od zastosowanych tonów może znaczyć zupełnie co innego. Dlatego dla przeciętnego europejczyka bardzo trudno uczyć się tego języka i łatwo o błąd. Zjawisko tonów jest więc kolejną unikalną cechą, która powoduje, że słuchając chińskiej mowy wydaje się nam, że Chińczycy robią „zaśpiewy”, krzyczą, „przepychają się” w mowie i robią to bardzo emocjonalnie. Dla nas spokojnych europejczyków przebywanie wśród rozmawiających Chińczyków jest jak znalezienie się w roju pszczół. W dodatku nikomu nie przeszkadza tutaj bardzo głośna rozmowa np. przez telefon w nocy w pociągu czy w miejscu publicznym, np. podczas jakiegoś przedstawienia na scenie. U nas byłby to przejaw zupełnego nietaktu i braku kultury – tutaj jest to część tej kultury. Nie zrozumiałe jest też dla nas powszechne w miejscach publicznych głośne, obrzydliwe charchanie i plucie gdzie popadnie. I nie ma znaczenia czy jest to chodnik, stacja kolejowa czy nawet jadłodajnia. Dla osób o co wrażliwszej naturze to naprawdę spore wyzwanie i ciężkie próby cierpliwości. I nie dotyczy to bynajmniej mężczyzn czy osób starszych. Robią to wszyscy: starsi i młodzi, mężczyźni i kobiety. Sporą próbą nerwów dla obcokrajowca jest też sposób jedzenia posiłków. Powszechne jest i zupełnie na miejscu, głośne siorbanie, mlaskanie, chłeptanie itd. Głośne do tego stopnia, że skojarzenia z chlewem pchają się tutaj same. I znowu: nie jest to przejaw braku kultury czy wychowania. Podróżującym naprawdę potrzebne jest panowanie nad sobą i próba oswojenia się z tym zjawiskiem 🙂
Kolejnym problemem dla podróżujących są tutaj próby porozumienia się w niektórych sytuacjach. I nie chodzi bynajmniej o nieznajomość języka, czy niezrozumienie mowy ciała i gestów. Chodzi o zupełnie inny sposób myślenia. Dla Chińczyka pewne rzeczy są zupełną abstrakcją. Bardzo wielu napotkanych tu ludzi kompletnie nie rozumie planów i map. Co ciekawe dotyczy to również ludzi wykształconych a nie biedoty. Posiadanie planu w którym wszystko (nazwy ulic, obiektów itd.) napisane jest w „krzaczkach” nie gwarantuje tego, że uzyskamy pomoc. Często osoby patrzą w mapę i kompletnie nie rozumieją „o co tutaj chodzi”. Do najlepszego przykładu tego zjawiska zaliczyć możemy próbę uzyskania pomocy od policjanta sterującego ruchem na skrzyżowaniu. Poproszony o wskazanie na planie miasta miejsca w którym się znajdowaliśmy dwukrotnie podejmował próby „rozszyfrowania” przejrzystej i czytelnej dla nas (mimo, że opisanej tylko chińszczyzną) mapy. Na końcu rezygnując i bezradnie rozkładając ręce poddał się zostawiając nas na pastwę rozszyfrowywania krzaczków z nazw ulic 🙂
Mimo tych wszystkich różnic w sposobie myślenia i różnic w zachowaniach i kulturze kraj ten stał się motorem rozwoju gospodarczego świata. Jako jeden z nielicznych na świecie opiera się szalejącym kryzysom gospodarczym i panuje tu ciągły wzrost gospodarczy na rocznym poziomie wynoszącym 8-10%. Wprawdzie w obecnym 2009 roku prawdopodobnie nie będzie on już tak wysoki, ale nie wynika to z osłabiania się wewnętrznego Chin, ale słabnącego (w wyniku kryzysu) popytu krajów zasilanych chińską produkcją. Z całą pewnością Chiny to Przyczajony Tygrys, który czeka na skok i z pozycji dominanta, którą już uzyskał może wybić się na światową potęgę dyktującą warunki. Przebywając tutaj i obserwując wszystko „od kuchni” możemy pokusić się o ocenę tego skąd bierze się taka rosnąca pozycja Chin. Naszym zdaniem u źródeł tego sukcesu leżą trzy sprawy: 1. bieda, 2. pracowitość i 3. potencjał. Paradoksalnie to właśnie bieda sprawiła, że powstały tu największe i najważniejsze fabryki świata. Tania siła robocza sprawiła, że produkowane tutaj dobra są niemiłosiernie tanie, a na rykach światowych wcale nie potaniały „nabijając sakwy” zachodnich korporacji i wyciągając pieniądze z portfeli głodnych prestiżu konsumentów, zwabionych modą i nakręcającymi trendy oszukańczymi reklamami naszpikowanymi coraz zmyślniejszymi socjotechnikami. Wszystko to podszyte jest jednak skrajną biedą i ciężką pracą chińskiej prowincji. Fabryki produkujące na światowe rynki rozmaite dobra, wykorzystują do cna niewolniczo pracujących biedaków pracujących tutaj za grosze.

Bryczka

Jak to działa? W Chinach nie ma żadnego systemu opieki społecznej czyli publicznego lecznictwa i systemu emerytalno-rentowego. Powoduje to sytuację, że jedynym zabezpieczeniem dla starzejących się rodziców są dzieci. I to w zasadzie synowie, bo córka odchodzi z domu do rodziny męża. Rząd Chiński ze względu na ogromne zaludnienie Chin (na poziomie około 1,3 mld mieszkańców) wprowadził jakiś czas temu regulację urodzin zakazując posiadanie więcej niż jednego dziecka. Dało to oczekiwany efekt w utrzymaniu się liczby ludności na podobnym poziomie przez ostatnich kilka lat. Obecnie ta polityka nieco zelżała i na prowincji wydaje się zezwolenia na posiadanie drugiego dziecka, jako, że urodzenie dziewczynki nie koniecznie oznacza pomoc dla rodziny. Pomijamy tutaj oczywiste odchylenia do których doprowadza taka polityka (dysproporcja liczbowa płci, mniej lub bardziej oficjalne aborcje itd.). Posiadanie „nadmiarowego” dziecka wiąże się najczęściej z ogromnymi karami finansowymi nakładanymi na i tak już biedne rodziny. W takiej sytuacji inwestowanie w syna (czy córkę) jest dla rodziców najczęściej inwestycją życia, która ma zaprocentować w przyszłości. Płacenie za wykształcenie daje nadzieję na pracę i późniejsze utrzymanie rodziców (leki, jedzenie itd.). Daje to również efekt, o który ciężko w krajach zachodnich. Mianowicie uczniowie szkół czy studenci płacąc za wykształcenie ciężkie pieniądze nie marnują swojego czasu na zabawy, alkohol czy narkotyki (bo przecież „szkoda na to czasu”, a alkohol „zaburzy zdolność myślenia i przyswajania wiedzy”) tylko ciężko pracują nad swoim wykształceniem by wynieść ze szkoły jak najwięcej. Diametralnie różni się to więc od obrazu polskiego ucznia i studenta, który płacąc za studia i tak najczęściej zajmuje się zabawą i bumelanctwem „byleby zebrać zaliczenia i zaliczyć egzamin”. Zresztą „skoro płacę to uczelnia na mnie zarabia i też jej zależy na tym, żebym tu studiował”. Prowadzi to u nas do tego, że mamy coraz mniej wykształconą młodzież, a z wszechstronnie i solidnie wykształconej kiedyś młodzieży pozostają już tylko wspomnienia. Tutaj w Chinach sytuacja jest więc odwrotna i chińscy ludzie nauki będą coraz bardziej odstawać In plus w stosunku do tego co dzieje się na świecie. Nawet podstawowe zasady utrzymywane tutaj we wszystkich szkołach, jak jednolity strój dla uczniów są jak najbardziej dyscyplinujące i sprawiają, że chińska uczennica nie będzie się prześcigała w wymyślnych strojach, makijażu czy rozmowach o najnowszej modzie jak to ma miejsce w Europie, bo każda z nich mając ten sam ubiór jedyne czym będzie konkurować to nie w odróżnieniu do naszych uczniów nowy chłopak, czy ciuch, ale poziom wiedzy. Wracając do fabryk, które wykorzystują tanią siłę roboczą to ich koszt produkcji jest tak nierealnie niski właśnie dzięki tej sytuacji społecznej. Biedna dziewczyna z prowincji często jako jedyne dziecko w domu, aby zapewnić jakieś utrzymanie sobie i rodzinie, musi zrezygnować ze szkoły (bo często rodzinę po prostu na to nie stać) i wyjeżdża do fabryki, gdzie ma podstawowe utrzymanie i pracę.

Wies

Wygląda to jednak zgoła inaczej niż wyobraża sobie przeciętny mieszkaniec Europy czy Ameryki. Taka napływająca z prowincji siła robocza w fabrykach, które są istnymi obozami pracy, zarabia dosłownie grosze (od 0,5 do 1 yuana za godzinę ciężkiej pracy – czyli powiedzmy od 30 – 45 groszy). W zamian za możliwość spania i jedzenia wszyscy godzą się na takie warunki, bowiem zarobienie miesięcznie 300-400 yuanów (120-160 zł) jest z pracy na roli po prostu niemożliwe. A ponieważ pracujące w fabrykach osoby i tak na ogół nie wychodzą poza teren fabryki to pieniądze te mogą przesyłać oczekującej na pomoc rodzinie na prowincji. Dochodzi więc do tego, że ciężko pracują tutaj 12-13 letnie dziewczyny, które przerwały naukę by móc zarobić „na chleb” dla rodziców bądź odłożyć coś dla siebie „na zaś”. W fabryce płaci się tylko za osiągnięcie założonego planu produkcji, który jest odpowiednio „wyżyłowany” co powoduje, że pracownicy pracują po 14, 16 i więcej godzin, często w nocy by osiągnąć założony plan i dostać zasłużone pieniądze. Potem udają się do swoich pokoi, gdzie na piętrowych łóżkach w jednym pomieszczeniu śpi po kilka czy kilkanaście osób. Rano po kilku godzinach snu, znowu rzesze tych wyrobników wstają do pracy by ciężko pracować do późnej nocy, bo przecież właściciel dostał kolejne zlecenia i trzeba wypracować plan. Pracuje się tu bez przerwy cały tydzień i w zasadzie tylko niedziela jest dniem kiedy pracownicy mogą opuścić teren fabryki i zobaczyć „świat zewnętrzny”. Zdarza się czasem, że nawet w okresie świąt niektórzy pozostają w fabryce i nie jadą do rodziny, bo nie stać ich na podróż pociągiem, która kosztuje kilkaset yuanów (zważywszy na ogromne odległości jakie dzielą różne części Chin nie jest to cena wygórowana). Właściciele tych fabryk często nawet nie płacą za pierwszy miesiąc pracy zatrzymując tę pensję jako „depozyt”. Często opóźnia się też wypłaty pieniędzy, a także stosuje różnego rodzaju kary by pozbawić pracowników i tak niewielkich przecież pieniędzy. Stosuje się np. kary finansowe za spóźnienie do pracy, za rozmowę w trakcie pracy, czy za zaśnięcie przy stanowisku. Za mieszkanie na terenie fabryki i posiłki również potrąca się z pensji. Jedynym bezpłatnym posiłkiem są często tylko te wydawane o północy tym, którzy zostają przy pracy na noc bo muszą osiągnąć założoną normę. Jakby tego było mało, pętla obozów pracy często się zaciska, bo właściciele fabryk są naciskani przez wielkie korporacje by obniżać i tak już nieziemsko niskie koszty, bo przecież mogą udać się do innej fabryki obok, którą otwiera inny chiński biznesmen, który jeszcze bardziej „wyżyłuje” koszty i sprzeda parę jeansów o 5 centów za sztukę taniej. Wystarczy sobie wyobrazić, że za parę markowych spodni za którą u nas trzeba zapłacić od 100 do 300 zł, korporacje płacą tutaj na poziomie 1 dolara. A przecież cała produkcja opiera się na ręcznej pracy (oczywiście wspomaganych maszynami) całych rzeszy szwaczek, krawców, „wszywaczy zamków”, „wszywaczy metek”, „wyrywaczy nitek” itd. Jednak nikt tutaj nie protestuje bo praca w takiej fabryce jest często jedynym sposobem na życie, a właściwie przeżycie. Mieszkając z rodzicami na wsi te rzesze młodych ludzi nie mieliby szans zarobić nawet grosza. W specjalnych strefach ekonomicznych takich jakie utworzono w prowincji Fujian widzieliśmy całe mnóstwo takich fabryk i robotniczych „hoteli” w których mieszkają pracownicy. Nas to szokuje, ale przecież oprócz tego, że właśnie taki sposób działania Chin powoduje ich ogromny rozwój gospodarczy, to również daje tym ludziom szansę na przeżycie. Ten sposób podejścia do pracy i życia, wynika również z ogromnej pracowitości jaką dysponuje ten naród.

Robotnicy

Właśnie to sprawia, że chiński rolnik bez przerwy pracuje w polu, dziabiąc haczką ziemię, nosząc ogromne kosze z plonami czy dźwigając na bambusowych kijach ogromne snopy. Chociaż oznacza to jedynie wegetację – dla chińskiego rolnika to jest sposób na życie. I nie przeszkadza mu żar lejący się z nieba czy brak solidnego obuwia. Zasłaniając się wielkim słomianym kapeluszem będzie on pracował w polu używając do tego swoich własnych rąk czy zwierząt jako siły roboczej. W Polsce rolnicy narzekają na spadające ceny skupu zboża itd., ale ich praca daje wymierny efekt. Ładują zboże na przyczepę i jadą ciągnikiem do skupu gdzie otrzymają konkretnie namacalne pieniądze. Tutaj rolnik ciężko pracuje by po prostu móc przeżyć. I nie narzeka się na swój los, nie siedzi się jak „u nas” na ławce w cieniu kasztanowca popijając tanie wino. To po prostu odmienna kultura i odmienny sposób na życie. Nie podważamy prawdy, że polskiemu rolnikowi też jest ciężko, ale w swojej sytuacji i otoczeniu warto czasem spojrzeć jak mają inni. A ci inni to przecież gros społeczeństwa ludzkiego współczesnego świata…
Rozwojowi Chin oprócz ogromnej pracowitości i potencjałowi towarzyszy również upartość i konsekwencja w realizacji celów. Często są to cele wyznaczane odgórnie przez władze Chin, ale wiadomym jest, że jeśli rząd postawi za cel, że miasto „X” ma stać się nowoczesną aglomeracją wzbudzającą podziw świata, to w ciągu dziesięciu czy kilkunastu lat właśnie tak się stanie (vide Chongqing). Ciężko pracujący Chińczycy swoją determinacją do tego doprowadzą, drążąc tunele w skałach, budując drogi, wznosząc wieżowce czy usuwając góry by na ich miejscu budować osiedla! Głodny sukcesu rząd będzie stawiał cele i będą one realizowane. Oto siła Chin.

Tygrys

Tak więc po tej bliższej eksploracji Chin i przyjrzeniu się temu światu od zaplecza możemy z całą pewnością stwierdzić, że Chiny to Przyczajony Tygrys, który dziarsko i uparcie przedziera się przez gęstwinę roślin tego świata i budzi respekt, bo w każdej chwili gotowy jest do skoku. Skoku, na który świat w swoim ignoranckim podejściu może okazać się niezupełnie przygotowany…

Makao – Latino w dalekiej Azji

sobota, październik 17th, 2009

Jeśli ktoś dysponuje czasem i chciałby oderwać się od typowego obrazu Chin bez przebywania kolejnych tysięcy kilometrów, a widział już Hong-Kong to może udać się na wyspę Makao. To niesamowity twór – państwo znajdujące się na półwyspie i dwóch małych wysepkach w południowo-wschodniej części Chin (na południe od Hong-Kongu). Jeżeli komuś Makao kojarzyło się do tej pory z grą w karty to wybrał całkiem słuszne skojarzenie jako, że Makao jest stolicą azjatyckiego hazardu i karciane gry w kasynach są podstawą biznesu tego miejsca 🙂
Do Makao najlepiej udać się bezpośrednio z Hong-Kongu, jako, że podróż jest szybka i bezproblemowa. Inny sposób dotarcia do Makao może wiązać się z problemami związanymi z chińską wizą. A to dlatego, że wyjazd do Hong-Kongu czy Makao oznacza z punktu widzenia prawnego opuszczenie Chin. Jazda z powrotem na chiński ląd oznacza więc konieczność posiadania ważnej wizy. Jeżeli ktoś posiada wizę jednokrotną to potrzebuje kolejnej – nowej wizy. To taka ciekawostka o której warto pamiętać wybierając się w te rejony. Podróż do Makao bezpośrednio z Hong-Kongu oszczędza nam więc problemy związane ze sprawami wizowymi (zarówno Hong-Kong jak i Makao są dla Polaków dostępne bez wizy i to do 90 dni pobytu więc przemieszczanie się pomiędzy nimi odbywa się jedynie na zasadzie kontroli paszportowej).
Będąc w Hong-Kongu zbadaliśmy więc możliwości dotarcia do Makao i okazało się, że najprostszą i najwygodniejszą drogą jest droga morska 🙂 Bezpośrednio z Hong-Kongu (z dwóch portów: China Ferry Terminal w Kowloon, oraz HK Macau Ferry Terminal na wyspie Hong-Kong) w zasadzie co pól godziny płynie szybki statek do Makao. Z China Ferry terminal można płynąć statkiem operowanym przez New World First Ferry Services a z Macau Ferry można płynąć statkiem TurboJet czyli swojego rodzaju wodolotem. Czas podróży jest podobny (około godziny) i oba rodzaje transportu kosztują 133-140 HK$ (dolarów hong-kongskich) więc jest to bardzo rozsądna cena. My wybraliśmy statek z China Ferry Terminal, bo z Kowloon było nam bliżej i to do tego stopnia, że z naszego hostelu do portu mogliśmy dojść na pieszo.

First Ferry

Skąd wzięło się takie państwo w tym regionie? Otóż na początku XVI wieku Portugalczycy zakładali w tym rejonie ośrodki handlu na lądzie. Zostali oczywiście przy użyciu siły „przepędzeni” przez Chiny, ale nie dawali za wygraną i w połowie XVI wieku ustanowili na wyspie swego rodzaju bazy handlowe, gdzie handlowano z Chińczykami i Japończykami. Pozycja Makao (dobrze usytuowanego przy ujściu Rzeki Perłowej, na najważniejszym szlaku jedwabnym) jako ośrodka handlu umacniała się i w bardzo krótkim czasie ta mała wysepka stała się ważnym węzłem w rozwoju portugalskiego handlu z Indiami, południowymi Chinami, Japonią i całą południowo-wschodnią Azją. Gdy stało się jasne, że Chiny na tej rosnącej pozycji Makao mogą skorzystać a Portugalia uparcie na tych terenach działa nie dając się stąd „przegonić”, Lizbona otrzymała w roku 1557 prawa do dzierżawy wyspy Makao. Okres prosperity handlowej trwał tutaj w zasadzie do końca XVII wieku, potem lizboński system handlowy na świecie osłabł więc Makao przestało być już ważnym portem handlowym. Dodatkowo Makao osłabło w wyniku stale umacniającej się roli Hong-Kongu w handlu międzynarodowym. W wyniku tych zmian na arenie światowej, Makao w XIX wieku stało się zamorską prowincją portugalską. W 1988 roku zawarto porozumienie chińsko-portugalskie w wyniku, którego Makao w 1999 roku przeszło pod administrację chińską. Portugalczycy w zasadzie zupełnie opuścili Makao i dzisiaj w tym dziwnym państwie 98% społeczeństwa stanowią Chińczycy. Podobnie jak w Hong-Kongu mimo, że rejon ten znajduje się w rękach komunistycznych Chin został tu utworzony specjalny region administracyjny. W praktyce oznacza to, że panuje tu ustrój kapitalistyczny 🙂 Najważniejszym biznesem w Makao jest hazard. Jego ogromny rozwój w trakcie wieków sprawił, że stał się on źródłem sporych przychodów dla Portugalii. Hazard został więc tutaj zalegalizowany już w 1847 roku. Ze względu na popularność domów gry i kasyn po oddaniu Makao w ręce Chin, władze chińskie postawiły na hazard jako główną atrakcję tego miejsca mającą przyciągać pieniądz z innych regionów świata. Makao stało się Las Vegas Orientu i faktycznie stanowi sporą konkurencję dla Las Vegas. Oprócz kasyn jest tutaj możliwość grania w konnych i psich wyścigach organizowanych na wyspie.

Casino

Zazwyczaj na zdjęciach Makao można zobaczyć nowoczesne drapacze chmur i wieżę Macau Tower. Po naszej wizycie w tym miejscu możemy z całą pewnością stwierdzić, że jest to obraz mocno skrzywiony 🙂 Owszem są tutaj piękne wieżowce i nowoczesne budynki, ale w porównaniu do Hong-Kongu jest ich tutaj „jak na lekarstwo”, a 338-metrowa Macau Tower na żywo naprawdę nie robi wrażenia, a już z całą pewnością możemy powiedzieć, że „w jej lędźwiach” nie widać tej wysokości. Jeżeli ktoś jadąc do Makao nastawia się na zobaczenie pełnego wieżowców miasta przyszłości to na pewno będzie zawiedziony. Dla amatorów takich wrażeń stanowczo polecamy Hong-Kong. Z nowoczesnych budynków, które w Makao naprawdę robią wrażenie możemy wskazać Grand Lisboa. Jego wygląd w kształcie kielicha kwiatu osadzonego na kulistej podstawie wzbudza szacunek dla architektów i konstruktorów.

Grand Lizboa

O bogactwie tego miejsca świadczącego, że pieniądze z hazardu płyną tutaj strumieniami świadczy chociażby to, że służbowymi samochodami tego hotelu są Bentleye. Pewnie nie wiedzielibyśmy tego (bo kto by o tym napisał w jakimś przewodniku ;-)), ale „napatoczyliśmy” się na te samochody oznakowane logo hotelu gdy stały zaparkowane przed wejściem do hotelu.

Bentleye

Na luksus, o który trudno nawet w Hong-Kongu można tu trafić na ulicy w postaci prestiżowych top-endowych marek samochodów jak wspomniane wyżej Bentleye czy ikony luksusu: Rolls Royce

Rolls

Ale szczerze mówiąc na tym i na nielicznych super-budynkach oznaki luksusu się kończą. Jest jednak coś co szczególnie polecamy dla tych, którzy zastanawiają się nad odwiedzinami Makao. Efekt wielowiekowej dominacji Portugali pozostawił niesamowity klimat i architekturę. Jest to prawdziwa odskocznia od tego co można zobaczyć w Chinach czy nawet zarysowanym brytyjskością Hong-Kongu. Znajduje się tutaj autentyczna barokowa architektura jakby żywcem przeniesiona z południowo-europejskich starówek. Na dodatek wszystkie ulice mają portugalskie nazwy namalowane na kafelkach umieszczonych bezpośrednio na budynkach lub specjalnych monumencikach, a ciasne ulice, często bardzo strome z ciasnymi zakrętami dopełniają typowego obrazu latino. Błądząc pieszo po niektórych ulicach mimo, że wśród pieszych byli prócz nas tylko Chińczycy, czuliśmy się niekiedy jak w południowo-amerykańskich mieścinkach a czasami jak w meksykańskich wioskach. Dla nas bomba!

Macau1

Macau2

Nawet styl życia przypomina tutaj ten, który kojarzy się z „południowcami”. Kiedy nasz spacer dotarł do głównych ulic miasta było już po godzinie 11:00, a mimo tego większość sklepów i punktów usługowych była zamknięta. Zastanawialiśmy się czy nie trafiliśmy może na jakieś święto i stąd takie pustki w tych obiektach, ale spotykane później na ulicach gromadki uczniów z pobliskich szkół ostatecznie rozwiały te wątpliwości. Miasto po prostu leniwie budziło się do działania, dłuuuugo się przeciągając i ziewając powoli przecierało oczy. W godzinach popołudniowych spora część obiektów handlowych była już otwarta więc zapewniamy tych, którzy tu trafią, żeby nie przejmowali się takim działaniem lokalesów. Po prostu miasto wygląda bardzo ospale, bo i słusznie: nie ma się gdzie śpieszyć 😉

Ponieważ na zwiedzanie Makao przeznaczyliśmy tylko jeden dzień, zintensyfikowaliśmy swoje działania i po zwiedzeniu najważniejszych części półwyspu na którym znajduje się stolica (Makau) udaliśmy się na wyspę Taipa na której zachowały się wioski kolonijne a także – co ważne w upalny dzień w którym przyszło nam zwiedzać Makao – wychodzące wprost na Pacyfik plaże 🙂
Na wyspę można dostać się dowolnym środkiem transportu jako, że wyspa połączona jest z półwyspem trzema imponującymi mostami ogromnej długości. Znajdująca się na południowo zachodniej części wyspy wioska Coloane Village jeszcze bardziej utrwaliła niesamowity klimat ciasnych południowo-amerykańskich uliczek i budownictwa. Skąpane w słońcu budynki, bramy i małe uliczki naprawdę warte były tej wyprawy.

Coloane

Z wioski Coloane udaliśmy się wzdłuż nabrzeża wyspy na jej południową część – na plażę Cheoc Van Beach. Po drodze można było zobaczyć świątynię Tam Kung Mu i kilka innych ciekawych obiektów tutejszej architektury. Przy okazji wędrując wśród bujnej zieleni, kojącego śpiewu ptaków i fruwających nad naszymi głowami pięknych motyli, znaleźliśmy również cmentarz Cemiterio Municipal de Coloane w którym główną część zajmują wielopiętrowe miejsca na urny z prochami zmarłych.

Cmentarz

Po tym spacerze wzdłuż południowego brzegu wyspy z wielką ochotą skorzystaliśmy z uroku morskiej kąpieli w pięknym słońcu Makao. Plaża Cheoc Van Beach ma również tę zaletę, że tuż obok znajduje się pod gołym niebem basen kąpielowy z czystą jak kryształ i co ważne, słodką wodą więc powrót do Kong-Kongu nie musiał oznaczać krystalizującej się na naszych ciałach soli Pacyfiku 🙂

Na koniec kilka informacji praktycznych:
W Makao środkiem płatniczym jest pataca, której kurs jest nieco tańszy od dolarów hong-kongskich. Jednak praktycznie wszędzie można płacić dolarami z Hong-Kongu. To bardzo wygodne, bo jadąc z Hong-Kongu nie musimy wymieniać pieniędzy, a różnica w kursie jest na tyle mała, że nie warto się nią zajmować.
Po Makao w centrum można chodzić pieszo, ponieważ odległości nie przekraczają kilku kilometrów. Na wyspę i z powrotem najlepiej udać się autobusem miejskim. Ceny autobusu podane są na przystankach wraz z dokładną trasą jaką jedzie dana linia autobusowa. Ponieważ nazwy są tutaj portugalskie więc łatwo znaleźć cel podróży. Za przejazd – podobnie jak w Chinach i Hong-Kongu – płaci się wrzucając odpowiednią kwotę do pojemnika obok kierowcy.
Taksówki opłacają się tutaj na odległościach nie większych niż 2 km. Za pierwsze 1600 m ustalona jest bowiem stała opłata 13 pataca a za każde następne 230 m licznik nabija 1,5 pataca.
I jeszcze ciekawostka: językiem urzędowym jest tutaj chiński oraz portugalski. Często jednak można spotkać napisy oraz komunikaty w języku angielskim, a kompletną niespodzianką, której źródła nie znamy jest w przeciwieństwie do Chin i Portugalii, lewostronny ruch na drogach 🙂

Hong-Kong

czwartek, październik 15th, 2009

Po dwóch dniach spędzonych leniwie w Xiamen nadszedł czas tego wyczekanego wyjazdu do innego świata, czyli do Hong-Kongu. Oczywiście ciekawość „jak tam jest?” To był jeden motywator, a drugi – znów kończące się wizy chińskie. Tym razem zamierzaliśmy bez żadnych problemów i opłat wyrobić sobie nowe 30-dniowe wizy właśnie w Hong-Kongu.
Powiew luksusu poczuliśmy natychmiast po zajęciu miejsc w autobusie – ogromne, rozkładane prawie do pozycji leżącej, mięciutkie fotele z imitacji skóry (tylko po 3 w rzędzie, dzięki czemu mogły być znacznie szersze niż w standardowych autobusach), dla każdego pasażera butelka wody mineralnej i kołderka do przykrycia na noc! Po prostu super 🙂 Już było miło! A to przecież dopiero początek.

Autobus

Chcąc być rano w Hong-Kongu, wybraliśmy autobus wyjeżdżający z Xiamen o 21.30. Do niewyobrażalnych rozmiarów rozbudowana infrastruktura dróg i mostów, którą podziwialiśmy w ciągu dnia, wieczorem – pięknie, kolorowo oświetlona, robiła jeszcze większe wrażenie. Dróg to naprawdę możemy Chińczykom pozazdrościć! Wielopiętrowe wiadukty, ślimaki, autostrady „przewiercone” w skałach, imponujące mosty – aż by się chciało po takich drogach poszaleć! No gdyby nie to, że w Chinach prowadzić samochody mogą tylko obywatele Chin i nic tu nie pomoże międzynarodowe prawo jazdy 🙂 (co skądinąd jest rozwiązaniem bardzo słusznym ale to temat na oddzielny wpis :-))
Po drodze, mieliśmy okazję oglądać jak prężnie rozwija się ta najlepsza do życia chińska prowincja – Fujian: niekończące się place budowy, na których powstają domy, bloki i wysokościowce, a także gęsto po obu stronach drogi usiane niewielkie fabryki, które mimo bardzo późnej godziny pracowały pełną parą.
Około 6:00 rano dojechaliśmy do Shenzhen – miasta granicznego… no właśnie: między Chinami tzw. kontynentalnymi a Hong-Kongiem, jest regularne przejście graniczne, z kontrolą celną i paszportową najpierw po stronie chińskiej a później po stronie Hong-Kongu. Są to skutki 99-letniego okresu, kiedy to Hong-Kong należał do Wielkiej Brytanii. Doszło do tego w wyniku zwycięstwa Wielkiej Brytanii w pierwszej wojnie opiumowej i przegrane Chiny, na mocy traktatu w Nankinie, oddały Brytyjczykom Hong-Kong, który do Chin powrócił dopiero w 1997 roku, stanowiąc od tego czasu Specjalny Region Administracyjny (do zapoznania się z historią wojen opiumowych i dziejami Hong-Kongu odsyłamy do niezłego, syntetycznego opracowania na: http://www.chiny.pl/yapianzhanzheng.php). Od czasu przejęcia Hong-Kongu przez Chiny, wszystkie miasta hongkongskie stały się jednym terytorium miejskim podzielonym na 3 główne obszary: Wyspa Hong-Kong, Kowloon i Nowe Terytoria.
Przyznać trzeba jednak, że 99 lat pod rządami korony brytyjskiej sprawiły, że Hong-Kong nadal jest miastem zupełnie nie-chińskim a niejednokrotnie na ulicach aż się czuje w powietrzu klimat Londynu (choć architektonicznie to zdecydowanie miasto przyszłości – nie mające sobie równych, wśród wszystkich, które widzieliśmy do tej pory). Kolejną zaletą, którą wręcz nie mogliśmy się nacieszyć, jest wszędzie bezproblemowe porozumiewanie się po angielsku – do 1997 roku angielski był tu obok chińskiego językiem urzędowym. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy mogliśmy wreszcie rozumieć wszystkie napisy na ulicach i dogadywaliśmy się ze wszystkimi naokoło. A konieczność porozumienia się z mieszkańcami Hong-Kongu pojawiła się jak tylko wysiedliśmy z autobusu – nie mieliśmy mapy miasta ani żadnych dolarów hongkongskich, żeby ją zakupić i kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i którędy możemy trafić do naszego guesthouse’u. Pomocna dłoń zjawiła się sama w postaci pary młodych mieszkańców Hong-Kongu, którzy dopytali czego szukamy, zaprowadzili do bankomatu, następnie na stacji metra pomogli zakupić właściwe bilety i wskazali na której stacji musimy wysiąść. Okazało się, że dworzec autobusowy na który przyjechaliśmy był strasznie daleko od centrum, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel i nasz początkowy pomysł, żeby iść na pieszo (po harcersku – zgodnie z kierunkiem wskazywanym przez słońce ;-)) byłby skazany na niepowodzenie 🙂 Po wyjściu z budynku naszej docelowej stacji metra zadarliśmy głowy wysoko do góry – byliśmy w samym centrum Hong-Kongu, wśród wszechogarniających, starych drapaczy chmur ledwo było widać fragmenty nieba, na ulicy tłum ludzi wszelkich możliwych narodowości, kolorów skóry i mieszanka chyba wszystkich języków świata – znaleźliśmy się a samym sercu dzielnicy Kowloon – tuż na nabrzeżu z którego widać wyspę Hong-Kong.

Wyspa Hong-Kong

Jednak to otoczenie, mimo, że zapierające dech w piersiach, nie wydawało nam się właściwym miejscem do znalezienia naszego guesthouse’u, choć adres się zgadzał – ulica Nathan Street i numery też już blisko tych które mamy spisane… przeszliśmy więc fragment tej ulicy kilka razy w poszukiwaniu jakiegokolwiek szyldu czy znaku, że jest tu gdzieś hotel, ale nic nie znaleźliśmy – wszędzie naokoło sklepy ze złotem, elektroniką, kosmetykami i przyprawami, albo centra handlowe a do tego co chwila zaczepiający nas na ulicy mężczyźni o arabskim typie urody donośnym głosem nawołujący „Watches, watches, copy watches, copy handbags, Rolex, Prada”. Wreszcie dostrzegliśmy numer, który mieliśmy podany w adresie hostelu nad wejściem do czegoś w rodzaju centrum handlowego, mieszczącego się na parterze 16-piętrwego bloku. Ostrożnie weszliśmy pomiędzy kantory oraz stoiska z telefonami komórkowymi i zegarkami i w głębi dostrzegliśmy tablicę informacyjną – co się mieści na którym piętrze. I tu nasze zdziwienie sięgnęło zenitu – niemal na każdym piętrze był jakiś hostel, guest house itp. i rzeczywiście znaleźliśmy też to, czego szukaliśmy – nasz hostel był na 12 piętrze i jak na ten niebudzący zaufania, stary, ze wszystkich stron obdrapany wysokościowiec w środku było nadzwyczaj czysto i miło. Mieliśmy szczęście bo dostaliśmy pokój z oknem ale przez okno nie było widać ani ziemi ani nieba, tylko zewsząd okna sąsiadów z tego samego i innych bloków! Ale i tak było extra – nie przyjechaliśmy tu, żeby wyglądać przez okno przecież 🙂
Pierwsze dwa dni naszego pobytu w Hong-Kongu były mgliste i deszczowe (ale oczywiście gorące) więc ten czas poświęciliśmy na badaniu miasta oraz złożeniu wniosków wizowych w China Resources Building – było dokładnie tak łatwo jak myśleliśmy, więc bardzo tę drogę polecamy, a szczegółowe informacje odnośnie uzyskania wizy chińskiej w Hong-Kongu już wkrótce pojawią się w sekcji wizowej naszego blogu.
Spacerując po najnowocześniejszej części Hong-Kongu – wsypie Hong-Kong, wśród sięgających nieba drapaczy chmur ze szkła i aluminium w najwymyślniejszych kształtach, czuliśmy się jak w filmie science fiction.

Droga i przejscia

Piesi nie chodzą po chodnikach tylko po zadaszonych przejściach mniej – więcej na wysokości 2 piętra, zarówno wzdłuż ulic, jak i co jakiś czas przecięte przejściem na drugą stronę – a wygląda to tak:

Przejscia

Spacer po Hong-Kongu – jest doświadczeniem niesamowitym. Wyspa Hong-Kong to wręcz obraz architektury przyszłości, podczas gdy centrum Kowloonu pokazuje kilkudziesięciopiętrowe bloki sprzed niemal pół wieku.
Jednak wizyta w Hong-Kongu to nie tylko spacery i oglądanie widoków. To także masa atrakcji, które zapierają dech w piersiach, są przygotowane dla turystów z ogromnym rozmachem i pozostawiają niesamowite wrażenie. A zatem, zapraszamy na wycieczkę po Hong-Kongu!

1) Ngong Ping 360
To miejsce to jedno z tzw. „must see in Hong-Kong”. Jeden z dwóch parków narodowych zlokalizowany na wyspie Lantau, do którego dociera się pokonując niemal 6-kilometrową trasę kolejką linową. Aby dotrzeć do dolnej stacji kolejki należy metrem (MTR) dojechać do stacji Tung Chung. Tam, wsiadamy do 6-osobowego wagonika kolejki i wyruszamy w prawie półgodzinną drogę niesamowitych widoków i krajobrazów. Najpierw naszym oczom ukazuje się piękna panorama Tung Chung Bay. W miarę pokonywania kolejnych metrów, jedziemy coraz wyżej a widoki są coraz bardziej imponujące.

Tung Chung Bay

Pierwsza stacja kolejki jest zlokalizowana na wyspie, na której jest Hong-Kong Airport, więc mamy okazję z góry oglądać infrastrukturę lotniska, samoloty niemal lądujące na wodzie – wyspa cała zaadaptowana do potrzeb portu lotniczego! Super sprawa! Ale kolejka jedzie dalej. Już jesteśmy nad Północnym Parkiem Narodowym – oszałamiająca roślinność, przywodząca na myśl puszczę amazońską a pomiędzy gęstymi drzewami od czasu do czasu małe źródło czy wodospad!

Widok z kolejki Ngong Ping

A to wszystko, z każdej strony otoczone oceanem, na horyzoncie widać ogromne statki właśnie wyruszające w rejs albo już przybijające do portu po wielu miesiącach podróży. A tymczasem kolejka znosi nas coraz wyżej już naszym oczom ukazuje się w oddali główna atrakcja wyspy – czyli największy na świecie siedzący Budda z brązu – Tian Tan Budda.

Tian Tan Budda

Naszym zdaniem jednak to właśnie widoki, jakie można podziwiać jadąc kolejką są zdecydowanie największą atrakcją tej wycieczki (może już za dużo Buddów widzieliśmy). Wreszcie docieramy do „celu”. Górna stacja kolejki to Ngong Ping Village – typowo turystyczna atrakcja, niewielka chińska wioska pełna sklepików z pamiątkami, kawiarenek i restauracji, przez którą droga wiedzie do samego posągu Buddy. Szybki rzut oka na okolicę i już musieliśmy wracać, ponieważ przyjechaliśmy tu po południu, a kolejka działa tylko do 18.00 więc nie mieliśmy za dużo czasu. Zresztą już nic nie mogło zachwycić nas bardziej niż widoki, które oglądaliśmy po drodze. I już po chwili mogliśmy je oglądać na nowo, tym razem jednak w świetle zachodzącego słońca. Było rewelacyjnie! Podpisujemy się obiema rękami pod przewodnikowymi wskazówkami, że koniecznie trzeba tę wycieczkę odbyć.
Rada dla tych, którzy mają więcej czasu i sporo sił:
Z Ngong Ping jest przygotowana droga dla pieszych tak, że można na wyspę pojechać kolejką, a wracać spacerem. Z góry wygląda to super, jednak my byliśmy za późno i nie udało by nam się wrócić przed zmrokiem. To zdecydowanie opcja dla tych, którzy do Ngong Ping dotrą najpóźniej koło południa.

2) Ocean Park
Kolejny cały dzień spędziliśmy w Ocean Parku. To połączenie oceanarium z parkiem rozrywki – raczej dla dorosłych ze względu na rodzaj oferowanych atrakcji. Dojazd do Ocean Parku również jest prosty – należy metrem dojechać do stacji Admiralty a stamtąd City Busem wprost do Parku.

Ocean Park

My byliśmy na miejscu około południa. Park jest czynny do 18.00 więc ledwo starczyło nam czasu, żeby wszystkie atrakcje zaliczyć. Ale od początku:
Podobnie jak Ngong Ping, tu również, zanim zdążyliśmy doświadczyć jakichkolwiek atrakcji, przede wszystkim powaliła nas na kolana lokalizacja parku i widoki roztaczające się z góry. Ocean Park stanowi cypel na wyspie Hong-Kong, z trzech stron otoczony oceanem. Park jest „dwupoziomowy”. Część atrakcji mieści się na dole (Lowland), przy wejściu na teren parku, natomiast kolejne – na szczycie góry (Headland). Komunikacja między górą a dołem jest bardzo sprawna – można jeździć w tę i z powrotem kolejką linową albo Ocean Expressem, czyli pociągiem wiozącym nas w tunelu, w którym można się poczuć jak w łodzi podwodnej. My pierwszy raz na górę wjechaliśmy właśnie pociągiem. Pierwsze kroki skierowaliśmy do wieży widokowej która wzniosła nas ze szczytu góry, kolejne 200 metrów wzwyż, ukazując przepiękną panoramę na wyspę Hong-Kong i otaczające ją zatoki i mniejsze, porozrzucane naokoło wyspy oraz bezkres Oceanu Spokojnego. Trzeba dodać, że pogoda nam sprzyjała – po dwóch dniach mgieł i deszczu, słońce prażyło a widoczność była rewelacyjna.

Widok z Ocean Park

Atrakcje Ocean Parku można podzielić, jak wspomnieliśmy wcześniej na 2 grupy – jedna to wszystko, co można podpiąć pod hasło „oceanarium” a druga to „wesołe miasteczko”.
Oceanarium, to przede wszystkim jedno z największych w Azji akwariów oddające podwodne życie Rafy Koralowej. No po prostu jedno wielkie „WOW” 🙂 Przyznać trzeba, że mimo, że w Xiamen w Sea World bardzo nam się podobało, to tu po prostu odbierało mowę z wrażenia. Gigantyczny sztuczny zbiornik wodny o wysokości 4 pięter, pełen ryb o takich rozmiarach, kształtach i kolorach, że aż trudno uwierzyć, że takie są naprawdę, zrobiony w taki sposób, że można było schodzić kolejne piętra niżej i oprócz patrzenia na ten zbiornik „z góry” znad tafli wody, można oglądać podwodne życie na różnych głębokościach. Z nosami przyklejonymi do szyb śledziliśmy wszystkie zgromadzone tam stwory a okrzykom „O! Poparz tutaj! A ta jaka dziwna!” nie było końca.

Rybki w Ocean Park

Kolejną atrakcją z kategorii „oceanarium” były lwy morskie – prześmieszne, ogromne zwierzęta, które na lądzie są niezgrabne i nieporadne, a pływając wyglądają jak baletnice! Lwy morskie są też niesamowicie inteligentne! Widzieliśmy pokaz tresury lwów morskich – największe wrażenie zrobiło na nas to, że takie zwierzę umie się bawić w chowanego! I to dosłownie! Zakrywa płetwami oczy gdy kryje a później szuka opiekuna, a gdy opiekun odlicza to lew się chowa! Coś pięknego 🙂
Później mieliśmy okazję podziwiać występy delfinów i lwów morskich w Ocean Theatre. Były rewelacyjne. Synchroniczne wyskoki z wody, piruety tuż nad powierzchnią, pływanie z trenerami!

Delfin

Jeśli zaś chodzi o atrakcje z kategorii „wesołe miasteczko” to tak jak wspomnieliśmy na początku – są one raczej dla dorosłych i to dorosłych o mocnych nerwach! Oczywiście kolejka górska – akurat była czynna tylko mniejsza, ale i tak powodująca pierwszy zawał u trochę słabszych osobników, której trasa biegła nad samym brzegiem oceanu. Było super, choć oczywiście wrzask na całe gardło i przekonanie, że zaraz wylecimy wprost do tej wody 🙂 Jeszcze serce nie zdążyło wrócić do normalnego rytmu, a już przekonaliśmy się, że w zasadzie kolejka górska nie była taka straszna – oto staliśmy w kolejce do The Abyss – najprościej mówiąc symulatora spadku swobodnego z wysokości 20 piętra. A w praktyce wygląda to tak, że siada się na krześle, zapina pasy bezpieczeństwa, krzesło powoli wjeżdża właśnie do wysokości 20 piętra, na moment zatrzymuje się na górze, a później krzesło spada… i człowiek przeżywa najdłuższe 5 sekund w życiu! Oczywiście po zejściu i uspokojeniu nerwów ma się ochotę przeżyć to jeszcze raz, ale wrażenia tego pierwszego spadania są… bezcenne 🙂

Atrakcje Ocean Park

W Ocean Parku jest jeszcze cała masa najróżniejszych atrakcji (są też trochę mniej stresujące niż te wyżej opisane), np. ogromny wjeżdżający na wysokość 200 m taras widokowy pozwalający podziwiać całą wyspę i jej otoczenie, czyli m.in. „bezkresny przestów oceanu” 🙂 Spokojnie można tam spędzić cały dzień nie nudząc się ani przez chwilę! To kolejny, zdecydowanie obowiązkowy punkt podczas wizyty w Hong-Kongu.

3) Disneyland
Hong-Kong, jako miasto, które ma wszystko, ma również swój Disneyland! To dosyć oczywiste, przecież do Paryża by mieli za daleko 😉

Disneyland

Jak na Hong-Kong przystało również w Disneylandzie (a nawet już w drodze do Disneylandu) każdy szczegół jest maksymalnie dopieszczony! Ze stacji metra Sunny Bay jeździ specjalna linia MTR – Disneyland Resort Bay, wagony pociągów są w kształcie Myszki Mickey, w środku w szklanych gablotkach postaci z bajek – nie ma żadnych wątpliwości, dokąd się tym pociągiem dojedzie. My zdecydowaliśmy się na wieczorną wizytę w Disneylandzie – głównie ze względów ekonomicznych – wieczorne bilety są znacznie tańsze, a jak się okazało Disneyland oświetlony jak z bajki ze wspaniałym pokazem fajerwerków na zamku Śpiącej Królewny to atrakcje, których w dzień się nie zobaczy.

Fajerwerki

Generalnie Disneyland sprawia wrażenie przede wszystkim miejsca dla dzieci, gdzie nie ma za wielu rozrywek przewidzianych na takie wieczorne wejścia dla dorosłych, ale oczywiście znaleźliśmy też coś dla siebie. Niewątpliwie największą atrakcja dla nas była podróż kosmiczną kolejką górską – Space Mountain – Ghost galaxy! Wagoniki kolejki mkną przez czarne, rozgwieżdżone niebo (oczywiście w gigantycznym namiocie), dookoła spadają gwiazdy, ostre zakręty i szalone tempo wywołują wrzask a pojawiające się co jakiś czas ogniste „potwory przestworzy” powodują, że włos się na głowie jeży. Istna podróż międzygalaktyczna! Podobało nam się do tego stopnia, że pod koniec wizyty w Disneylandzie poszliśmy tam drugi raz. I było jeszcze lepiej niż za pierwszym razem 🙂
Ze stałych atrakcji podobało nam się także w Mickey’s PhilharMagic – świetnie zrobiony film 3D – przygody Myszki Mickey z dodatkowymi efektami np. kapiąca na widzów woda jak na ekranie się rozbryzgują fale i zapachy jedzenia podczas uczty 🙂 Obowiązkowo odwiedziliśmy Stumilowy Las i jego mieszkańców – bardzo fajna zabawa, podróż w słojach po miodzie, przez przygody Kubusia Puchatka.
Dodatkowo mieliśmy sporo szczęścia bo nasza wizyta w Disneylandzie przypadła w czasie zorganizowanych dodatkowych atrakcji Halloweenowych.
Alien’s Invasion to spacer przez zamek zamieszkany przez przybyszów z innego wymiaru – lodowaty chłód, przerażające dźwięki i na każdym kroku jakiś potwór wyłaniający się zza zakrętu, spadający z sufitu albo wyłażący ze ściany – zrobione super, bo mimo pełnej świadomości, że to tylko taka zabawa, która ma być straszna, wszyscy wrzeszczeli w niebogłosy przy każdym spotkaniu z kolejnym alienem.
Kolejnym super (super – przerażającym) miejscem był Main Street Haunted Hotel – tym razem zwiedzaliśmy nawiedzony hotel w którym rolę wszelkich możliwych duchów, stworów, trupów i potworów odgrywali rewelacyjnie ucharakteryzowani ludzie. A sam hotel – jak z najstraszniejszych horrorów – pajęczyny, szczury, trzeszczące szuflady i komody – same się wysuwały i wsuwały, ruszające się rośliny, wszystko przykryte grubą warstwą kurzu.

Danger!

Tu też było super! I znów – wiadomo, że bezpiecznie i że się nic nie stanie, a każdy kolejny „duch” atakujący w zupełnie niespodziewanym momencie wywoływał wrzask i zatrzymanie serca! Niezła zabawa 🙂
To kolejny punk na mapie atrakcji obowiązkowych w Hong-Kongu.

Informacje praktyczne:
Ceny do wszystkich tych atrakcji – Ngong Ping, Ocean Park i Disneylandu są dosyć wysokie, ale będąc w Hong-Kongu nie można ich pominąć! Aby trochę zaoszczędzić warto przynajmniej na jeden dzień kupić sobie turystyczny bilet dobowy na metro (koszt: 55 dolarów hongkongskich), ponieważ dodawane są do niego różne kupony zniżkowe – min. 10% zniżki w Ocean Parku i 10% zniżki na kolejkę linową do Ngong Ping.
Do Disneylandu natomiast warto pójść w piątek lub w sobotę wieczorem – od 18.00 do 23.00 są tzw Night Tickets o ponad 100 HK$ tańsze niż zwykłe bilety w ciągu dnia.
Dodatkowo – bilety wstępu do Ocean Parku i Disneylandu uprawniają do korzystania z wszystkich atrakcji i imprez na terenie danego miejsca.

Ale jest też w Hong-Kongu atrakcja obowiązkowa i do tego bezpłatna – każdego wieczoru, o godzinie 20.00 odbywa się na nabrzeżu „Light Symphony” – pokaz świateł i laserów zamontowanych na najwyższych budynkach po obu stronach morza – na Wyspie Hong-Kong i w Kowloonie – tańczących w rytm muzyki! Pokaz trwa ok. 15 minut, rozpoczyna się od przedstawienia budynków „biorących udział” w show a następnie, przy muzyce, budynki są oświetlane na różne kolory, błyskają laserami, gasną i rozświetlają się pełnym blaskiem, a wszystko to idealnie zsynchronizowane, jakby odbywało się na makiecie miasta, a nie w rzeczywistości, gdzie budynki są od siebie oddalone o kilkaset metrów a nawet wiele kilometrów! My pokaz świateł oglądaliśmy trzy razy i za każdym razem nas zachwycał!

Hong-Kong noca

Zresztą jak wszystko w Hong-Kongu! Bo przecież oprócz atrakcji typowo turystycznych, jakie oferuje Hong-Kong, mieliśmy wreszcie możliwość picia tyle pysznej kawy na ile tylko mieliśmy ochotę! W zupełnie europejskim klimacie, można tam było na każdym kroku znaleźć kawiarnie, często nawet z parasolkami na zewnątrz – co w Chinach się niemal nie zdarza, w sklepach wszystkie produkty takie same, jakie znamy z polskich półek – przez chwilę mogliśmy się poczuć trochę jak w domu. Ale żeby nie było za słodko, to niestety w Hong-Kongu ceny są również zupełnie nie chińskie i to już jest poważna wada 🙂 Generalnie jest to miasto koszmarnie drogie (choć nie tak drogie jak Rosja), począwszy od cen jedzenia, przez noclegi, przejazdy i na wszelkich atrakcjach dodatkowych kończąc (trudno się dziwić, skoro ich PKB na osobę w 2006 roku wynosił 37400 USD, co było 8 wynikiem na świecie i 1 w Azji). Przyznać trzeba, że szczególnie dotkliwie odczuwaliśmy ceny za przejazdy metrem, które są zależne od odległości i liczby przesiadek – na każdej stacji w automacie zakupuje się bilet do konkretnej stacji docelowej. W ten sposób np. za wycieczkę metrem do Disneylandu zapłaciliśmy na 2 osoby w obie strony 72 HK$ co w przeliczeniu na złotówki daje niecałe 28 zł – a to tylko dojazd komunikacją miejską do jednej w wielu atrakcji. Przy dobrym planowaniu może się opłacać kupować bilety dobowe, które kosztują 55 HK$, ale to dla odmiany jest suma, którą w ciągu doby trudno wyjeździć jednej osobie, jeśli chce się choć trochę pospacerować i pooglądać miasto.
Jednak jest to miasto wspaniałe, które robi niesamowite wrażenie i będąc w pobliżu, koniecznie trzeba je odwiedzić!

Xiamen, miasto-wyspa

niedziela, październik 11th, 2009

Do Xiamen planowaliśmy udać się autobusem z południowego dworca autobusowego w Quanzhou. Koszt takiego przejazdu jest całkiem rozsądny bo wynosi 40 yuanów od osoby. Jednak już przed dworcem okazało się, że z przewozów do Xiamen interes próbują robić nie tylko linie autobusowe, ale również całe zorganizowane rzesze ludzi. Już przed dworcem wyłapują potencjalnych podróżnych gromkim „Xiamen, Xiamen!”. Ponieważ jako travelersi przepłacać nie zamierzamy i jesteśmy ostrożni w takich propozycjach, dokładnie obadaliśmy na jakich warunkach te propozycje się opierają. Proponowano nam transport w wygodnym samochodzie osobowym razem z  dwoma innymi już złowionymi pasażerami za cenę 60 yuanów od osoby. Po dłuższych dyskusjach, argumentach i różnych opracowanych już przez nas sztuczkach negocjacyjnych ustaliliśmy cenę na 45 yuanów i ruszyliśmy w drogę. Zaleta takiego transportu jest taka, że przebycie tych 90 km wynosi około 45 minut zamiast 1,5 h, które trzeba spędzić w autobusie. Poza tym można umówić się na miejsce wysiadki w Xiamen zamiast standardowego dworca autobusowego, który może okazać się odległym od centrum miasta.
Xiamen jest najbardziej pożądanym i najciekawszym miastem w rozwojowej prowincji Fujian. Mimo, że nie jest stolicą tej prowincji (jest nią Fuzhou) traktowane jest jako najważniejsze miejsce prowincji. I nic dziwnego. Jest to miasto-wyspa, połączone z lądem kilkoma imponującymi mostami, a samo miasto posiada jeszcze kilka swoich mniejszych wysepek.

xiamen-map

Widać w nim ogromny potencjał i rozwój jako, że znajduje się w specjalnej strefie ekonomicznej co do której rząd poczynił różne ustępstwa by gonić takie potęgi jak Hong-Kong czy Makao i uczynić tu podobne aglomeracje przyciągające kapitał. I trzeba przyznać, że widać to na każdym kroku. Miasto ma niesamowitą infrastrukturę dróg, rozwijających się centrów handlowych, porządnie utrzymanych fabryk, hoteli itd. Niektóre drogi umieszczane są na wielopoziomowych wiaduktach by zapewnić odpowiednią przepustowość ruchu, który z całą pewnością ciągle rośnie. Widać też budowy linii kolejowych, tuneli itp. Naprawdę podziw i szacunek!
W porównaniu do innych miast, które widzieliśmy w Chinach jest tutaj chyba największe natężenie międzynarodowych restauracji sieciowych i to w dodatku czynnych całą dobę. Miasto jest czyste, porządnie utrzymane, zadbane i tętni życiem. Nasz hotel znaleźliśmy w centrum miasta zupełnie nieoznakowany ponieważ okazał się być 23-piętrowym wieżowcem z małymi kawalerkami, które zostały przystosowane jako pokoje hotelowe wynajmowane przez kilka firm hotelowych, które świadczą tutaj swoje usługi. Rozwiązanie bardzo pomysłowe i wygodne. Po zameldowaniu i otrzymaniu kluczy masz do dyspozycji swoje „małe mieszkanko”. My dostaliśmy swoje na 12 piętrze i dzięki temu mieliśmy ładne widoczki na ruchliwe i kolorowe ulice 🙂

Xiamen z hotelu

Xiamen znane jest też z pięknej małej wyspy Gulangyu, którą w całości zaadoptowano jako typowe miejsce wypoczynkowo-turystyczne. Jest tutaj kilka resortów, piękne małe plaże, całe mnóstwo sklepików i restauracji, kolejka linowa na taras widokowy znajdujący się w najwyższym punkcie wyspy oraz kilka pięknych ogrodów. Całą wyspę można obejść na pieszo po ładnych chodnikach i pomostach znajdujących się tuż nad brzegami.

Gulangyu

My jako typowi Europejczycy postanowiliśmy skorzystać z możliwości plażowania i kąpieli w oceanie więc po spacerze na wyspie udaliśmy się na jedną z plaż. Okazało się, że mimo 32-stopniowego upału nikt się nie kąpał ani nawet nie leżał na plaży. Za to w cieniu palm na ławeczkach i betonowych chodnikach siedziało sporo rodzin wypoczywających przy szumie morza. Pozostali „śmiałkowie” spacerowali boso brzegiem dając się chlapać falom i raz po raz wchodząc głębiej by wybiegać z głośnym okrzykiem radości. Ot, zabawy tubylców 🙂 Najzabawniejszym widokiem były dziewczyny spacerujące brzegiem pod parasolami – niemal jak ze średniowiecznych obrazów – tyle, że zamiast dam w powłóczystych sukniach były to nastolatki w jeansach lub spódnicach mini.

Parasoleczki

Dla naszej kultury mało to zrozumiałe, ponieważ piasek i woda wyzwala w nas naturalną chęć rozłożenia kocyka, opalania się oraz kąpieli. Jednak już wcześniejsze „doświadczenia plażowe” przekonały nas, że Chińczycy nie praktykują takiego stylu rekreacji, nawet w bardzo sprzyjających warunkach (no chyba, że ktoś przyszedł z wyraźnym zamiarem pływania sportowego)! Nie zrażając się sytuacją na plaży i przyglądającym się nam wzrokom rozłożyliśmy kocyk, zakupiliśmy napoje i korzystaliśmy z uroków miejsca. Oczywiście kąpiel obowiązkowo też się odbyła i to kilkakrotnie. Co ciekawe po naszych „ruchach” w tym temacie otworzyliśmy drogę innym turystom i z biegiem czasu pojawiło się kilka osób, które również rozłożyło się na plaży i kąpało w orzeźwiającej wodzie. Oczywiście jak łatwo się domyśleć byli to Europejczycy i Amerykanie a nie lokalesi 🙂 Chińczycy za to zaczęli pływać więc w wodzie też zrobił się ruch. Korzystając z możliwości pokazaliśmy też lokalesom, że na plaży można się bawić piaskiem i zbudowaliśmy zamek z piasku ozdabiając go tym co udało się znaleźć w promieniu kilkunastu metrów. Wzbudziło to spore zainteresowanie. Niektórzy podchodzili, przyglądali się, a nawet robili zdjęcia 🙂 W niedługim czasie po naszej „budowie”. Również inni zaczęli tworzyć piaskowe dzieła. Widać więc, że europejska inicjatywa potrafi rozruszać tubylców 🙂

Po plażowaniu udaliśmy się na dalsze zwiedzanie wyspy i w jednym z ciekawszych miejsc pod względem widokowym spotkaliśmy całe rzesze „młodych par” robiących sobie sesje zdjęciowe do albumów ślubnych. W Chinach to bardzo popularne zjawisko i praktykowane w czasie, który może nie mieć nic wspólnego z datą ślubu (odsyłamy do wpisu w naszym blogu pod tytułem „Chińskie wesele”).
Mieliśmy więc okazję przyglądać się jakie takie sesje wyglądają. Najśmieszniejsze jest to, że dopiero podczas obserwacji „z bliska” widać jak prowizoryczne są przystrojenia i ubiory. Bardzo często Panna Młoda ma za dużą bądź za małą suknię spinaną lub sznurowaną gdzieś z tyłu lub boku, często pod suknią ma czarne legginsy i sportowe buty 🙂 Ale co tam. Późniejsza korekta komputerowa czyni przecież cuda 😉

Slubne zdjecia

Chyba największą atrakcją tej wyspy jest Sea World czyli park z ogromnymi akwariami w których można podziwiać cuda przyrody morskiej i oceanicznej, takimi jak ryby piły, rekiny czy ogromne ryby głębinowe.

Rybka

Najciekawszymi częściami tego parku jest podwodny, szklany chodnik z którego można podziwiać rekiny, ogromne ryby i różne stwory morskie czując się jak obserwator w wodzie 🙂 Niesamowitą atrakcją jest też pokaz współpracy człowieka z lwami morskimi i delfinami. Trzeba przyznać, że robi to ogromne wrażenie a prezentowane tam ssaki zadziwiają swoimi umiejętnościami i inteligencją!

W głównej części miasta (czyli na podstawowej, dużej wyspie Xiamen) jest również sporo bardzo ciekawych miejsc i kilka pięknych plaż. Tutaj na zdjęciu nasz kocyk położony pod jedną z palm 🙂

Plaza Xiamen

Dla miłośników zwiedzania polecamy świątynię buddyjską Nanputuo (Southern Temple). Znajduje się na południu miasta w pobliżu Uniwersytetu Xiamen. Tuż przed świątynią znajdują się piękne stawy obficie porośnięte wodnymi kwiatami a w kilku z nich można podziwiać ogromne ryby i żółwie. Piękna architektura świątyni Nnputo i cała masa ogrodów, ogromnych kamieni z inskrypcjami i pagód jest obowiązkową pozycją odwiedzających Xiamen.

Nanputo

Nasz przyjazd do Xiamen oprócz zwiedzenia tego pięknego miasta, miał również inne znaczenie praktyczne. Celem naszej dalszej podróży był Hong-Kong. Można do niego polecieć samolotem, ale ceny lotów są porównywalne do tych, które płaci się lecąc z Europy czy USA! Bliskość prowincji Fujian oraz prowincji Kanton sprawia, że z kilku ważniejszych miast tych prowincji (m.in. Xiamen, Shenzhen, Guangzhou) do Hong-Kongu można udać się autobusem. Tak więc Xiamen stało się dla nas miejscem startowym do dalszej podrózy do Hong-Kongu 🙂 O wizycie w tym hiper-nowoczesnym mieście napiszemy w następnym wpisie w blogu.

Na koniec kilka rad praktycznych.
Komunikacja: Po Xiamen warto poruszać się autobusami miejskimi. Koszt to 1 lub 2 yuany (cena stosowana na trasie podana jest na skrzynce wrzutowej pieniędzy obok kierowcy). Na wyspę Gulangyu najlepiej przeprawiać się regularnym promem odjeżdżającym regularnie z najbardziej wysuniętego na północ portu vis a vis wyspy. Koszt to 8 yuanów, ale płacimy tylko w drodze powrotnej. Rejs na wyspę jest bezpłatny. Uwaga: wejście na górny pokład promu kosztuje dodatkowo 1 yuan.
Autobusy do Hong-Kongu odjeżdżają z dworca autobusowego znajdującego się przy ulicy Lujiang Dao (to ważne bo w mieście znajdują się cztery dworce autobusów dalekodystansowych). Autobusy odjeżdżają dwa razy dziennie (o 8:00 i o 21:30). Cena autobusu to 300 yuanów.

Jedzenie: Mimo mnogości sieciowych restauracji pozwalających poczuć normalny smak fastfoodowy (czytaj: nie-chiński), stanowczo zachęcamy do lokalnych poszukiwań w nieturystycznych małych barach i restauracjach. Niemal w każdym mieście można odkryć miejsce gdzie jedzenie jest zaskakująco smaczne i sprawia, że chińskie posiłki przyrządzone wprawną ręką osoby znającej się na rzeczy sprawiają, że można pokochać tę kuchnię.
W Xiamen takim odkryciem była mały bar znajdujący się w małej uliczce vis a vis hotelu Jing Hua (po drugiej stronie ulicy Xiahe Rd).

Bar

Oczywiście nie ma co liczyć na menu inne niż w „krzaczkach” ani choćby szczątkowy angielski u obsługi baru, ale za to jeśli uda się już coś zamówić to gwarantowane „niebo w gębie”! My polecamy w szczególności: zupę imbirowo-pomidorową z jajkiem i smażone mięsko w potrawce warzywnej i orzeszkach. W czasie trzech wizyt w tym barze przetestowaliśmy tam całe mnóstwo potraw i wszystkie były przepyszne. Uwaga: nie należy się bać niemal polowych warunków (plastykowe stoliczki wystawione wprost na chodniku i ulicy tp.). Właśnie w takich miejscach zdarzają się najlepsze kuchnie!

Chiny – Xiamen & Gulang Yu Island

sobota, październik 10th, 2009

Zaktualizowane galerie zdjęć

piątek, październik 9th, 2009

Zapraszamy bardzo serdecznie do zaktualizowanej galerii zdjęć na stronie „Photo (zdjęcia)” naszego blogu.

Umieściliśmy tam zaległe zdjęcia ilustrujące poprzednie wpisy w blogu. Tak więc w galerii pojawiły się jeszcze:

Chiny – Quingyuan Mountains

Chiny – Chongwu

Chiny – Quanzhou

Chiny – Chongqing

Chiny – Chengdu

Oczywiście ciąg dalszy nastąpi… 🙂