Archive for wrzesień, 2009

Święto Środka Jesieni (Mid–Autumn Festival)

środa, wrzesień 30th, 2009

Mamy ogromne szczęście być w Chinach w czasie jednego z największych i najważniejszych świąt obchodzonych w tym kraju – Święta Środka Jesieni. A chyba jeszcze większe szczęście polega na tym, że cały ten czas przebywamy w Quanzhou, które położone jest w pobliżu miasta w którym obchodzi się to święto najbardziej hucznie w całych Chinach – Xiamen. Cała prowincja Fujian jest równie mocno zaangażowana i możemy z iście turystycznym zainteresowaniem obserwować przygotowania do tego święta. Tak więc nie musimy nigdzie podróżować, zabijać się o bilety i ściskać w pociągach. Podkreślić tu trzeba, że przemieszczanie się po Chinach w okolicach Święta Środka Jesieni jest zadaniem wyjątkowo trudnym, jeśli nie niemożliwym w ogóle, ponieważ jest to najbardziej rodzinne święto ze wszystkich i większość Chińczyków za wszelką cenę stara się dotrzeć na te dni do rodzinnego domu.
Ale od początku:
Święto Środka Jesieni obchodzone jest 15 dnia ósmego miesiąca kalendarza chińskiego, czyli podczas pełni księżyca. Księżyc w pełni oznacza szczęście oraz symbolizuje połączenie, dlatego też święto to czasami jest też nazywane świętem ponownego połączenia – w domyśle: członków rodziny (stąd też tłumy ciągnące we wszystkich kierunkach, by to święto spędzić z bliskimi). Natomiast ósmy miesiąc jest uznawany za najszczęśliwszy w całym roku kalendarzowym. Święto Środka Jesieni jest zatem swoistą „kumulacją” szczęśliwych znaków na niebie i ziemi i odpowiednie jego celebrowanie ma zapewnić wszystkim to, co najlepsze na cały kolejny rok. A ponieważ każdy chce sobie i swojej rodzinie zapewnić jak najwięcej szczęścia, tradycja obchodzenia tego święta jest bardzo starannie pielęgnowana. Przygotowania do tego święta rozpoczynają się już ok. 2 tygodni wcześniej i obejmują dekorowanie domów i ulic czerwonymi lampionami i bramami a także pieczenie ciastek księżycowych (tzw. mooncake).

Bramki festiwalowe

Piekarnie Mooncake

Ciasteczka księżycowe symbolizują szczęście i pojednanie i są chyba najbardziej charakterystycznym atrybutem Mid-Autumn Festival. Tradycyjne ciasteczka księżycowe mają średnicę ok. 10 cm i wysokość 3 cm a w środku gotowane, solone kacze żółtko (symbol pełni księżyca) lub pastę z nasion lotusa albo czerwonej fasoli. Jednak współcześnie coraz częściej są dostępne ciastka ze słodkim nadzieniem – np. czekoladowym albo lukrowym (trzeba jednak pamiętać, że to chińska czekolada ;-)). Szaleństwo ciasteczkowe widać na każdym kroku – sklepiki i piekarnie dosłownie po sufit zastawione pięknymi pudełkami pełnymi mooncakes w najróżniejszych smakach i rozmiarach (tradycja jednak nakazuje, żeby w opakowaniu było 13 ciastek symbolizujących 13 miesięcy księżycowych). Ciastka księżycowe są też najważniejszym i najbardziej popularnym podarunkiem z okazji tego święta, więc ciągle spotyka się ludzi targających pod pachą wielkie, ozdobne pudła mooncakes.

Moncakes

Pudelko

Legenda związana z ciastkami księżycowymi sięga XIV wieku kiedy to panowała mongolska dynastia Yuan, a zwolennicy dynastii Sung planowali w czasie Mid Autumn Festiwal powstanie i w takich właśnie ciastkach przemycali zapieczone karteczki ze szczegółowymi wytycznymi dla powstańców.

Ciastka wraz w ryżem i owocami są spożywane w czasie tradycyjnej uczty, która rozpoczyna się oczywiście dopiero po pokazaniu się na niebie księżyca, bo z nim właśnie należy się wszystkimi przysmakami podzielić. Podczas uczty rodziny oglądają księżyc w pełni i śpiewają pieśni księżycowe. Patrzenie w księżyc jest też sposobem na zbliżenie się do tych członków rodziny, którzy nie mogli na ucztę dotrzeć (księżyc jest jeden i niezależnie od tego, gdzie się poszczególni członkowie rodzin znajdują, patrząc na niego, mogą poczuć się bliżej siebie).

Dodatkowy wymiar tego święta wiąże się z tym, że księżyc symbolizuje siłę żeńską i święto to jest także uznawane za święto kobiet (oczywiście Chiny obchodzą też tradycyjny Dzień Kobiet 8 marca i nawet z tej okazji wszystkim kobietom przysługuje pół dnia wolnego od pracy :-)).

Większość prowincji ma jednak swoje, dodatkowe obrzędy towarzyszące Mid Autumn Festival.
W Xiamen i okolicach, czyli tu, gdzie znajdujemy się aktualnie, bardzo istotnym elementem obchodzenia tego święta jest granie w kości rzucane do ceramicznej chińskiej misy – gra o nazwie Bo Bing. Podczas wieczornych uczt w tę grę grają całe rodziny – zestaw 6 kości oraz rozpisane, bardzo skomplikowane zasady gry (generalnie najważniejsze są czwórki, których oczka zaznaczone są w kolorze czerwonym), można znaleźć tu w większości paczek z ciastkami. Zwycięzca głównej nagrody ma zagwarantowane jeszcze więcej szczęścia i powodzenia na cały kolejny rok niż pozostali 🙂

Bo Bing

Aktualnie święto to ma coraz większy wymiar komercyjny – w niemal wszystkich sklepach jest wystawiona lada, przy której klienci mogą próbować szczęścia w grze w kości – oczywiście można też wygrać bardzo atrakcyjne nagrody, a uczty świąteczne są organizowane wśród znajomych lub w miejscach pracy w ostatnim tygodniu przed właściwą datą święta (coś w rodzaju wigilii w Polce – w pracy, w gronie przyjaciół – wcześniej, a 24 grudnia tradycyjnie, z rodziną).
My mieliśmy okazję z naszymi chińskimi znajomymi brać udział w takim przyjęciu i zobaczyć jak wygląda tradycyjna uczta a także spróbować potraw, na które samodzielnie nigdy byśmy się nie odważyli. Uczta odbywa się przy okrągłym stole i w każdej przerwie w jedzeniu gra się w kości 🙂 Na początek zjedliśmy przekąski – najbardziej spektakularne były: gelly fish czyli meduza (chyba surowa) pokrojona w cienkie paseczki, języki świńskie i świńska skóra podawane z sosem sojowym a oprócz tego pieczona kaczka w plasterkach. Następnie na stół wjechał talerz pełen najróżniejszych seefood – oprócz znanych i lubianych przez nas krewetek mogliśmy spróbować kalmarów i kolejnej nowości o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia czyli sea cucumber (to zwierzę a nie roślina) której mimo, że reklamowanej przez naszych przyjaciół jako przysmak nie udało nam się przełknąć jako, że pogryźć się tego nie dało 🙂
W międzyczasie była całkiem dobra zupa, której składnikom lepiej się było zbyt wnikliwie nie przyglądać, później pieczona kaczka (pieczona w całości – z głową i dziobem!!!) – też całkiem ok, następnie jeszcze jedna zupa (jakaś rybna, ale pachniała tak, że żadne z nas nie odważyło się jej spróbować), później pieczona ryba i makaron z warzywami, mięsem i owocami morza (najlepsza potrawa całej tej uczty) i na koniec słodka zupa z orzeszków ziemnych. Nie liczyliśmy dokładnie ile było dań, ale co chwila na stół wjeżdżało coś kolejnego.

Posilek

Początkowo byliśmy zaskoczeni, że po przystawkach przyszło pierwsze danie główne a dopiero później zupa ale nasi znajomi wytłumaczyli nam, że w Chinach jest taka kolejność jedzenia i że na sam koniec też podaje się zupę (tyle, że słodką). Największą jednak atrakcją tego przyjęcia dla nas, były podane na deser pyszne, niemal całkowicie europejskie muffinki, których Chińczycy praktycznie nie ruszyli 🙂 Można więc było po całym tym spotkaniu zobaczyć na każdym stole zalegające talerze muffinki. Ech…

Święto Środka Jesieni przypada w tym roku 3 października, więc w najbliższą sobotę będziemy mogli zobaczyć, jak hucznie jest obchodzony ten dzień przez mieszkańców Quanzhou i oczywiście zdamy relację.

Plaża w Chong Wu

niedziela, wrzesień 27th, 2009


Ponieważ upały tutaj w pełni, jednym z obowiązkowych „punktów programu” uczyniliśmy kąpiel w Pacyfiku. Mimo swojej nazwy Ocean Spokojny ostatnio nie bywa spokojny (vide ostatnie wydarzenia związane z tsunami, które dotknęło wyspy Samoa i Sumatra), ale tutaj w Cieśninie Tajwańskiej oddzielającej Chny od Tajwanu nawet gdyby miała przyjść duża fala to „na klatę” weźmie ją Tajwan a w cieśninie będzie spokojnie 🙂
Za cel obraliśmy miasto Chong Wu, które leży sobie spokojnie właśnie przy Cieśninie Tajwańskiej.

Chong Wu

Dotarcie do Chong Wu z Quanzhou nie było skomplikowane bo wystarczyło „złapać” tam jeden autobus, który jedzie prosto do Chong Wu. Mimo naszych obaw, że pewnie napotkamy jakieś trudności w porozumieniu się w sprawie odpowiedniego biletu (mieliśmy tylko nazwę miejscowości zapisaną „w krzaczkach”) znalezienie odpowiedniego autobusu okazało się dziecinnie proste. Tuż po dotarciu na główny dworzec autobusowy Quanzhou (główny bo jak w każdym mieście chińskim jest ich tutaj kilka) od razu podeszła do nas jakaś pani, rozszyfrowała krzaczki, krzyknęła nazwę miasta innej Pani, a ta od razu zaprowadziła nas do odpowiedniej bramki gdzie kupiliśmy bilety, a potem wskazała odpowiedni autobus oczekujący na odjazd. Tak więc w rekordowym tempie 2 minut od czasu przybycie na dworzec siedzieliśmy już w autobusie oczekując na odjazd 🙂
Po godzinie jazdy dotarliśmy na miejsce. Po drodze mieliśmy okazję podziwiać istne zagłębie firm produkujących rzeźby, posągi, monumenty itd. Są tam dziesiątki (a może i setki) firm, które rozmieszczone wzdłuż trasy do Chong Wu chwalą się na swoich podwórkach ogromnymi posągami różnych zwierząt, bogów, ludzi itd. W zasadzie w ramach reklamy trasa ta również przy drodze została udekorowana pięknymi monumentami ustawionymi co kilkadziesiąt metrów. Jest na co popatrzeć!

Rzezby Chong Wu

Po dotarciu na miejsce zastaliśmy przy przystanku kilku motocyklistów, którzy świadczą usługi typu „za parę yuanów zawiozę gdzie trzeba” 🙂 To takie tutejsze taksówki w postaci motocykli. Jednemu z nich pokazaliśmy napisane w krzaczkach słowo „plaża” i już po kolejnych dwóch minutach znaleźliśmy się nad Pacyfikiem (swoją drogą niezła frajda jechać na motocyklu w trzy osoby mając jeszcze plecak na plecach :-)). Uff… cudo! Po tylu upalnych dniach, z których wiele naprawdę mocno nas wymęczyło nieznośnym gorącem i wilgocią postawienie stóp na piasku u wybrzeża oceanu było jak znalezieniem oazy na skwarnej pustyni 🙂

Plaza 1

Plaza 2

Najfajniejsze, choć dziwne zarazem było to, że na plaży mimo południowej pory i weekendowego dnia było (odwrotnie proporcjonalnie do chińskich dworców kolejowych ;-)) w zasadzie tylko kilka osób. Zrobiliśmy więc najpierw rekonesans nabrzeża by zbadać czy wszystko w porządku z wodą itd. W wodzie przy plaży był nawet wydzielony umocowanymi na sznurach bojami duży obszar, który wskazywał na miejsce do kąpieli więc byliśmy coraz bardziej spokojni, dochodząc do wniosku, że Chińczycy po prostu nie są fanami kąpieli, a wakacje u nich się skończyły więc stąd te pustki.

Plaza 3

U nas w Polsce to w czasie weekendu przy temperaturach powyżej dwudziestu paru stopni (tutaj standardowo było trzydzieści parę) przy każdym mieście oblegana jest niemal każda glinianka czy żwirownia – byleby znaleźć miejsce na kocyk, móc się położyć a w razie potrzeby zanurzyć ciało choćby w glinianej jak gęsta zupa wodzie – tutaj jak widać nie jest to żadna atrakcja 🙂
Tak czy siak po dłuższym spacerze wzdłuż plaży doszliśmy do wniosku, że czas na kąpiel. Tym bardziej, że zachowując ciągle pewną dozę ostrożności zaobserwowaliśmy w końcu kilka osób, które pływały w wodzie i bynajmniej nie zjadał ich żaden rekin, ani nie wychodziły z wody z żadnymi dzikimi morskimi skorupiakami na plecach 😉 Woda okazała się rewelacyjna! Temperatura dość wysoka (zapewne dwadzieścia kilka stopni) a zasolenie w miarę optymalne (zbliżone do naszego Bałtyku) więc sól nie szczypała w oczy i można było naprawdę się zrelaksować. Jedyna niedogodność z jaką tu się zetknęliśmy to parzące w ciało meduzy, które co jakiś czas trafiały na nas w wodzie parząc niczym małe pokrzywki porzucone na fali. Ale było ich niewiele więc żadna przeszkoda 🙂
Po kąpieli udało nam się nawet znaleźć prysznice by słodką wodą spłukać z siebie „solankę” 😉 W zasadzie miły Chińczyk prowadzący jakiś sklepik i wypożyczalnie sprzętu zaprosił nas do budyneczku gdzie miał natryski. W ramach odwdzięczenia się za okazaną nam uprzejmość kupiliśmy od niego napoje gasząc pragnienie na rozgrzanej plaży. Pełna kooperacja 😉
Potem kolejny raz zażyliśmy kąpieli (i uprzejmości pana od natrysków) bo szkoda było odjechać nie wykorzystawszy takiej gratki raz jeszcze. Pod koniec naszego pobytu na plaży zebrało się już trochę więcej osób, bo kilkunastu panów przyszło popływać w ramach jakichś treningów albo po prostu rekreacji. Co ciekawe niemal każdy z nich miał przyczepioną do pasa sporą dmuchaną bojkę koloru jaskrawo-czerwonego. Bardzo rozsądna sprawa. Zapuszczając się głęboko w morze z dala od brzegu pozwalało to łatwo zidentyfikować miejsca gdzie pływali, a w razie jakiegoś wypadku znacznie ułatwiłoby to udzielenie takiej osobie pomocy.
W mieście zanim wsiedliśmy w powrotny autobus skorzystaliśmy jeszcze z restauracji udającej rodzime KFC, gdzie oprócz niemal-europejsko-amerykańskich kanapek z kurczakiem wypiliśmy unikalną jak na warunki chińskie kawę (o dziwo z ekspresu ciśnieniowego, a nie sypanej instant 3w1) więc można powiedzieć, że wyjątkowo udany relaks był zwieńczony „wisienką na torcie” 🙂
Ulice Chong Wu w centralnym jego punkcie okazały się wyjątkowo gwarne i ruchliwe. Ciekawa sprawa, którą tu można zaobserwować to specyficzny sposób ubierania się kobiet. Włosy mają czesane do góry w kok w który wbity jest grzebyczek (w kierunku „od ucha do ucha”) a na głowie przywdziana jest opadająca na ramiona duża chusta. W zasadzie jest to swojego rodzaju kaptur, który z przodu na klatce piersiowej jest zapinany na guziki.

Chusty

Kolorystyka i desenie w zasadzie dowolne, choć najczęściej były to jakieś wzorki bądź kwiaty. Nie wiemy czy to jakaś lokalna moda, czy może jest to podyktowane jakimiś tradycjami bądź względami religijnymi, ale czegoś takiego nie widzieliśmy w innych miejscach, a tutaj było to powszechne niemal jak chińska komórka. Co ciekawe niektóre panie te swoje chusty miały nawet pod kaskami (jadąc na skuterach), a nawet pod zwykłą czapką baseballówką. Ot, taka małą zagadka 🙂

Chusta

Chong Wu opuściliśmy w zasadzie gdy już zaczęło się ściemniać. Po tak dobrze wykorzystanym dniu i relaksie jakiego zaznaliśmy kąpiąc się w Pacyfiku miło wracało się do Quanzhou i nie przeszkadzał nawet hałas krzyków przez komórkę, który jest chyba standardowym sposobem spędzania czasu przeciętnego Chińczyka w miejscach publicznych 🙂

Chiny – Chongwu

sobota, wrzesień 26th, 2009

Fujiańskie życie

piątek, wrzesień 25th, 2009

Tak jak wcześniej zaznaczyliśmy życie w Qanzhou a w zasadzie w całej prowincji Fujian jest bardzo przyjemne w porównaniu do innych części Chin. Przede wszystkim jest tutaj bardziej czysto a klimat przypomina prawdziwe tropiki. W zasadzie o położonym w tej prowincji mieście Xiamen (leżącym w odległości około 90km od Quanzhou) pisze się, że jest to najlepsze miejsce do życia w Chinach. Przede wszystkim ze względu na standard życia, czystość i zaawansowanie technologiczne. O tym mieście napiszemy jednak więcej po wizycie, którą planujemy tam odbyć w najbliższych dniach.
W samym Quanzhou jest sporo parków i miejsc do wypoczynku, a miejsca te są utrzymane z wzorcową czystością i dbałością o szczegóły. Bogactwo roślinności, o którą dbają lokalni pracownicy sprawia, że przebywanie w parku jest jak wizyta w wybitnie wyposażonym ogrodzie botanicznym. Tyle, że bez żadnych szklarni czy namiotów zapewniających odpowiednią temperaturę i wilgotność uprawianym tu roślinom 🙂
W ubiegły weekend zwiedzaliśmy różne inne części Quanzhou i jednym z celów było zaznaczone na mapie jeziorko Xihu położone w północno-zachodniej części miasta. Jak przystało na travelersów postanowiliśmy dotrzeć tam pieszo mimo pchających się zewsząd różnych środków lokomocji typu taksówki, motocykle i autobusy miejskie. Droga nie była ciekawa jako, że prowadziła już niemal przez peryferia miasta, ale pozwalała za to zobaczyć jak wiele w tym mieście się dzieje. Szczególnie jeśli chodzi o różne inwestycje budowlane. Wielkich wieżowców pozawijanych w ogromne zielone siatki ochronne jest tutaj niemal tyle co tych, które już funkcjonują.

Quanzhou budowy

Generalnie budowy w Chinach to rzecz, która wzbudza podziw i szacunek. Wszędzie buduje się bardzo wiele. I nie chodzi tylko o budynki biurowe czy mieszkania. Podróżując przez Chiny niemal w każdej prowincji czy regionie widać również budowy dróg. I to nie takich zwykłych prowadzonych po ziemi, ale dróg wznoszonych na wiaduktach nad polami, rozlewiskami itd. Biorąc pod uwagę zbliżające się Euro 2012 i problemy z budową autostrad i dróg ekspresowych w naszym kraju, można od Chińczyków wiele się nauczyć pod tym względem! Zapewne zresztą nasze drogi też zbudują tutejsi fachowcy 🙂
Gdy dotarliśmy na miejsce po długim ponad 1,5-godziinym marszu oczom ukazało się nie jakieś duże i zaniedbane rozlewisko jakiego się spodziewaliśmy, lecz przepiękny, zadbany park z całą infrastrukturą służącą relaksowaniu się i wypoczywaniu po trudach dnia. Kolejny raz okazało się, że w tej prowincji dobrze wykorzystuje się pieniądze by zapewnić mieszkańcom godziwe warunki do życia.

Pagoda w parku Hixu

Cały teren ogromnego przecież rozlewiska wodnego jest ogrodzony, a na jego teren można wejść poprzez kilka bram usytuowanych wokół parku. Całe nabrzeże tego jeziora zostało skrupulatnie wybetonowane dając wypoczywającym miejsce do spaceru wokół całego jeziora z całą masą pięknych miejsc z bogatą roślinnością i ławeczkami.

Park Xihu

Przez środek tego jeziora przebiega duża droga dzieląc je na dwie części i pozwalając na spacery do umieszczonej w centralnej części tej drogi (umieszczonej tuż nad brzegiem wody) pagody. Od strony północnej prowadzą do niej wprost z nabrzeża wysokie schody.

Pagoda Xihu

Dla osób, które staną na wysokości pagody rozpościera się piękny widok na jezioro i znajdujące się na nim wyspy. Co ciekawe również one, chociaż nie ma tam możliwości dotarcia innego niż jakąś łódką są przepięknie zadbane i widać na nich roślinność, która komponuje się w całe układy różnego rodzaju drzew i krzewów. Pływanie łódkami po tym jeziorku jest zresztą jedną z rozrywek, które można sobie tutaj zafundować.

Lodeczka na Xihu

W dwóch miejscach tego parku skonstruowano nad łącznikami wody piękne mosty, które jeszcze bardziej podnoszą atrakcyjność tego miejsca. Jeżeli ktoś chce oderwać się od zgiełku miasta to polecamy to miejsce, by móc odetchnąć i na łonie przyrody zaznać odpoczynku.
Vis a vis północnej (największej) bramy parku Xihu znajduje się Muzeum Quanzhou, a kilkaset metrów dalej znajduje się przepiękny stadion sportowy z ogromnym zniczem u zwieńczenia tej nowoczesnej budowli.

Stadion Quanzhou


Miasto robi w tym miejscu ogromne wrażenie bowiem te zadbane w detalach budynki znajdują się na tle wysokich wzgórz otaczających Quanzhou od strony północnej. Mimo, że nie jest to stolica prowincji, ani ulubione przez chińczyków Xiamen to widać tutaj tę samą skrupulatną rękę władz lokalnych.
Prowincja Fujian, którą tak się tutaj zachwycamy jest niemal kompletnie wyizolowana od turystów. Nie ma tutaj jak w innych częściach Chin hosteli, punktów turystycznych i restauracji nastawionych na obcokrajowców. Ma to swoje źródło w „drugiej stronie medalu” tego lokalnego dbania władz o interesy społeczne mieszkańców. Życie turystów mocno się tutaj komplikuje ogromem spraw formalnych jakie są wymagane by załatwić jakąkolwiek sprawę urzędową. Jeżeli ktoś wpadnie na pomysł, by przedłużyć tutaj ważność swojej chińskiej wizy to mówiąc wprost: „forget”. Nie, żeby nie było to możliwe, ale jest to tak utrudnione, że łatwiej jest wyjechać do innej części Chin i tam załatwić to w sposób „ludzki”. Nawet przewodnik Lonely Planet wspomina o tym, że próby załatwiania spraw w Public Security Bureau Quanzhou są najtrudniejsze w całych Chinach! Być może jest to związane z ciągłymi roszczeniami rządu Republiki Chińskiej, której władze rezydujące na Tajwanie uważają, że zarówno Tajwan jak i prowincja Fujian podlega ich jurysdykcji (patrz wpis w naszym blogu z 18 sierpnia), a być może z tym, że lokalne władze uwielbiają biurokrację i sztywne, nieugięte zasady, które na własne potrzeby tworzą.

Fujian

Nam sprawy akurat tak się ułożyły, że zostaliśmy zmuszeni do prób pokonania wszystkich tych kłód rzucanych pod nogi obcokrajowcom właśnie tutaj w Quanzhou. Sprawa wydawała się w miarę poukładana choć niepotrzebnie wyolbrzymiona dodatkowymi wymogami, których brak w innych prowincjach Chin. Po pierwsze trzeba tutaj za takie przedłużenie wizy zapłacić 160 yuanów, po drugie oprócz wypełnionego odpowiedniego formularza i kserokopii paszportu wraz z aktualnie obowiązującą wizą przedstawić dokument zameldowania w Quanzhou (sic!) po drugie udokumentować posiadane środki pieniężne w wysokości 100 USD na każdy dzień przedłużanej wizy (!!!). Oba te ostatnie wymogi to już „lekkie przegięcie”. Przecież nikt podróżujący akurat przez Fujian, kto potrzebuje przedłużyć ważność wizy nie będzie się specjalnie meldował! Po drugie posiadanie 100 dolarów amerykańskich na każdy dzień ważności wizy oznacza, że na standardowe 30 dni o które się zazwyczaj występuję trzeba mieć 3000 USD! To już przesada stworzona tylko po to by przeszkodzić ewentualnym chętnym do występowania o taką procedurę. 3000 USD to ponad 20,5 tys yuanów a za taką kwotę można tutaj żyć przez rok. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wymagane jest posiadanie takich pieniędzy w gotówce lub środki te muszą być zdeponowane na koncie – uwaga – w chińskim banku! Nie trzeba chyba wyjaśniać, że nawet jeśli ktoś posiada taką kwotę w postaci wolnych środków na koncie w polskim banku to wypłacenie ich w Chinach oznacza bardzo wysokie prowizje. Wersja druga w ogóle nie wchodzi w grę, bo kto na potrzeby przedłużenia ważności wizy otwierałby specjalnie w tym celu konto w chińskim banku (nie wiadomo, czy byłoby to możliwe jako, że mogą tam czekać kolejne biurokratyczne formalności nie do „przeskoczenia” przez zwykłego turystę) a potem dokonywał przelewu z polskiego banku płacąc niebotyczne prowizje za międzynarodowy przelew. No paranoja po prostu. O tym jak się udało przeskoczyć te „kłody” napiszemy w sekcji wizowej naszego blogu („Wizy – czyli o formalnościach”). Najważniejsze, że po różnych skomplikowanych zabiegach uzyskaliśmy w końcu przedłużenie wiz i możemy kontynuować nasze eksplorowanie Chin 🙂 Oczywiście na początek będzie to dalsze poznawanie prowincji Fujian. Na następny „ogień” idzie Chongwuzhen, gdzie chcemy w końcu zaznać kąpieli w morzu a nie tylko smażyć się w trakcie wędrówek po ulicach lub w parkach 😉 Potem jeszcze mamy w planach Xiamen gdzie chcemy doświadczyć zbliżającego się właśnie największego w Chinach Święta Środka Jesieni. Oczywiście uprzejmie o tym doniesiemy w następnych wpisach naszego blogu 🙂

Chiny – Quanzhou

środa, wrzesień 23rd, 2009

Jeść w Chinach i przeżyć – czy to możliwe

niedziela, wrzesień 20th, 2009


Właśnie mija miesiąc odkąd jesteśmy w Chinach. W tym czasie zobaczyliśmy całą masę imponujących miejsc i zabytków, uświadomiliśmy sobie jaką potęgą cywilizacyjną jest ten kraj, przejechaliśmy setki, a raczej tysiące kilometrów tutejszymi pociągami, nauczyliśmy się pokazywać na palcach liczby po chińsku i można powiedzieć, że w większości sytuacji życia codziennego potrafimy już sobie całkiem sensownie radzić (oczywiście porozumiewanie się z Chińczykami nadal jest sprawą skomplikowaną, ale opatentowaliśmy już różne metody, które jakoś nam to ułatwiają :-)).
Jednak jest pewien „obszar tematyczny” po którym poruszanie się jest dla nas ciągle trudne, na każdym kroku zaskakujące i czasami aż męczące. Obszar ten dotyczy jedzenia.
Nasze perypetie z tutejszym jedzeniem można podzielić najogólniej  rzecz biorąc na dwie kategorie:
– próbowanie nowości
– poszukiwanie jakichkolwiek znajomych, europejskich smaków.
Generalnie ta pierwsza jest zazwyczaj przyjemna a druga mocno rozczarowująca.
Ale najłatwiej będzie nam to przedstawić na przykładach.
Jeśli chodzi o próbowanie nowości, to nie mamy za sobą nadal żadnych hardcorowych eksperymentów z bardzo lokalnymi przysmakami (głowami królików, robakami, karaluchami ani różnymi stworami morskimi), ale jest kilka tutejszych dań, które na które się skusiliśmy.
Jak dotąd najbardziej spektakularnym osiągnięciem w tej dziedzinie jest spróbowanie duriana 🙂 (Durian – według Azjatów król owoców i jeden z najdroższych owoców na świecie, smakosze rozpływają się z zachwytu nad jego smakiem – np:  ‚Smak miąższu jest niezwykle wykwintny. Można w nim doszukać się smaku sera śmietankowego i migdałów, sosu cebulowego i sherry. Miąższ rozpływa się w ustach. Im więcej się je duriana, tym trudniej jest się go wyrzec. Krajowcy popełniali morderstwa dla zdobycia tych owoców.’ No i wszystko by było łatwe, gdyby nie zapach duriana! Ten dla odmiany jest opisywany jako mieszanina zapachów ścieków, przejrzałego sera, zgniłej cebuli, brudnych skarpet i miejskiego wysypiska śmieci w dzień tropikalny. Prawda, że takie połączenie opisów smaku i zapachu budzą ogromną ciekawość?
Dodać jeszcze trzeba, że ze względu na zapach w wielu miejscach publicznych, jak hotele, lotniska, centra handlowe, jest zakazane wnoszenie duriana (niejednokrotnie pod karą grzywny!) o czym informują następujące tabliczki:

no-durians

no-durian-allowed

Odkąd przyjechaliśmy do Chin widywaliśmy duriana wielokrotnie na targach i na stoiskach owocowych w supermarketach, ale oczywiście oglądaliśmy tylko z daleka nie mając odwagi nawet dotknąć, a co dopiero kupić. Przecież nie mamy pojęcia co z tym zrobić, jak go „przyrządzić” i jak się chronić przed tym zapachem (intensywnym i rozpoznawalnym z odległości kilkuset metrów!)
Okazja spotkała nas sama. W wyniku splotu wielu okoliczności zostaliśmy zaproszeni na bardzo ekskluzywną kolację a na deser serwowano między innymi duriana w kilku odsłonach!
My spróbowaliśmy puddingu z durianem i delikatnych jak jedwab pierożków z ciasta ryżowego nadziewanych durianem.  Wszystko oczywiście było podane w bardzo elegancki sposób i dopóki nie zaczęliśmy jeść, historie o zapachu uznawaliśmy za mocno naciągane, ale… pierwsza łyżeczka puddingu wystarczyła, żebyśmy zgodnie potwierdzili wszystkie najbardziej dosadne opisy zapachu tego owocu. W takich okolicznościach oczywiście dotarcie do smaku zajmuje trochę czasu, bo najpierw trzeba się uporać z zapachem (i przyzwyczaić się albo starać się przestać go czuć) a dopiero potem można się delektować smakiem najlepszego owocu na świecie. I przyznać trzeba, że rzeczywiście smak jest wyśmienity. No może nazywanie duriana najlepszym owocem na świecie to lekka przesada, ale faktycznie ma w smaku coś wyjątkowego i może smakować! A już na pewno, jak się ma okazję to trzeba spróbować, żeby samemu się przekonać co to za cudo 🙂 Generalnie polecamy, bo warto (chociaż nie wiemy jak przebiega jedzenie duriana na surowo, bo wtedy zapach jest być może intensywniejszy… ale może wtedy i smak jest jeszcze lepszy :-))
Kolejnym typowo chińskim eksperymentem mniej – więcej z kategorii kulinarnej było spróbowanie tutejszej wódki.
W czasie zakupów w supermarkecie uznaliśmy, że najwyższa pora odpocząć od tutejszego piwa i chcemy spróbować mocniejszego alkoholu. Staliśmy przed półką z wódkami i nie wierzyliśmy własnym oczom – wybór może nie był rzucający na kolana, ale za to ceny były nieprawdopodobnie niskie! Butelka 600ml 50-procentowej wódki (słabszych wódek tutaj raczej nie ma) kosztowała 6 yuanów!!! (czyli mniej-więcej 2,50 zł). Wyrzucaliśmy sobie, że wcześniej się nie zainteresowaliśmy wódkami ale skoro już wiemy, co i jak to przecież trzeba spróbować różnych – wybraliśmy zatem dwa rodzaje i płacąc 10 yuanów (czyli w sumie trochę ponad 4 zł) za ponad litr wysokoprocentowego alkoholu szczęśliwi pędziliśmy do domu, żeby pić wódkę z colą.
No i w zasadzie tu się już kończy sielankowy klimat tej historii. Po odkręceniu pierwszej butelki , w kuchni rozległ się duszący zapach lakieru, jakby trochę pomieszany z denaturatem. Zwątpiliśmy. Rzeczywiście zapach ten wydobywał się z naszej wódki. Pierwszy łyk – bez coli – żeby sprawdzić, co się w tej butelce kryje, nie był zły, jednak mocny aromat prowokował odruchy wymiotne. Cierpkiego smaku lakieru i jakiegoś bliżej nieznanego bukietu zapachowego oczywiście nie dało się zagłuszyć colą. Ostatnia iskierka nadziei zgasła, kiedy otworzyliśmy drugą (droższą) butelkę chińskiej wódki i okazało się, że historia się dokładnie powtórzyła – i zapach i smak były nieco inne, ale tak samo trudne do zaakceptowania! Aż szkoda na takie wysokoprocentowe trunki takich ładnych butelek w które są rozlewane, bo raczej polecą do kosza razem z zawartością.

Wódeczki

No trudno – ten eksperyment nie należał do udanych. Miłośnicy tradycyjnej wódki będą mieli tutaj spory problem a oswojenie się z aromatami chińskich wódek będzie dla nich sporym wyczynem. Wyczytaliśmy jednak, że jest w Chinach bardzo dobra wódka – z bambusa, ale jak dotąd nie udało nam się jej kupić.

Niezależnie jednak od tego incydentu, przyznać trzeba, że Chiny są rajem dla amatorów alkoholi. Przede wszystkim mają tu bardzo dobre i bardzo tanie piwa! W Chinach są setki rodzajów piw, a każda prowincja ma swoje lokalne marki i wszystkie, które piliśmy bardzo nam smakowały, a do tego kosztują 2-3 juany za butelkę (czyli maksymalnie 1,30 zł). Ciekawostką jest, że nie mają znormalizowanych rozmiarów butelek, a te które są, mają najbardziej fantazyjne pojemności – np. 492ml, 528 ml, 560ml, 610ml – co kto chce 🙂

Piwka

Picie dobrego piwa o pojemności ponad 0,6l za cenę 1 zł to naprawdę niezła frajda, tym bardziej, że chłodne piwo w takim upalnym klimacie samo prosi się o spożycie 🙂
Kolejną zaletą Chin są (co odkryliśmy po nieudanej próbie z wódkami), również tanie i całkiem sensowne podróbki markowych alkoholi, jak np. Johnnie Walkera albo Grantsa.

Whiskacze

Ich ceny oscylują wokół 20 yuanów co daje sumkę 9 zł i to za butelkę wielkości 0,7 lub 0,75! Generalnie jakoś da się żyć i abstynencja nam nie grozi 🙂
Do list naszych chińskich eksperymentów kulinarnych dopisujemy też stek z małpy – mniaaam! Co prawda nie jesteśmy pewni na ile jest to lokalne danie tutaj, a nie jakiś wynalazek sprowadzany z jeszcze dalszych krajów, ale smak ma wyśmienity! Trudno go porównać do smaku innego, bardziej popularnego w Polsce mięsa. Jest bardzo delikatny i miękki a w sosie pieprzowym, czyli tak, jak my go jedliśmy, stanowi zdecydowanie jedną z lepszych dostępnych tutaj potraw.

Jeśli zaś chodzi o kategorię poszukiwań w sklepach smaków zbliżonych do znanych nam w Europie (bo już trochę się stęskniliśmy), to póki co raczej spotykają nas rozczarowania. Największym bólem jest to, że w Chinach zupełnie nie znają chleba. Tzn. takiego „normalnego” jaki jemy w Europie (nie mówiąc o polskim najlepszym na świecie chlebie żytnim). No można to było przewidzieć, skoro na każdy posiłek jedzą nuddle albo ryż, jednak i tak poczuliśmy się tym faktem mocno rozczarowani. Dodatkową zmyłką jest fakt, że mają tu bardzo dużo super wyglądających i zaopatrzonych w najróżniejsze cuda piekarni (są tam nawet zdjęcia prawdziwego razowca z ziarnami), ale niestety nie ma szans, żeby kupić tam normalny chleb! Wielokrotnie już daliśmy się nabrać „bo wyglądał tak podobnie” i zawsze się okazywało, że ten „chleb” jest obrzydliwie słodki, albo z rodzynkami, albo z jakimiś kuleczkami czekoladowymi w środku. To jakiś koszmar po prostu!
Na szczęście udało nam się zlokalizować piekarnię, w której udaje nam się kupować normalne bagietki. Są co prawda jak na tutejsze realia strasznie drogie, ale smakują dokładnie tak, jak powinna smakować bagietka i to na razie jedyne pieczywo, jakim się tu żywimy.
Kolejną nieznaną w Chinach kategorią produktów są sery. Mają chyba tylko tofu, natomiast nie sposób znaleźć np. ser żółty (raz widzieliśmy w tutejszym Makro (Metro), na półce „western products” i kosztował majątek – ponad 50 zł za niedużą kostkę). Czasami natomiast udaje nam się spotkać w sklepach jakieś namiastki serków topionych i wtedy, niezależnie od tego, czy potrzebujemy czy nie, to kupujemy. Oczywiście też są drogie (jak na warunki chińskie) bo za paczkę 10 plasterków serka topionego trzeba zapłacić 20 yuanów (czyli ponad 8 zł) ale na takie szaleństwo sobie pozwalamy. Ale i tu czasami spotyka nas rozczarowanie – ostatnio widząc na półce ser topiony wrzuciliśmy go do koszyka, nie przyglądając się jakoś szczególnie opakowaniu, a w domu okazało się, że jest to ser topiony o smaku… jagodowym!
Ale nie ma się co dziwić, skoro już udało nam się kupić tutaj słodkie kabanosy! Innych po prostu nie ma a smak tych jest… ech… chyba wszelkie opisy tego smaku są zbędne.

Kabanosy i ser

Tak w ogóle to kiełbas nie ma tutaj żadnych więc te kabanosy przez parę godzin były dla nas nadzieją na „lepsze jutro”, które zaraz potem okazało się bardzo złudne 😉 Tego dnia zdenerwowani na te słodkie niespodzianki w potrawach, w których zazwyczaj się tego nie oczekuje wyciągnęliśmy jeszcze jogurt naturalny zakupiony w supermarkecie w nadziei, że będzie przypominał rodzimy smak. I tu nadzieja również poszła w las. Okazało się, że jogurt owszem naturalny, ale mocno słodzony. Smakuje dosłownie jak waniliowy serek homogenizowany 🙁 Przy kolejnych zakupach zwracaliśmy bacznie uwagę by zakupowany jogurt miał jakieś napisy wskazujące na to, że jest naturalny, a nie jakiś tam aromatyzowany. Niestety jogurty z napisami „plane” oraz „no sugar” to po prostu kolejna zmyłka, bo oczywiście te jogurty również są słodkie. Dziwna sprawa. Wiele potraw w których nie spodziewamy się cukru jest mocno posłodzone za to jeśli ktoś chciałby kupić czekoladę, albo jakiś produkt czekoladowy to może sobie raczej pomarzyć bo czekolad nie ma! Są gdzieniegdzie do kupienia jakieś czekoladowe słodycze, ale raczej do czekolady im daleko 😉 Sytuację ratują – choć trudno dostępne – batoniki światowych marek. Tradycyjne słodycze w kolorowych papierkach też mogą zaskoczyć, bo częściej pakuje się tutaj w ten sposób jakieś kandyzowane kawałki wołowiny i innych „koszmarków”.

Jogurty i niby-cukierki

Zupełnie brakuje tutaj też kawy. Takiej normalnej: ziarnistej lub zmielonej. Rozpuszczalną kawę też zresztą znaleźć można w zasadzie tylko w ilościach śladowych i tylko w wybranych sklepach. Jeśli już jest jakaś kawa to jest to na ogół pudełko z saszetkami typu 3w1. Jeśli ktoś nie pije słodkiej, sztucznie zabielonej kawy to marny tu jego los 🙂
Na szczęście namierzyliśmy juz też kilka produktów spełniających nasze oczekiwania – tuńczyka w sosie własnym i szynkę konserwową (o konsystencji konserwy turystycznej). A to już w połączeniu z bagietką i pomidorami daje prawie europejskie śniadanie 🙂
No i zawsze w chwilach krytycznych pomagają nam dzielnie sieciowe restauracje, w których spora część menu jest taka sama jak w Polsce i dokładnie tak samo smakuje. Dobre jest też to, że w Chinach jest cała masa restauracji sieciowych, które naśladują te zachodnie i w zasadzie wcale im nie ustępują, dodatkowo oferując różne potrawy lokalne, i co ważne, oferują podobny asortyment za niższe ceny niż ich słynne światowe odpowiedniki (których nazw nie podamy, żeby nie prowadzić tutaj kryptoreklamy ;-)).
Tak więc Europejczyk może tutaj przeżyć, ale musi się liczyć, że będzie to kosztowało sporo nerwów 😉 Mimo tych wszystkich metod przeżycia i tak każdy Polak będzie tutaj tęsknił za żurkiem, kiełbaską czy zwyczajnym smacznym bigosikiem…

Quanzhou czyli „rzut beretem” od Tajwanu

piątek, wrzesień 18th, 2009


Po przybyciu do Qanzhou zostaliśmy zaskoczeni wielkością tego miasta (ciekawa sprawa, że widząc wcześniej inne chińskie metropolie daliśmy się jeszcze czemuś zaskoczyć ;-)). Głównie dlatego, że spodziewaliśmy się zastać tutaj miasteczko (jak na chińskie rozmiary) bo przewodnik Lonely Planet informował, że liczba mieszkańców wynosi tutaj około 185 tys. osób. Po przybyciu jadąc do hotelu uznaliśmy, że to jakieś mocne niedoszacowanie, bo przez zabudowane centrum jechaliśmy tak długo, że Warszawę zdołalibyśmy w ten sposób przejechać wzdłuż i wszerz. No i faktycznie po bliższych oględzinach miasta okazało się, że w całej aglomeracji mieszka tu łącznie ponad 7,6 mln mieszkańców. Nie wiemy skąd takie dziwne dane ma Lonely Planet
🙂

Quanzhou

Usytuowanie miasta jest bardzo ciekawe bo leży ono przy wschodnim wybrzeżu Chin w połowie odległości pomiędzy Szanghajem a Hong-Kongiem vis a vis wyspy Tajwan. Należy do prowincji Fujian, aczkolwiek wg rządu Tajwanu cały Fuijan należy do Republiki Chińskiej, czyli kraju u nas popularnie zwanego Tajwanem, ale nie uznawanego przez wiele krajów za oddzielne państwo. Np. Polska nie ma żadnego swojego przedstawicielstwa w Republice Chińskiej. Sprawa jest strasznie zakręcona i nie ma co wnikać 😉 Ważne, że Fujian leży na kontynencie i na mapach zaliczany jest do Chin. Tajwan jest blisko i czy ma na niego wpływ czy nie to już inna sprawa 🙂

Miasto jest zaskakująco czyste i zadbane jak na to co do tej pory widzieliśmy. Pierwsze dni pobytu pozwoliły nam bliżej poznać ulice miasta, zarówno te położone w centrum jak i te na peryferiach. Wszędzie widać dbałość o czystość i „poukładanie”.

Quanzhou2

Turystów nie ma tutaj w ogóle. Nie spotkaliśmy do tej pory ani jednej osoby (sic!) nie przypominającej tubylców. Z jednej strony pewnie nie sprzyja temu okres (druga połowa września) z drugiej strony nie ma tu propagowanych przez media zabytków, które przyciągałyby turystów.

My uważamy, że miasto warte jest zobaczenia jeśli tylko ktoś znajdzie się w tym rejonie. Po pierwsze są tutaj pięknie zadbane miejsca gdzie można się zrelaksować: duże parki, oczka wodne, pagody itd. Po drugie jest tutaj piękna świątynia buddyjska Kaiyuan, która swoim urokiem zachwyca nawet bardziej niż osławiony Shaolin.

Kaiyuan

Położona jest na terenie o powierzchni 78 tys. m2, wśród pięknej zieleni i wspaniale utrzymanych ogrodów. Złożona jest z kilku wielkich i pięknych pagód, a od południowej strony jak gdyby na straży tych budynków stoją piękne cuda architektoniczne, które przedstawiane są jako wizytówka Qanzhou: pięciopoziomowe ogromne pagody Zhenguo (od strony wschodniej) i Renshou (od strony zachodniej). Wszystkie te budynki pochodzą z 686 roku i zachwycają swoim kunsztem.

Pagody

Murek

W innej części miasta znajdują się jeszcze dwie inne świątynie buddyjskie: Mazu i Guandi. Ta druga zachwyca kunsztownymi wykończeniami dachów a przed jej wejściem mimo sporego ruchu (położona jest przy ruchliwej ulicy) mieszkańcy zapalają niezliczone ilości kadzideł, których woń roznosi się wokół w dzień i w nocy.

Guandi

W mieście znajduje się również interesujący meczet Quingjing, zbudowany tu przez arabów w roku 1009 a odbudowany później w roku 1309.

Generalnie miasto bardzo szybko daje się polubić. W niektórych miejscach zachwyca pięknymi palmami, które do złudzenia przypominają obrazy rodem z Majami – jest bardziej kalifornijskie niż chińskie 🙂

Palemki

I nic w tym dziwnego. Klimat jest tutaj tropikalny. Wilgotność waha się od 45 do 90 procent przy temperaturach rzadko schodzących poniżej 30 st.C. Viva Tropicana! 🙂

W następnych wpisach zdamy relację z innych miejsc tego miasta, w tym z ogromnego parku, znajdującego się w północno-zachodniej części miasta. Wybieramy się do niego już w najbliższy weekend.

Chiny – Chongqing

czwartek, wrzesień 10th, 2009

Chongqing czyli drapacze chmur nad Jangcy

czwartek, wrzesień 10th, 2009

(Uwaga: na razie została umieszczona tylko część zdjęć ponieważ mamy spore kłopoty z dostępem do Internetu)
Podróż z Chengdu do Chongqing okazała się najbardziej przypominającą tę w pociągach europejskich. Może dlatego, że był to pociąg klasy T (czyli najwyższa w chińskiej kolei) i odległość naszej podróży była stosunkowo niewielka bo wynosiła 340 km. Wagony z miejscami siedzącymi były dwupokładowe (z piętrem). Ta „europejskość” polegała przede wszystkim na tym, że w pociągu było sporo wolnych miejsc siedzących i wreszcie nie trzeba było urządzać wyścigów do wagonu 😉
Do Chongqing dotarliśmy późnym wieczorem więc było już kompletnie ciemno. Zanim wybraliśmy się do tego miasta wysłaliśmy prośbę o rezerwację miejsc w hostelu. I tu niespodzianka: po raz pierwszy w czasie naszej podróży nam odmówiono. Odpowiedź była niejasna i powoływała się na problemy z energią elektryczną, zmianą systemu itd. Generalnie w skrócie brzmiała tak: „przepraszamy, ale nie możemy przyjmować gości”. W związku z tym wysłaliśmy kolejne zapytanie do innego namierzonego wcześniej hostelu. Otrzymaliśmy odpowiedź, że ze względu na późną porę musimy dotrzeć do nich taksówką, która kosztuje około 35 yuanów. Poza zwiększonym wydatkiem w niczym to nam nie przeszkadzało bo mieliśmy adres tego hostelu zapisany również w „krzaczkach” więc z ewentualnym domówieniem się z taksówkarzem nie przewidywaliśmy komplikacji. Po przybyciu na miejsce i wyjściu na dworzec ni stąd ni zowąd pojawił się człowiek z logo hostelu, który odmówił nam przyjęcia i zaczął łamaną angielszczyzną nam tłumaczyć, że mimo, że nam odmówiono przyjechał po nas bo mogą jednak nas przyjąć 🙂 Ponieważ oprócz logo na banerze miał również logo na koszulce wzbudził nasze zaufanie i udaliśmy się z nim do samochodu. W drodze próbowaliśmy wyjaśnić co tak naprawdę się stało, że początkowo odmówiono nam przyjęcia. Z długich i zawiłych wyjaśnień zrozumieliśmy tyle, że hostel zorganizowany jest w jakichś budynkach należących do fabryki i jakieś organizacje (być może związki zawodowe) wkroczyły do hostelu bojkotować jakieś decyzje. W hostelu przy recepcji rezydują wysłani przedstawiciele tego zakładu pracy, ale ponieważ wiedzieli, że przyjedziemy to postanowiono nas przyjąć 🙂 Trafione w dziesiątkę! Nie dość, że nie musieliśmy inwestować w transport do hostelu to okazało się, że byliśmy jedynymi gośćmi w całym hostelu więc traktowano nas niemal jak VIP’ów. Dostaliśmy pokój klasy porządnych hoteli i pełne wsparcie we wszystkim czego nam brakowało. Już w drodze do hostelu pokazywano nam downtown tego miasta i trzeba przyznać, że zrobiło to ogromne wrażenie. Miasto naszpikowane było drapaczami chmur przypominającymi największe metropolie świata. Chongqing ma prawie 10 mln mieszkańców i stanowi w zasadzie samodzielną prowincję chińską. Położone jest na wzgórzach otaczających dwie rzeki: Jialing i Jangcy. Rzeki spotykają się przy wschodnio-północnej części miasta, a centrum miasta znajduje się pomiędzy obiema rzekami.

Plan Chongqing

Również nasz hostel znajdował się w tej części centralnej. Można więc było podziwiać ogromną zabudowę miasta i zobaczyć jak rozwija się najszybciej wzrastająca aglomeracja na świecie. Gdyby oprócz ścisłego miasta przyjąć za liczbę mieszkańców całe otoczenie tego zurbanizowanego centrum wyniosłaby ona prawie 35 milionów, a to czyni to miasto największą aglomeracją na świecie! Całe to miasto to ogromny plac budowy pełny budowlanych żurawi przeplatających się ze starszymi już i brudnymi od pyłu wysokościowymi blokami i osiedlami apartamentowców. Wielkie mosty przerzucone nad Jangcy i Jialing, ogromne ilości dróg i tuneli przewierconych przez góry, krótko mówiąc toczą się tutaj prace, które w Europie zajmowały dziesiątki a nawet setki lat tutaj zostały zintensyfikowane by osiągnąć ten sam efekt w lat kilka! Wysokich drapaczy chmur jest tutaj całe stado. Ocenia się, że jest ich prawie 400. Najwyższe z nich osiągają wysokość ponad 260m. Gdy wyszliśmy z hostelu na pierwszy spacer po mieście musieliśmy zadzierać głowy by zobaczyć co nas otacza, a mieszkaliśmy w zasadzie pośród budynków mieszkalnych, a nie biurowców.

Chongqing1

Inna sprawa, że zaraz po wyjściu trzeba było iść ostro pod górkę. Górzysty teren sprawił, że w Chongqing nie ma rowerów! Obraz zupełnie niepodobny do Chin gdzie rowery i skutery zalewają każdą drogę. Na początku kompletnie nie rozumieliśmy dlaczego. Ale oględziny miasta i rozmowy z lokalesami wyjaśniły zagadkę. W zasadzie logiczne.
Spacer po mieście pozwolił zauważyć, że ceny w ścisłym centrum tak ogromnego miasta wcale nie muszą być wysokie.

Chongqing2

W zasadzie takie artykuły jak ubrania czy obuwie w wysokiej jakości sklepach można było zakupić taniej niż w niektórych „małych” mieścinach chińskich. Możliwe, że te ceny są efektem dobrego położenia gospodarczego Chongqing. Jest tu bowiem ważny port lądowy na Jangcy. Niedaleko od jego wschodnich granic kończy się zbiornik zalewowy Tamy Trzech Przełomów.

Trzy Przelomy

Wzbudzającego ogromne kontrowersje największego projektu budowlanego na świecie. Nic dziwnego. Zalanie ponad 1200 miejscowości i przesiedlenie ponad 1,5 mln ich mieszkańców by podnieść wodę do ponad 170m, co według krytyków nieodwracalnie zakłóci ekosystem regionu dorzecza Jangcy, które zamieszkuje 40% ludności Chin (czyli więcej niż w całej Europie!) musi budzić ogromne kontrowersje i niepokoje. Sprawa jest o tyle bardziej bolesna, że pod wodami Jangcy zniknęły całe miasta z ich infrastrukturą, ulicami, sklepami itd., ale co najgorsze wraz z nimi zniknęły też starożytne świątynie i klasztory z czasów Dynastii Ming sprzed 350 lat, kamienne budowle Dynastii Hań z czasów Chrystusa oraz 30 miast z epoki kamienia. W sumie zalanych zostało ponad 1300 obiektów światowej klasy. Rany! Takie rzeczy mogą dziać się tylko tutaj!
Z Chongqing można popłynąć na kilkudniowy rejs statkiem po Jangcy by zobaczyć wszystkie te cuda na własne oczy. Taki był też nasz zamiar, ale oryginalne plany naszej podróży po Chinach się nieco zmieniły i postanowiliśmy w związku z tym udać się teraz od razu na południowy-wschód Chin, a do tematu rejsu po Jangcy jeszcze wrócimy. Póki co postanowiliśmy więc na razie zobaczyć na tyle na ile pozwala nam nasza kondycja fizyczna, bo trzeba wiedzieć, że to co zastaliśmy tutaj jako warunki pogodowe mocno dało nam w kość. Temperatury nie spadały tutaj poniżej 37 st. C przy wilgotności ponad 45%. Efekt był taki, że pot lał się non stop strumieniami z każdej części ciała, zupełnie jak w saunie 🙂 W dodatku przy takich warunkach pogodowych – jak wyjaśnia międzynarodowy portal pogodowy – temperatura odczuwalna jest na poziomie 44 st. C. Oczywiście nie zastopowało nas to w klimatyzowanym hostelu, ale wejście do jakiegokolwiek lokalu powodowało, że chciało się tam siedzieć jak najdłużej. Chwila wyjścia z budynku sprawiała, że fala gorąca sama wpychała nas znowu do wewnątrz 🙂 Po prostu walka z żywiołem. Taka wilgotność sprawiała zresztą, że nawet widoczność nad Jangcy była nieco ograniczona poprzez unoszącą się w powietrzu parę. Nawet mieszkańcy tego miasta męczyli się mocno tymi warunkami pogodowymi. Wystarczyło popatrzeć na schody wewnątrz klimatyzowanych budynków, gdzie zasiadały tłumy by ulżyć sobie w tej męczarni.
Nie zrażając się tymi wszystkimi niedogodnościami dzielnie eksplorowaliśmy centrum miasta. Trzeba przyznać, że chodzenie po takim mieście daje największe wyobrażenie o prawdziwym życiu miasta. Plątanina ulic, zawiłości różnych zakamarków okazały się zatrważające. W wielu miejscach drogi prowadziły w tak skomplikowany sposób, że nie widząc słońca można było się mocno zakręcić i stracić orientację w terenie. Tym bardziej, że różnice w wysokościach poszczególnych ulic czasami były niesamowite. Pokonywanie schodów w dół i w górę w tym mieście to standard 🙂 Swoim celem jednej z takich wędrówek po mieście uczyniliśmy kolej linową zawieszoną nad Jangcy. Wędrówka „na orientację” do tego miejsca dała sporo frajdy, bo mogliśmy przedzierać się przez dzielnice slumsów, w których tłumy lokalesów zajadały się dziwnie pachnącymi przysmakami, smażyły różne potrawy wprost na wychodzących na ulicę podwórkach wśród biegającymi po górach śmieci kurami i innym inwentarzem. I to wszystko w centrum ogromnego miasta nazywanego „chińskim Chicago”.

Chongqing3

Mieliśmy też okazję podziwiać różnego rodzaju mięsa na straganach wystawianych na ciasnych ulicach w formie małych targów. Tam też znaleźliśmy wreszcie kolej linową, która poruszała się szybko na ogromnej wysokości wprost nad tymi slumsami.

Chongqing4

Okazało się więc, że aby dotrzeć do stacji z której rusza kolej, trzeba się udać kolejnymi ciasnymi ulicami ostro pod górę. Ba! Żeby to były tylko ulice. Trzeba było wspinać się po różnych dziwnych schodach i górach osmolonych gruzowisk. W pewnym momencie nawet zwątpiliśmy czy na pewno taką drogą trzeba iść by dojść do tej stacji. Wtedy jedna ze schodzących z góry Chinek zdecydowanym ruchem potwierdziła, że należy iść drogą, którą obraliśmy. Po dalszej wspinaczce w górę w strugach spływającego z nas potu wreszcie znaleźliśmy się przy stacji i za jedyne 5 yuanów mogliśmy zakupić bilet by przedostać się na drugą stronę Jangcy i z góry podziwiać wszystkie slumsy, które dopiero co pokonywaliśmy, a potem znad samej rzeki podziwiać wieżowce i mosty Chongqing.

Chongqing5

Lokalnych pasażerów było tutaj niewielu więc bez przeszkód można było podziwiać panoramę miasta. Kolej linowa określana tutaj również jako „bus in the air” łączy dwa brzegi Jangcy zapewniając przejażdżkę na długości 1200m. Ponieważ daje ona możliwości duże możliwości widokowe sprawia, że korzystają z niej często różne ekipy filmowe. Wg notatki, która zamieszczona była na stacji z której ruszyliśmy korzystało już z niej 20 ekip filmowych.
Po przedostaniu się na drugą stronę Jangcy podziwialiśmy wybrzeże centrum już z drugiej strony rzeki.

Chongqing6

Można było zauważyć, że biegający po gruzowiskach drób to żaden wyjątek bo co sprytniejsi „chodowcy” trzymają go nawet na dachach domostw i to wprost pod koleją linową 🙂 Oprócz niesamowitych widoków centrum można było zauważyć, że w mieście sporo jest jeszcze do wykorzystania a ruiny i gruzowiska ciągle powstają by na ich miejscu wyrastały nowe wysokościowce.

Chongqing7

Po takich widokach wcale nie wyszliśmy ze stacji tylko w cenie przejazdu, który zakupiliśmy ruszyliśmy w drogę powrotną. Było to jak najbardziej w porządku, bo niby kto przedostaje się na drugi brzeg Jangcy by zaraz z powrotem wracać do punktu wyjścia? 🙂 Dla nas było to zupełnie logiczne bo powrót „na nogach” do centrum z którego przyjechaliśmy oznaczałby wielokilometrową wędrówkę w nieznośnym upale. Po takich wędrówkach aż miło wracało się do klimatyzowanego pokoju w hostelu.
Oczywiście by dopełnić swojego wglądu w życie miasta podobne wędrówki – tym razem już w ścisłym centrum wykonaliśmy również po zmroku. Widok kolorowych reklam, neonów i piękne oświetlonych budynków robie niesamowite wrażenie i co zupełnie zrozumiałe mrok zakrywa te brudne i mniej ciekawe zakamarki z którymi zderzaliśmy się w ciągu dnia.

Chongqing8

Nasz pobyt w tej modernistycznej metropolii zakończyliśmy następnego dnia udając się w podróż do Quanzhou – miasta położonego o dalsze 1300 km w linii prostej na południowo-wschodnie wybrzeże Chin…

Chiny – Chengdu

środa, wrzesień 9th, 2009