Luoyang i Shaolin
poniedziałek, sierpień 31st, 2009
W niedzielę przed południem dotarliśmy do Luoyang (w prowincji Henan) gdzie pierwszą sprawą, którą mieliśmy załatwić było miejsce noclegowe. Luoyang jest 1,5-milionowym miastem i to niezbyt atrakcyjnym turystycznie (wybraliśmy się tu głównie po to, żeby stąd pojechać do słynnego Klasztoru Shaolin – turyści udają się zazwyczaj do stolicy prowincji Henan – Zhengzhou, które jest w podobnej odległości do Shaolin) więc zadanie wydawało się niełatwe. Wizja przemierzania miasta z ciężkimi plecakami w samo południe słonecznego dnia w poszukiwaniu jakiegoś hostelu lub guesthouse’u nie była zbyt zachęcająca. Kolejny raz jednak okazało się, że mamy sporo szczęścia i wiemy już jak dyskutować z Chińczykami nie znając ani jednego słowa w ich języku J Zaraz po przybyciu namierzyliśmy hotel nieopodal dworca. Standard hotelu wskazywał jednak na aspiracje biznesowe, które z braku licznych gości mocno przygasły. Ceny jednak trwały dzielnie na poziomie wyznaczonym przez management i raczej straszyły swoją wysokością niż zachęcały. Szczególnie takich travelersów jak my, którzy nie przyjeżdżają tu by ubijać lukratywne interesy, tylko obejrzeć miasto, przenocować i pojechać zobaczyć to co ciekawe w okolicy. W pierwszej kolejności spytaliśmy o sposoby dotarcia do Shaolin co osobę wyławiającą klientów na wycieczki rozkręciło i stworzyło podatny grunt pod negocjacje cenowe. Takiej okazji już nikt łatwo z rąk nie wypuszcza bo turystów w tym mieście ani widu ani słychu. Zobaczywszy ceny na poziomie od 218 do 460 yuanów od razu powiedzieliśmy, że nie jesteśmy zainteresowani jako, że „znamy tutaj” hostel z kategorii Hostels International, na które mamy zniżki (kartę członkowską przemyślnie wyrobiliśmy już w Pekinie J). To dało skuteczny efekt gwałtownego zniżkowania cen, byleby tylko zatrzymać klienta. Po twardych negocjacjach, obejrzeniu pokoju standardu światowego (łazienka, klimatyzacja, TV itp.) i kolejnym „pokazowym wychodzeniu” z hotelu, stanęło na 100 yuanach J Za taką cenę to w hostelu nie uzyska się dwuosobowego pokoju bez łazienki więc nie było co już szukać dalej – zostaliśmy J
Zanim udaliśmy się na obchód miasta do wykonania była kolejna misja. Tym razem trzecia akcja z cyklu „Kupowanie chińskich biletów kolejowych”.
I znowu okazało się, że z kompletnie niezrozumiałych dla nas powodów na stacji kolejowej kłębią się tłumy ludzi, krzyczą, przepychają i atakują okienka jak stoiska mięsne z pustymi hakami za czasów głębokiej komuny w Polsce. Chyba nigdy nie pojmiemy dlaczego Chińczycy tak walczą o bilety, które a) wcale nie są tanie, b) zazwyczaj są dostępne i daje się je kupić c) jak wszędzie na świecie są zwykłymi niczym więcej niż świstkami papieru uprawniającymi do przejazdu. Wygląda na to, że kupują je z takim szumem i tłumem dla zasady. Tłum nadzoruje policja, co jakiś czas wpada umundurowany pracownik kolei i krzyczy na wszystkich robiąc jeszcze więcej hałasu. Gdyby kasy nie były obwarowane grubymi, metalowymi poręczami i przed kasą nie było specjalnego metalowego kołowrotu pozwalającemu na zbliżenie się do okienka kasowego tylko jednej osoby, to z pewnością kasy byłyby stratowane przez napierający tłum. Co ciekawe wśród szeregu kas na dworcu stoją przynajmniej dwie kolejki do zwrotu biletów. Widać to działa prawie jak giełda papierów wartościowych, kupuj – sprzedawaj. Tylko nikt na tym nie zarabia J Kolejny raz misja zakończyła się sukcesem. Bilety na kolejną podróż (do Xi’an) zostały kupione. Mogliśmy więc spokojnie eksplorować miasto.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do lokalnego baru gdzie było sporo osób spożywających posiłki. Ponieważ miasto jest zupełnie nieprzygotowane pod jakąkolwiek turystykę to nie ma szans by zdobyć jakiekolwiek menu w języku angielskim. Są tylko „chińskie krzaczki” i cyferki oznaczające ceny. W tej sytuacji zakup jakiegokolwiek posiłku z menu jest losowaniem na loterii J Mając już doświadczenia z Pingyao wiedzieliśmy, że jako ludzie biali wzbudzamy sporą sensację a to pozwala na niekonwencjonalne zachowania, które są traktowane z równie dużą ciekawością jak samo pojawienie się w miejscu publicznym J Śmiało więc dokonaliśmy rekonesansu posiłków znajdujących się na stołach tych, którzy już je spożywali, robiąc wprost obchód po barze i „zaglądając w talerze”, uśmiechając się przy tym i pokazując wyprostowany do góry kciuk, że mają super jedzenie J To natychmiast otwierało kontakt z klientelą i obsługą lokalu, której wystarczyło tylko pokazać palcem wybrane potrawy na stołach innych osób pokazując tylko liczbę dań. Tak więc nabyliśmy w ten sposób solidne porcje lokalnych dumplingów gotowanych na parze, nudlesów, potrawki mięsno-warzywnej i ryżu, dodając do tego lokalne (produkowane w Luoyang) piwo.
Wzbudzając sensację wszystkich wokoło, którzy patrzeli co i jak będziemy jeść przy okazji zaczepialiśmy siedzącego obok chłopaka by pokazał nam z czym się te dumplingi spożywa (na stole był jakiś sos i cała miska suszonych papryczek chili). Tak więc w ciągu kilku minut mieliśmy na stołach wybrane dania w dodatku wiedzieliśmy już jak je spożywać. Obsługa i klientela tłumnie odwracała się obserwując nas i ciesząc się z takiego rzadkiego u nich widoku. Skłonni jesteśmy uznać, że w tym lokalu byliśmy pierwszymi obcokrajowcami od niepamiętnych czasów (jeśli w ogóle kiedyś zawitał tam ktoś z zagranicy). W mieście jak się okazało przez dwa dni naszych długich spacerów nie spotkaliśmy ani jednej osoby o „niechińskich” rysach.
Podróż przez miasto do starej części miasta, którą wypatrzeliśmy na mapie okazała się ciężką przeprawą. Nie, żeby oznaczało to przemierzanie jakiegoś błota czy piachu, ale raczej pod względem psychicznej udręki J Z mapy wynikało, że „starówka” znajduje się w odległości około 4 km od dworca kolejowego więc to nic wielkiego. Ale im bardziej oddalaliśmy się od dworca tym bardziej wyglądało to dziwnie. Przede wszystkim ze względu na niezliczone liczby małych warsztatów samochodowych, punktów serwisowych i hurtowni „nie wiadomo czego”, pełnych smarów, olejów, kabli, drutów itd. Takich podwórkowo-garażowych punktów były setki, jedne przy drugich. Aż dziwne czy ktokolwiek jest w stanie korzystać z tak ogromnej liczby tych miejsc. Po przejściu jakichś 6 kilometrów nadal wokoło były tylko niezliczone ilości takich punktów hadlowo-usługowych, przed którymi na brudnych krzesłach lub chodnikach siedziały znudzone osoby grające w karty, mahjonga lub patrzące z nudów w niebo. Gdzieniegdzie widać było niewielki „ruch w interesie” i naprawiano jakiś samochód czy obrabiano jakieś metalowe części. Gdy skręciliśmy wreszcie w jakąś ulicę dającą nadzieję na dojście do jakiegoś centrum pobocza nadal okupowane były przez różne hurtownie i sklepiki w rodzaju „elektryczno-mechaniczno-ślusarko-spawalniczo-usługowych”. Natrafiliśmy nawet na sklepiki z różnymi specjalistycznymi kosmetykami, które miały udawać znane światowe marki, np. piękne kosmetyki L’orial (nie mylić z L’oreal) czy Shicedo (nie mylić z Shiseido) J Wreszcie po długim marszu dotarliśmy do pokaźnej starówki. Miejsce to jedynie potwierdziło nasze wcześniejsze przypuszczenia, że nie ma tu w ogóle turystów i nikt na nich tutaj nie czeka. W „normalnym” mieście do którego zajeżdżają turyści z głównej ulicy starego miasta robi się atrakcyjną ulicę pełną restauracyjek, skelpików i innych atrakcji. Tutaj ulica ta okazała się zwykłym targowiskiem różnego rodzaju towarów dla lokalnej społeczności. Ogromne liczby szyldów, ale ani jednej literki alfabetu łacińskiego.
Nawet plan miasta Luoyang, który można nabyć w wielu miejscach jest tylko i wyłącznie w „krzaczkach” co skutecznie uniemożliwia jakiekolwiek z niego korzystanie dla osób nie znających języka chińskiego. Jak się później okazało (po długich wędrówkach również w innych częściach miasta) całe to miasto to jeden wielki plac targowy pełny niezliczonej liczby sklepów specjalizujących się w towarach „made in China”. Specjalizacja wzrosła już do tego stopnia, że w jednym miejscu znajdują się wszystkie sklepy sprzedające np. instrumenty muzyczne, w innym miejscu sklepy z kosmetykami, w jeszcze innym sklepy sprzedające książki itd. itd. Jakiś totalny obłęd. Nasz śmiech wywołała tutaj także śmieciarka jeżdżąca po ciasnych ulicach, która przepychając się wśród tłumów bardzo głośno odgrywała melodie „Happy birthday to you”. Jak nic należy to tłumaczyć na ludzki język: „Najserdeczniejsze życzenia urodzinowe od śmieciarki” J Jedyna zaleta jaką można było doświadczyć przemierzając to miasto kompletnie pozbawione turystów to obejrzenie faktycznego życia Chińczyków z ich sposobem kupowania, spożywania posiłków itd. Wszędzie gdzie się pojawialiśmy wzbudzaliśmy sporą sensację i poszturchiwania się łokciami gapiów, którzy patrzyli na nas jak na przybyszów z innej planety J
Następnego dnia wybraliśmy się w położone w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Luoyang góry Songshan gdzie pośród wielu różnych historycznych cudów znajduje się również Klasztor Shaolin.
Przemierzając tę drogę autobusem mieliśmy okazję zobaczyć z czego faktycznie żyją wsie w prowincji Henan. W większości jest to po prostu uprawa kukurydzy, której niezliczone hektary pól wypełniają okoliczny krajobraz. Co ciekawe mimo pory zbiorów nie widzieliśmy ani jednego kombajnu. Widać było jedynie pełno małych wózków lub traktorów wielkości niewiele większej od wózka inwalidzkiego załadowanego całymi pędami kukurydzy tak bardzo, że ładowność tych przyczepek była bliska tradycyjnym polskim przyczepom doczepianych do ciągników rolniczych J W drodze do Shaolin odwiedziliśmy jeszcze kilka innych świątyń i historycznych zabytków. W jednej ze świątyń buddyjskich mieliśmy nawet okazję trafić z grupą lokalesów na mszę buddyjską podczas której kapłan zdecydowanym głosem zakazał fotografowania (wynikało to wyraźnie z jego gestów) a potem donośnym głosem wygłaszał kazania z których oczywiście dla nas nic nie wynikało J Po różnych częściach kazania wśród zebranych rozlegały się gromkie okrzyki jakiegoś buddyjskiego zawołania. Na koniec kapłan zaczął wskazywać z uczestników osoby, którym pokazał wejście do innej części świątyni. Wśród tych osób znaleźliśmy się również my więc mogliśmy w innej części przybytku zapalić kadzidła 😉
Podróż w pozostałe miejsca dała nam mnóstwo wrażeń. Przede wszystkich wzrokowych. Jak się okazało góry Songshan to potężne skaliste wzgórza pełne pięknej roślinności i cudownych widoków. Położone wśród nich różne historyczne obiekty potęgują wrażenie niezwykłości tego miejsca. Na terenie jednej ze świątyń mogliśmy na przykład podziwiać cyprysy, których wiek szacuje się na (uwaga!) 4500 lat! Same drzewa podparte są w wielu miejscach belkami, żeby mogły jako staruszki się jeszcze trzymać, ale drzewa te nadal żyją i mają zielone liście!
Oczywiście największe wrażenie wśród wszystkich obejrzanych zabytków zrobił Shaolin. A konkretniej nie sama świątynia, która oczywiście jest przepiękna i zachwyca swoim kunsztem, ale których już wiele w Chinach obejrzeliśmy, tylko przede wszystkim jej otoczenie.
Położona wśród gór, przy strumieniu z wieloma spadami wody, wśród bujnych drzew robi niesamowite wrażenie. Na dodatek na samym szczycie widocznych sprzed świątyni wzgórz widać ogromny posąg siedzącego Buddy i małe pagody. Jeżeli ktoś pamięta słynny film „Klasztor Shaolin” opowiadający historię z jednej z rycin znajdujących się na wewnętrznych murach klasztoru to warto zwrócić uwagę na Pagoda Forest – miejsce położone nieopodal świątyni (pełne wysokich wież – pagod), w którym mnisi ćwiczyli Kung-Fu, a do którego wstępu zabraniano obcym. Teraz po 30 latach od nakręcenia tego filmu (1979) drzewa są już tu stanowczo wyższe i pagody przemieszane są wraz z nimi na niemal równej wysokości.
Wyjazd do Shaolinu pozwolił nam również na obejrzenie specjalnego pokazu Kung-Fu w wykonaniu młodych adeptów tej słynnej na cały świat sztuki walki. Renoma tego miejsca i położone tu szkoły Kung-Fu przyciągają tu setki młodych ciężko pracujących chłopaków, których popisy robią ogromne wrażenie. Jeżeli ktoś chce wiedzieć jakie, to odsyłamy do filmu. Wszystkie te karkołomne figury i sposoby walki to nie efekty specjalne tylko faktyczne umiejętności tych ludzi!
Wizytę w prowincji Henan zakończyliśmy więc naprawdę miłymi wrażeniami. W nocy z poniedziałku na wtorek przebędziemy teraz pociągiem kilkaset kilometrów dalej na południe Chin do Xi’an, które jest stolicą prowincji Shaanxi. Tam czeka nas kolejny niesamowity cud historii: armia terakotowa…