Archive for the ‘Malezja’ Category

Kuala Lumpur – Thaipusam i wizyta u malezyjskich przyjaciół

środa, luty 8th, 2012

Po nocy spędzonej na lotnisku w Colombo i kilku godzinach lotu, dotarliśmy do Kuala Lumpur. Było wczesne popołudnie a temperatura po wyjściu z samolotu dala nam wyraźnie do zrozumienia, ze jesteśmy bardzo blisko równika. Nieziemski upal (zgodnie z tym, co mówiły nasze prognozy w telefonach, temperatura odczuwalna wynosiła 47 st.C!) i lepkie od wilgoci powietrze. Wydawało się, że po prostu się ugotujemy. Nie zdążyliśmy nawet dotrzeć do miejsca, z którego odjeżdżają autobusy do centrum miasta, gdy błękitne niebo w momencie zasnuło się ciemnymi chmurami i lunął rzęsisty, ulewny deszcz, charakterystyczny dla klimatu okołorównikowego. Lało bez przerwy przez cala drogę do miasta (prawie godzina), ale w chwili kiedy dojeżdżaliśmy do celu, niebo znów się przejaśniło i przez kolejne kilkanaście minut mogliśmy obserwować błyskawicznie schnące w upale kałuże i chodniki.
W Kuala Lumpur nasza wycieczka na chwile się rozdzielała, ponieważ my byliśmy umówieni, że zatrzymamy się u naszej koleżanki – Penny, poznanej przed dwoma laty w Nowej Zelandii, natomiast reszta ekipy udała się do hotelu zarezerwowanego przez Mariusza.
Pierwszy wieczór w Kuala Lumpur spędziliśmy w towarzystwie Penny i jej siostry. Dziewczyny są pochodzenia chińskiego, więc na kolacje były typowo chińskie dania, przygotowywane przez Jessicę. To było dla nas spore zaskoczenie, bo po 3 miesiącach spędzonych w Chinach, wydawało nam się, ze Chińczycy w ogóle w domach nie gotują, tylko zawsze wychodzą gdzieś zjeść na ulicy, bo jest tanio i smacznie. Ale domowe, chińskie jedzenie okazało się prawdziwym hitem. Było pysznie. Wieczór mieliśmy spędzić na spotkaniu związanym z zakończeniem obchodów chińskiego nowego roku. Trzeba tu zaznaczyć, ze Nowy Rok obchodzi się zgodnie z chińskim kalendarzem 15 dni. Dzień ostatni jest zawsze świętowany w szczególny sposób, ponieważ jednocześnie ma on dla Chińczyków takie znaczenie, jak dla nas Walentynki, wiec przy okazji jest to święto zakochanych 🙂 Na zakończenie obchodów chińskiego nowego roku, Penny zabrała nas do parku z jeziorkiem, w którym była specjalnie z tej okazji zorganizowana impreza. Były koncerty, występy, puszczanie lampionów, a także specjalna, walentynkowa zabawa wywodząca się z dawnej tradycji chińskiej (kiedy to dziewczyny nie wychodziły z domów aż do takiego właśnie momentu). Polegała ona na tym, ze dziewczyny na pomarańczach pisały swoje imiona i numery telefonów, następnie na znak prowadzącego wrzucały owoce do jeziorka. W kolejnym etapie zabawy, chłopcy uzbrojeni w foliowe torby wchodzili do wody i wyławiali z niej pomarańcze. Oczywiście im więcej, tym lepiej.

Rzucanie pomaranczy

W ostatnim etapie, który już odbywa się poza widokiem publicznym, chłopcy dzwonią do dziewczyn, których numery wyłowili i umawiają się na randki. Niestety nie mamy pojęcia na ile ta metoda swatania jest skuteczna i jak często kończy się bajkowym „i żyli długo i szczęśliwie”. Szczerze mówiąc trochę to nudne, z naszego punktu widzenia dziwne ale emocje, jakie cala zabawa wzbudzała w Chińczykach, ogromne zaangażowanie, radość, wiarę w znalezienie swojej miłości właśnie w ten sposób, po raz kolejny uświadomiły nam, jak bardzo różnią się poszczególne kraje miedzy sobą. Jednak zmęczenie nieprzespaną nocą dało o sobie znać i nie wytrwaliśmy do końca imprezy.
Następnego dnia wstaliśmy gdy było jeszcze ciemno. Penny obiecała nas zawieźć do Batu Caves na obchody Tahipusam ale doradziła, żebyśmy przed godz. 7:00 wyszli z domu, by uniknąć największych korków po drodze i dotrzeć na miejsce jak jeszcze nie będzie tam koszmarnych tłumów. Tak tez zrobiliśmy. I oczywiście okazało się, że było to idealne rozwiązanie. O naszych doświadczeniach z Thaipusam (jak również o samym święcie, jego historii i tradycjach) możecie przeczytać tutaj: „Thaipusam – przerażające święto ku czci Murugana”. W tym roku jednak, Thaipusam miał trwać nie 3 dni, jak dwa lata temu, a zaledwie 1 dzień. To właśnie spowodowało, ze niewyobrażalne tłumy nadciągały do jaskiń ze wszystkich stron i jeszcze przed godzina 9:00 wszystkie drogi dojazdowe do Batu Caves były zalane powoli przemieszczającą się masą ludzką, pragnącą dołączyć do barwnych pochodów, otrzymać błogosławieństwo, dać się ponieść świątecznemu szaleństwu.
Podobnie jak poprzednim razem, byliśmy zachwyceni – różnorodnością kolorów, zapachów, muzyki, przy której tak łatwo było zapomnieć o realnym, otaczającym nas świecie.

Brama wejsciowa

Strzyzenie

p1000645

p1000725

p1000651

pic_1989

Będąc tu po raz drugi, czuliśmy się jak stali bywalcy – mało nas dziwiło to co się działo wokoło, mogliśmy dzięki temu w zdecydowanie większym stopniu oddać się współuczestniczeniu w obrzędach, nie myśląc tylko o zrobieniu jak największej liczby zdjęć. Większość z zaobserwowanych przez nas obrzędów była jedynie potwierdzeniem tego, ze wszystkie magiczne rytuały, które opisywaliśmy dwa lata temu, dzieją się naprawdę. Z tego miejsca możemy potwierdzić, ze wszystko jest absolutna prawdą. Dodatkowo, widzieliśmy dwie całkowicie nowe sytuacje, które wprawiły nas w jeszcze większe osłupienie! Pierwszą z nich był zaprzęg ciągnięty przez dwie krowy – ale, co niewyobrażalne – krowy tez były w transie! Miały oszalały wzrok i toczyły pianę z pysków, szarpiąc się i wyrywając woźnicy. Przed nimi szli panowie z gwizdkami by „odgarniać” tłumy i zrobić miejsce temu dziwnemu zaprzęgowi – krowy ciągnęły ogromy ołtarz przyozdobiony oczywiście pawimi piórami, a przed ołtarzem siedział powożący krowy uczestnik Thaipusam, które kijem uruchamiał ten zaprzęg w kierunku schodów prowadzących do jaskini. Niestety zaprzęg poruszał się tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zrobić mu sensownego zdjęcia ani nawet zobaczyć w jaki sposób ten orszak miał dostać się po schodach na samą górę przed ołtarz Murugana. Natomiast pod koniec dnia zobaczyliśmy jednak coś, co kilkakrotnie przerosło nasze dotychczasowe doświadczenia z tym świętem – na potężnej, wysokiej na 2 metry konstrukcji z metalowych prętów, wniesiono pątnika, który miał haki powbijane w cale ciało w taki sposób, że wyglądał, jakby leciał nad ziemia rozpięty pomiędzy tymi prętami. I tu znowu z wrażenia i prędkości poruszania się tej niesionej przez innych uczestników święta konstrukcji nie udało się na czas wyciągnąć aparatu, żeby zrobić zdjęcie, ale to co w ostatniej chwili udało się złapać z daleka teraz mocno powiększone, pokazujemy poniżej, dla pełnego zrozumienia Czytelników, dlaczego było to coś wyjątkowego.

p1000759

Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, jak niesamowite dokonania leżą w zasięgu możliwości człowieka w obszarach niezbadanych jeszcze przez naukę.

Następny po święcie Thaipusam dzień w Kuala Lumpur spędziliśmy na spacerowaniu po mieście i drobnych zakupach, a wieczorem udaliśmy się na lotnisko, skąd mieliśmy lot do Dhaki, stolicy Bangladeszu.

Prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Do Batu Caves z Kuala Lumpur najlepiej udać się miejskim autobusem lub pociągiem KTM – cena 2 MYR (około 2 zł) w jedną stronę.

Malezja – Batu Caves (Thaipusam)

sobota, luty 6th, 2010

Malezja

sobota, luty 6th, 2010

Melaka – portugalsko-holendersko-brytyjskie wpływy na malezyjski port

piątek, luty 5th, 2010

Ze stolicy Malezji Kuala Lumpur kontynuujemy swoją podróż lądem aż do południowej granicy kontynentu azjatyckiego, czyli państwa-miasta Singapur. Dalej lądem podróżować już się nie da. Trzeba albo popłynąć, albo polecieć dalej na południe czyli na jedną z wysp Indonezji. Ale zanim dotrzemy do tej granicy przemierzamy dalej Malezję. Tym razem autobusem zatrzymując się w znanym porcie malezyjskim Melaka.
Melaka to miasto, które zasłynęło jako najważniejszy port Malezji, który pozwalał na wymianę handlową z Chinami, Indiami i resztą świata. Niestety jak każdy ważny port azjatycki był narażony na przejęcie nad nim kontroli najpierw przez Chiny, a potem kolonialną ekspansję europejskich „tygrysów”. W XVI w. „rękę” na Malace położyli Portugalczycy, którzy zajęli port i z tego miejsca kontrolowali handel morski. Potem w połowie XVII wieku na arenę wkroczyli Holendrzy, którzy swoją flotą wygrali pojedynki w porcie i rozpoczęli okres swojej dominacji w tym mieście. Na koniec historii tego miasta wkroczyli Brytyjczycy by w XIX wieku przejąć kontrolę nad portem. Potem jeszcze były wpływy japońskie by na koniec wrócić do rąk Malajów. Ponieważ jednak tak wyglądała ta mocno zagmatwana historia tego portu a do tego doszła jeszcze migracja handlarzy azjatyckich, doprowadziło to do wytworzenia ogromnej mieszanki narodowościowej jaka tutaj żyje. Żeby temat uściślić wykształciły się tutaj dwie mniejszości typowe tylko dla tego rejonu Malezji: Baba i Nyonya (czyli Malajowie zmieszani z Chińczykami) oraz Chitty (czyli Malajowie zmieszani z Hindusami). Nie pozostało to oczywiście bez wpływu na architekturę i jedzenie jakie się serwuje w tym mieście.
Najciekawsze jednak wpływy w architekturze jak na tę część Azji pozostawiły wpływy Europejczyków. Można więc tutaj podziwiać starą część miasta o zabudowie portugalsko-holenderskiej oraz zwiedzać muzea, które prezentują historię portu i tutejszej ludności.
Nagromadzenie muzeów jest tutaj tak duże, że prawdę mówiąc chyba nigdzie jeszcze nie wiedzieliśmy tak wielu różnych muzeów na tak małej przestrzeni 🙂 Jest ich tutaj co najmniej kilkanaście i w zasadzie mało które mają dużo ciekawych eksponatów. Prawdopodobnie wpływ na taki rozwój liczby muzeów i całego miasta ma przede wszystkim fakt, że od lipca 2008 roku miasto to zostało mianowane miastem-zabytkiem światowej klasy wpisanym na listę UNESCO.

Melaka - UNESCO

Najciekawszym muzeum pod kątem rozwiązań architektonicznych jest bez wątpienia Muzeum Historii Melaki zorganizowane w ogromnym drewnianym statku pochodzącym z XVI-wiecznej floty portugalskiej. Oczywiście nie jest to oryginalny statek ale wierna kopia żaglowca jakie były używane w tym porcie w okresie dominacji Portugalii (1511-1641). Muzeum jest bardzo przejrzyste i klimatyzowane wewnątrz więc w upałach jakie tu panują miło jest zwiedzać kolejne części statku zaaranżowane tak by przechodząc do kolejnych części podziwiać modele statków, obrazy i mapy oddające historię Melaki w kolejności chronologicznej. Jednak ogólne wrażenie jest takie, że kolejne muzea powstające w Melace są tworzone mocno „na wyrost” jako, że bardzo często brak jest w nich nawet oryginalnych eksponatów pochodzących z tamtych okresów zastępowanych często reprodukcjami lub reprintami (np. historyczne mapy).

Muzeum Historii Melaki

Spośród zabytków bez wątpienia na uwagę zasługuje kościół Francisa Xaviera z 1849 roku oraz kościół wybudowany w roku 1753 znajdujący się w centralnym miejscu Melaki.

Church

Cała starówka wraz z „Porta de Santiago” i De Famosa” jest bardzo interesująca, ponieważ obejmuje różne zabytki, które kompletnie nie pasują architektonicznie do tego co przywykliśmy widzieć w Azji. Ma to więc swój niepowtarzalny urok. Do tego wszystkiego należy dodać brukowane uliczki i malinowo-czerwony kolor elewacji tej części miasta, które razem stwarzają niepowtarzalny klimat, który może stanowić oderwanie od tego co widać w pozostałych miastach Malezji. Ciekawym, specyficznym dla Melaki rozwiązaniem turystycznym są również strojne niczym ołtarze ryksze rowerowe, ozdobione kwiatami, z których najczęściej rozlega się bardzo głośna muzyka 🙂

Ryksza w Melace

W Melace obowiązkowo znajduje się również Chinatown i Little India, ale poza posiłkami serwowanymi przez Chińczyków i Hindusów oraz wystrojem ulic niewiele jest tutaj do zobaczenia.
Ogłoszenie Melaki jako miasta-zabytku UNESCO spowodowało jego ogromny rozwój. Znajduje się tutaj całe mnóstwo małych sklepów i restauracji, ale przede wszystkim nowoczesnych hoteli i centrów handlowych. Biorąc pod uwagę populację tego miasta nie przekraczającą 700 tys. mieszkańców widać, że wszystkie te rozdmuchane atrakcje nie przystają do liczby turystów, którzy tu przyjeżdżają i większość tych miejsc po prostu świeci pustkami. Również atrakcje w postaci wieży z przeszklonym tarasem-windą widokową wjeżdżającą na jej szczyt oraz ogromne „Eye on Malaysia” (diabelski młyn) ustawione tuż przy ujściu rzeki Sangai Melaka do morza nie znajdują większego zainteresowania i w zasadzie stoją bezużytecznie przez większość swojego czasu.

Zachód słońca nad Melaką

Melaka jest więc bez wątpienia atrakcyjnym przystankiem w podróży po Malezji, ale jeżeli ktoś planuje tutaj spędzić więcej niż 2-3 dni to nie będzie miał za wiele możliwości urozmaicenia spędzanego tu czasu. Jest to raczej przystań pozwalająca odetchnąć od typowego azjatyckiego klimatu i pozwalająca poczuć trochę europejskich wpływów w dalekiej Azji. Jak dalekiej pokazuje poniższy drogowskaz znajdujący się w centrum Melaki.

Drogowskaz w Melace

Na koniec już zwyczajowo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionemu dziecku z Polski, których ciągle jest bardzo wiele.

Kilka porad praktycznych:
Zakwaterowanie: najwięcej guesthousów i hosteli znajduje się na ulicach Melaka Raya 1 oraz Melaka Raya 2 i 3 (vis a vis centrum hadlowego Taman Pahlawan). Ceny za dobę wahają się od 40 do 90 ringgitów. Można znaleźć tańsze miejsce w hostelu Sunny’s Inn. Pod względem stosunku jakości do ceny polecamy czysty i klimatyczny Traveller’s Lodge, który działa w Melace już od 1988 roku!
Transport: do centrum miasta i w pobliże ulic Melaka Raya można dotrzeć z dworca autobusowego Melaka Sentral autobusami miejskimi nr 17 lub 25 (przystanek naprzeciw Hotelu Equatorial). Cena za przejazd wynosi 1 ringgit. Powrót na Melaka Sentral tymi samymi autobusami, ale należy je „łapać” na ulicy Syed Abdul Aziz jako, że jak w innych miastach Azji autobusy wracają inną trasą.
Jedzenie: najlepiej korzystać z licznych małych barów w Newton Food Court, gdzie w cenie od 3-6 ringgitów można zjeść dania z kuchni chińskiej lub malezyjskiej.

Azjatyckie jedzenie, czyli seafood i durian wymiatają :-)

wtorek, luty 2nd, 2010

Pamiętacie jeszcze naszą relację z Chin dotyczącą tamtego jedzenia („Jeść w Chinach i przeżyć – czy to możliwe”)?
Od tego czasu sporo się wydarzyło w temacie jedzenia i tego co już próbowaliśmy w krajach, które odwiedzamy. Przede wszystkim w tym rejonie świata bezwzględnie króluje seafood czyli owoce morza. I tutaj jeśli chodzi o to jak wiele jest rodzajów i gatunków tego co żyje w morzu, a co stanowi przedmiot codziennych posiłków przechodzi najśmielsze wyobrażenia i ciągle zaskakuje. Zjada się różne dziwne (dla nas) morskie stwory wśród których zdarzają się takie, które wzbudzają podziw lub niesmak. Np. różnego rodzaju węże morskie, którymi zajadano się w Wietnamie.

Węże morskie

Największe jednak wrażenie zrobiły na nas zwierzęta, które wyglądały na żywe relikty z czasów zanim na ziemi żyły dinozaury. I wcale się nie pomyliliśmy. To najstarsze zwierzęta świata! Mają ponad 150 milionów lat i żyją sobie spokojnie w wodach wychodząc czasem na ląd by składać jaja. W tym czasie przyglądały się wielu erom, w których na ziemi pojawiły i zdążyły wyginąć ogromne gady, a potem pojawiły się ssaki i człowiek. A one jakby nigdy nic nadal żyją sobie w wodach i czasem wychodzą składać jaja. Twarde egzemplarze 😉 Zwierzęta te wyglądają bardzo groźnie i mogą służyć jako wzór uzbrojenia dla niejednego pojazdu opancerzonego stosowanego w nowoczesnym uzbrojeniu. Ogromne ostro zakończone dwudzielne pancerze spod których wychodzi (uwaga!) 13 par odnóży. Co ciekawe ta pierwsza para z przodu pełni rolę szczękoczułek, a pięć tylnych służy do pływania i oddychania zaś pozostałe do chodzenia. Na końcu znajduje się również długi ogon w formie kolca, który przypomina twardą włócznię. Jeszcze większy podziw wzbudzają oczy tych zwierząt. Znajdują się tam gdzie należałoby się ich spodziewać, czyli po obu bokach tułowia, ale oprócz tego jest jeszcze pięć oczu na środku głowy oraz dwoje tuż obok otworu gębowego pod pancerzem. Żeby było mało oczy tych zwierząt są wielosoczewkowe i potrafią widzieć w nocy. Zwierzęta te są wielkości sporych żółwi, osiągają wielkość ponad pół metra i wagę kilku kilogramów. Prawda, że całość brzmi niewiarygodnie? I takie zwierzęta również się zjada w azjatyckich restauracjach, choć występują one dość rzadko. Celowo nie podajemy nazwy tego zwierzęcia, bo chcemy żeby to była swojego rodzaju zagadka. Dla pierwszej osoby, która poda prawidłowe rozwiązanie (jako komentarz na blogu lub e-mailem) mamy drobny upominek 🙂 Poniżej zdjęcie tego zwierzęcia wykonane w jednej z restauracji seafoodowych.

Mniam?

Poza tym na stołach pojawiają się tutaj kałamarnice, ośmiornice, mątwy, homary i niezliczone gatunki różnych małży, ryb i skorupiaków. Próbowaliśmy większość z tych owoców morza (poza dużymi homarami) i jesteśmy zaskoczeni jak smaczne i niesamowicie różnorodne są takie posiłki. I wcale nie chodzi tutaj o jakieś wyszukane potrawy, ale nawet proste dania z grilla podawane z ostrym sosem. Mniam!

Kałamarnica

Ośmiornica

Seefood

Absolutnym hitem są oczywiście krewetki i ryba w której absolutnie zasmakowaliśmy: barakuda. Barakudę można zjeść przygotowaną na różne sposoby przede wszystkim w Kambodży i zawsze jest przepyszna. A co bardzo ważne (a przy tym wygodne) praktycznie poza głównym szkieletem nie posiada ości. Jest duża i smaczna. Polecamy! Ciekawym przeżyciem kulinarnym, którego doświadczyliśmy jest również zupa z płetwy rekina (którą można zjeść w Kambodży).
W Azji Południowo-Wschodniej spotyka się jednak również takie jedzenie, które dla nas jest nie do zaakceptowania lub wręcz wzbudza obrzydzenie. Do tej kategorii z całą pewnością zaliczyć można wszelkie owady i skorpiony, które podaje się najczęściej po prostu usmażone w tłuszczu. Np. duże chrząszcze, larwy, pędraki, świerszcze czy szarańcze, które można kupić w Tajlandii i Malezji. A fe!

Owady i pędraki

Do tego dochodzą wielokrotnie spotykane przez nas w Kambodży potrawy na bazie zwierzęcia, którego nazwy nie podamy czyniąc z tego kolejną zagadkę. Poniżej zdjęcie wykonane w jednej z przydrożnych restauracji w Kambodży. O odpowiedzi prosimy w formie komentarza na blogu lub e-maila.

Zagadka

Jest jednak również cała kategoria jedzenia, która jest zdrowa, smaczna i której można zaufać niemal w ciemno 🙂 Chodzi o owoce. Przede wszystkim im dalej na południe tym różnych owoców tropikalnych coraz więcej. Ich różnorodność, kolorystyka i kształty są zadziwiające. Wiele z nich właśnie ze względu na kształty i kolory wygląda wręcz jak sztuczne.
Wiele z tych owoców widzieliśmy po raz pierwszy w naszym życiu, a są naprawdę smaczne. Nie wiemy nawet jakie są polskie nazwy takich owoców, ale również język angielski nie oferuje pod tym względem wielkiego bogactwa 🙂 Wiele z tych nazw brzmi po prostu jak powstałe „na szybko” by móc te owoce jakoś rozpoznawać. Np. dragon fruit, jack fruit czy soursop. Nam posmakowały bardzo miękkie i kwaśne dragon fruity. Są to owoce o czerwonej skórce przypominającej nieco kalarepę ale w środku mające soczysty biały miąższ usiany czarnymi drobnymi jak mak pesteczkami. Owoce te można podzielić na dwie grupy: z czerwonym miąższem i miąższem w kolorze białym. Oba są przepyszne i orzeźwiające, a ich intensywny czerwony kolor podnosi atrakcyjność tego owocu.

Dragon Fruity

Jack Fruit to już owoc dla bardziej odważnych. Na pewno pamiętacie z relacji dotyczącej chińskiego jedzenia opis duriana – chyba najbardziej hardcorowego owocu. Głównie ze względu na swój intensywny, trudny do zniesienia zapach. Jack Fruit jest dalekim kuzynem duriana. Ma podobną skórę lecz mniej chropowatą i jest od niego zazwyczaj dużo większy. W środku znajduje się żółta zawartość, która pogrupowana jest w łatwo dające się oddzielać segmenty. Zapach tego owocu jest dużo łagodniejszy niż duriana, ale również trzyma się tych trudnych do zaakceptowania klimatów. W tej części Azji jest on bardzo popularny i bardzo często można spotkać różne potrawy czy shake’i z Jack Fruitem, lub po prostu kupić zafoliowane na styropianowej tacce. O ile sam król tych zapachów – durian był ciągle widoczny w czasie naszej podróży, to w zasadzie od południowej części Tajlandii, a już w szczególności w Malezji mocno zaznaczył swoją obecność. Można śmiało powiedzieć, że w Malezji durian wymiata! 🙂 Wszędzie go pełno, a na straganach aż roi się od tych tragicznie pachnących owoców.

Duriany

Widać jednak, że durian ma tutaj wielu zwolenników i stąd jego popularność w tym kraju. Spotkaliśmy nawet specjalne sklepy lub stanowiska oferujące różne specjały zrobione właśnie na bazie duriana! Ciastka, desery, rolady, placki z durianem itd. znajdują tutaj wielu śmiałków 🙂

Durianowe stoisko

Ciekawa sprawa, że ten kontrowersyjny owoc stał się nawet symbolem wielu różnych elementów graficznych i pojawia się nawet w logo niektórych firm czy korporacji.

Durian w logo

Oczywiście ta zwiększona popularność tego owocu w Malezji nie zmienia zupełnie problemów związanych z nieznośnym zapachem tego owocu. Przypominamy, że jest on opisywany jako mieszanina zapachów ścieków, przejrzałego sera, zgniłej cebuli, brudnych skarpet i miejskiego wysypiska śmieci w dzień tropikalny. Uff… naprawdę ciężko to znieść. A do tego intensywność tego zapachu jest tak duża, że jeżeli owoc pojawia się gdzieś w pobliżu (i to nie rozkrojony!) to zapach daje się wyczuć już z odległości kilku metrów. Właśnie dlatego również tutaj, gdzie owoc ten jest bardzo popularny w miejscach publicznych często spotyka się tabliczki o zakazie wnoszenia i spożywania tego owocu.

No Durian!

Tak więc nasze kulinarne przeżycia stają się coraz bogatsze, a doświadczenia związane z tym co i gdzie się je w krajach azjatyckich rosną w siłę. O innych, nowych odkryciach lub ciekawostkach kulinarnych będziemy jeszcze pisać w miarę postępów podróży. Zapraszamy.
A póki co prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka (menu z prawej strony ekranu) aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionemu dziecku z Polski, których ciągle jest bardzo wiele.

Thaipusam – przerażające święto ku czci Murugana

niedziela, styczeń 31st, 2010

(Uwaga tekst i zdjęcia drastyczne, tylko dla dorosłych o mocnych nerwach)

Zaczęło się całkiem banalnie, od nocnego wyjścia do najbliższego sklepu. Wychodząc z guesthouse’u zobaczyliśmy na ulicy niezliczone tłumy, tysiące odświętnie ubranych ludzi idących w wielobarwnej procesji, do tego zapachy kadzideł, kwiatów i głośna muzyka. Lekko zdezorientowani przedzieraliśmy się przez tłum, który jak się okazało był już rozlany na wszystkich okolicznych ulicach i pokonanie każdego kolejnego metra stawało się coraz trudniejsze. Miejsce centralne zajmował ogromny, jadący na wielkiej platformie i pięknie oświetlony ołtarz zrobiony z kwiatów. Z rosnącym zdziwieniem oglądaliśmy tę szaloną paradę, nie mając pojęcia co się dzieje. Kilka osób spytanych po drodze co tu się dzieje, odpowiadało „Thaipusam” tonem, jakby to było oczywiste.

procesja

Tuż po powrocie do pokoju dopadliśmy do Internetu w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. Okazało się, że to faktycznie oczywiste, bowiem Thaipusam to najważniejsze w całym roku hinduskie święto oczyszczenia, obchodzone w najbardziej barwny i spektakularny sposób właśnie w Kuala Lumpur i w Singapurze (różne źródła podają różne informacje nt. Thaipusam w Indiach – jedne mówią, że jest obchodzone przez Tamilów w Indiach Południowych, inni, że w Indiach jest zakazane ze względu na brutalne, masochistyczne obrzędy). Thaipusam odbywa się przy pełni księżyca w tamilskim miesiącu Thai, czyli na przełomie stycznia i lutego. Większej zachęty nie trzeba – chcemy wziąć w tym udział! Bez zastanowienia, zmieniając plany dotyczące dalszego pobytu w Kuala Lumpur, dowiedzieliśmy się gdzie i kiedy odbywa się główna część obchodów oraz jak tam dotrzeć. Następnego dnia już o 9.30 wychodziliśmy z guesthouse’u, nie mając jeszcze pojęcia dokąd i po co jedziemy.
Po mniej – więcej 50 minutach dotarliśmy do celu. Celem były jaskinie Batu (Batu Caves), oddalone o 15 kilometrów od Kuala Lumpur miejsce kultu, w którym znajdują się hinduskie świątynie. Jak się okazało nad ranem, po wielogodzinnym marszu dotarła tu również pielgrzymka, którą w nocy oglądaliśmy na ulicach miasta.

Na obchody Thaipusam w Kuala Lumpur przyjeżdżają wierni z całej Malezji a nawet z innych krajów. Jest to dla nich najważniejsze święto w roku, a sposób, w jaki jest właśnie tu celebrowane, zapewnia najbliższy kontakt z bogiem. Szacuje się, że każdego roku przybywa do Kuala Lumpur 1 – 1,5 miliona wiernych. Obchody trwają 3 dni – pierwszego dnia wieczorem z największej świątyni hinduistycznej w Kuala Lumpur – Sri Maha Mariamman Dhevasthanam, wyrusza procesja do Batu Caves, niosąca Srebrny Rydwan Boga (tę właśnie procesję spotkaliśmy wychodząc do sklepu). Przed świtem docierają na miejsce, gdzie przygotowują się, by o wschodzie słońca rozpocząć trwający dwa dni rytuał składania hołdu bogom, znoszenia ofiar, podziękowań i próśb. Przez te dni wierni niemal cały czas biorą aktywny udział w obchodach, jednak gdzie tylko się da widać porozkładane maty, kartony albo tylko kawałki gazet, rzadziej namioty gdzie najbardziej zmęczeni odpoczywają. Thaipusam jest świętem „końca i początku” – to dzień, w którym należy rozliczyć się z przeszłością, zamknąć pewien rozdział, dokonać oczyszczenia, wybaczyć winy, rozliczyć się z długów, rozpocząć nowy etap.

Wysiedliśmy z autobusu i podążając za tłumem dotarliśmy do głównego placu obchodów święta, zlokalizowanego upodnóża góry, w której znajduje się jaskinia z najważniejszą świątynią. Do świątyni tej wiodą 272 strome schody.

schody

Plac na którym się znaleźliśmy oszałamiał dźwiękami, zapachami i kolorami. Powietrze było aż gęste od oparów kadzideł, intensywnego aromatu przypraw, soku z limonek, kwiatów i mleka – pachniało orientem, a dominującym kolorem był żółty. Do tego ze wszystkich stron dobiegające bicie bębnów. Na każdym kroku natrafialiśmy na poustawiane na ziemi ołtarze przystrojone owocami, dzwoneczkami, świecami, ozdobione ściętymi przed chwilą włosami – rodziny przybywające na Thaipusam wykorzystują każdy kawałek miejsca, by poprzez zbudowanie ołtarza złożyć podziękę lub prosić o łaskę. Włosy, często bardzo długie, początkowo nas dziwiły, jako element ozdobny ołtarzy. Okazało się jednak, że jest to rodzaj ofiary – niektórzy mężczyźni, kobiety a nawet dzieci, przed Thaipusam golą głowy. Włosy są dawane bogom, a skóra głowy jest smarowana złotawą mazią, której głównym składnikiem są prochy przodków.

złote głowy

W Batu Caves spędziliśmy dwa dni. Pierwszy był zdecydowanie spokojniejszy, pozwalał przyjrzeć się rytuałom, towarzyszyć Hindusom w przygotowaniach do ich największego święta, cały czas zjeżdżali jeszcze wierni, którzy nie zdążyli dotrzeć na porę do Kuala Lumpur, trwało budowanie ołtarzy. Drugiego dnia przypadał główny dzień obchodów Thaipusam, czyli milion albo i więcej osób w stanie absolutnego uniesienia i ekstazy, wielu w głębokim transie, całkowicie oddanych modłom, będących w bezpośrednim kontakcie z bóstwami, przemawiający ich głosami i udzielający wiernym błogosławieństw. Byliśmy w samym centrum wydarzeń, które nam samym wydawały się całkowicie nierealne. Chwilami mrożące krew w żyłach i przerażające (odruchowo zamykaliśmy oczy i zaciskaliśmy zęby) ale niezmiennie fascynujące i całkowicie niewiarygodne. Ze wszystkich stron otaczali nas ludzie, których wiara dawała im nieludzką moc i siłę. Wszyscy byli przez te 3 dni całkowicie oddani Bogu a on zabierał ich ból i zmęczenie, pozwalając, by oddawali mu cześć nie czując przy tym cierpienia. Właśnie dlatego wierni, wprowadzeni przez swoich mistrzów w bardzo głęboki trans, mogą mieć wbijane w ciało igły, haki i specjalne druty, do których przymocowywane są owoce albo ogromne instalacje na których stoją ołtarze (kavadi).

przekłuty

cały w pomarańczach

Część z nich na dużych hakach wbitych w skórę pleców ciągnie wózki z darami dla Boga, inni są prowadzeni na linach, również przymocowanych do pleców.

na linach

na linach 3

na linach 2

Do tego dochodzą poprzebijane szpilami policzki, języki i usta.

szpila

przebite poliki

przebity

Pielgrzymi, którzy są w stanie głębokiego transu i są poprzekłuwani to zaszczyt i duma rodzin. Bliżsi i dalsi krewni oraz przyjaciele towarzyszą im przez cały czas, wspierają na każdym kroku aż do wybudzenia, podają napoje, podstawiają taboret gdy pielgrzym słabnie, głośnymi okrzykami i tupaniem utrzymują go w transie. Rodzina dba też o to, by ich bohater miał cały czas pod ręką curut – bardzo mocne, specjalne cygaro (choć trudno powiedzieć z jakich ziół zrobione). Pielgrzymi, którzy poprzekłuwali swoje ciało są traktowani ze szczególną czcią – są bliżej Boga. Każdy wierny, który miesiąc przed świętem pościł, może iść w procesji z darami, nie wymaga to wielkiego poświęcenia. Przymocowanie hakami i igłami do ciała dwumetrowej wysokości metalowego, ważącego ponad 15 kilogramów ołtarza zdobionego pawimi piórami, to już zupełnie inna sprawa – nawet dla Hindusów bohaterstwo.
Pomiędzy grupami towarzyszącymi najdzielniejszym pielgrzymom w ich drodze do świątyni na górze przewijają się niewielkie zespoły muzyczne grające tylko na instrumentach perkusyjnych tzw. Kali Songs o jednostajnym, mocno transowym rytmie.

bebniarze

Można też spotkać całe zastępy dziewcząt (albo zupełnie małych dziewczynek) i kobiet w stanie głębokiego transu (ale już znacznie rzadziej poprzebijane) niosące w ofierze na głowach metalowe pojemniki z mlekiem – symbolem czystości.

starsza pani

kobieta w transie

dziewczyna z mlekiem

Pielgrzymom będącym w transie zdarza się wpadanie w ekstatyczny szał – nagle rozpoczynają szaleńczy taniec, z ich gardeł wydobywają się przeraźliwe odgłosy, z ust płynie spieniona ślina, czasami z niewyobrażalną siłą tłuką zębami o schody a opętany wyraz oczu powoduje dreszcz na plecach u mniej zorientowanego obserwatora. Rodzina wspiera go w takich chwilach wierząc, że to właśnie momenty najbliższego kontaktu z Bogiem.

trans

trans 2

trans 3

Pomiędzy rozszalałym tłumem raz po raz przeciska się para niosąca na ramionach bambusowe kije do których przywiązany jest tobołek, a w tobołku niemowlę lub małe dziecko – niesione do poświęcenia i po łaskę:

dziecko

Cały ten szaleńczy korowód zmierza do świątyni. Po pokonaniu wspomnianych 272 schodów (oczywiście najwięksi bohaterowie, czyli poprzebijani pielgrzymi nadal w pełnym rynsztunku – z igłami, hakami i prętami wbitymi w ciało) w jaskini rozpoczynają się obrzędy wybudzające wszystkich po kolei z transu. No cóż, nasze umysły były już podczas Thaipusam narażone na wiele zupełnie niezrozumiałych widoków i scen, nie dających się wytłumaczyć i zrozumieć (bo nie możemy pojąć w jaki sposób „Bóg odbiera ból”), nie mieszczących się w granicach naszego poznania, pokazujących, że jest na tym świecie coś znacznie więcej niż zaawansowana, znana nam (czasami tylko ze słyszenia) nauka i technologia, zobaczyliśmy odmienne stany świadomości, ludzi, którzy otumanieni zdawali się nie czuć bólu, których wiara pokonywała ograniczenia ciała i umysłu, jednak cały czas byliśmy ciekawi jak wygląda „odczarowywanie” pielgrzymów. Oglądanie tego obrzędu niemal nas dla odmiany zaczarowało! Pierwszym etapem jest podtrzymywanie w transie po to, by odpiąć wszystkie haki i igły. Trwa to chwilę i co najbardziej zaskakujące – na ciele pielgrzyma nie ma żadnych śladów, nie ma ran, nie ma ukłuć, nie pojawia się nawet kropla krwi i nie zostają żadne blizny. Nawet widząc to na wyciągnięcie ręki – trudno uwierzyć. Kolejny szok – ogromne szpile, które wierni mieli wbite w policzki, język lub wargi są wyjmowane równie sprawnie i też nie pozostawiają żadnych śladów. Miejsca po nakłuciach są smarowane sokiem z limonki i posypywane białym popiołem i tylko po białym pyle można później poznać, że ktoś był przekłuwany. Po wyjęciu wszystkich elementów metalowych, zdjęciu wieńców z kwiatów zdobiących szyję pielgrzyma, rozwiązaniu chusty, którą miał przykrytą głowę mistrz ceremonii staje lub klęka naprzeciwko niego i wykonuje przed jego oczami kilka magicznych ruchów zapaloną świeczką, szepcząc przy tym zaklęcia. Później jeszcze kilka zaczarowanych gestów i już za chwilę człowiek, który przed chwilą był w zupełnie innym wymiarze, opada bez sił, podtrzymywany przez swoich bliskich żeby bezpiecznie się mógł położyć. Jeszcze tylko rozmasowują mu wszystkie mięśnie i już za moment wstaje o własnych siłach, wodząc przytomnym i kontaktującym wzrokiem po otoczeniu, uśmiechając się do rodziny i obserwatorów. I jak się okazuje jest to całkiem normalny człowiek, nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, który przed chwilą w szalonym tańcu, z obłędem w oczach składał hołd siłom wyższym. Zresztą spójrzcie sami – zdjęcia poniżej przedstawiają tego samego Hindusa – w transie, w trakcie wybudzania i tuż po.

w transie

wybudzanie

po przebudzeniu

Oczywiście wybudzanie może mieć różny przebieg. Trudno nam powiedzieć od czego to zależy, ale widzieliśmy kilka całkowicie różnych reakcji wybudzanego na „powrót do rzeczywistości”. Niekiedy tuż przed odzyskaniem świadomości targają nim spazmatyczne dreszcze, czasami wydobywa z siebie przerażające okrzyki (zupełnie nieludzkim głosem), zdarza się że wstrząsają nim odruchy konwulsyjne, co kończy się zazwyczaj wyciekiem z ust gęstej, pomarańczowej wydzieliny i jest to dowód na wyjście z jego ciała demona. Większość wybudzanych tuż po odzyskaniu świadomości ma chwilowe kłopoty z oddychaniem, wygląda to jakby nie mogli złapać powietrza, jakby się dusili, ale to trwa chwilę i za moment wszystko wraca do normy.

wybudzanie

Jednak czasami trans wymyka się spod kontroli rodziny i szamana – pielgrzym pogrążony w transie dostaje się we władanie złych duchów, które nie pozwalają mu kontynuować wędrówki do świątyni. Wygląda to przerażająco – zaczyna się rzucać, krzyczeć, szarpać, chwilami bezwładnie opada na ziemię, wodzi obłąkanym, niewidzącym wzrokiem po okolicy, trudno go utrzymać i opanować. I w takiej sytuacji ma miejsce kolejny – dla nas niewyobrażalny – obrząd: starsza, doświadczona osoba podejmuje się przejęcia złego ducha do siebie. Szepcze zaklęcia, nakłada ręce na głowę pielgrzyma a na koniec zbliża usta do jego ust i… opętana przez złe demony osoba natychmiast jest znów przytomna, kontaktująca, wybudzona z transu. Jeszcze tylko „czarownica” (czyli ta, która odczarowała) wyda z siebie donośny okrzyk, twarz ściągnie jej chwilowy skurcz, targnie nią kilka wstrząsów i już demon jest wypędzony i cała grupa może dołączyć do procesji.
Spędzenie dwóch dni w takim otoczeniu jest przeżyciem niemal mistycznym a zarazem przerażającym. Atmosfera Thaipusam jest magiczna a na każdym kroku jesteśmy świadkami czarów. Nieustanny konflikt między tym, co widzimy a tym, co podpowiada nasza wiedza o świecie, jaką przez wiele lat zdobywaliśmy, powoduje mętlik w głowie i skłania do refleksji, a w głowie rodzą się miliony pytań – jakie są w takim razie możliwości ludzkiego umysłu, gdzie są granice tego, co niemożliwe, co na to współczesna wiedza i medycyna?
My mieliśmy strasznie dużo szczęścia i całkowicie przypadkiem trafiliśmy na wydarzenie, na które wielu ludzi z niecierpliwością czeka cały rok albo przyjeżdża z odległych krajów. Oboje uważamy, że właśnie Thaipusam jest największym hitem całej naszej dotychczasowej podróży.
PS. Na koniec prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionemu dziecku z Polski.

Skąd się wzięło Thaipusam:
Bogini Parvati podarowała synowi – bogowi Murugan – lancę, którą miał pokonać nękającego ludzi demona Soorapadam. Zrobiła to zarazem w rocznicę jego narodzin. I to właśnie te dwa wydarzenia upamiętnia Thaipusam. Murugan jest Bogiem śmierci i wojny. Jego świętym zwierzęciem jest paw, stąd pawie pióra są głównym elementem ołtarzy budowanych na Thaipusam.

Porady praktyczne:
Do Batu Caves w okresie Thaipusam jeździ wiele autobusów – zarówno linie regularne, jak i specjalne (operujące również w nocy). Podróż autobusem trwa ok. 50 minut. Najlepiej jest udać się na przystanki autobusowe wokół Central Marketu i tam łapać autobus. My jeździliśmy autobusem Metro Bus nr 11. Opłata za bilet: od 2.50 do 3.00 RM/osobę w jedną stronę

Kuala Lumpur – od bałaganu po nowoczesność

czwartek, styczeń 28th, 2010

Pierwsze dwa dni w Kuala Lumpur pokazały jak rozmaite jest to miasto. Wiedzieliśmy, że stolica państwa, które rozwija się bardzo dynamicznie i w całej Azji Południowo-Wschodniej stanowi chyba najbardziej otwarte dla imigrantów miejsce, musi dać niesamowitą mieszankę różnych kultur i różnych obrazów. I dokładnie takie są nasze wrażenia z tego miasta. Mieszkańcy Kuala Lumpur to nie tylko Malajowie, ale także Chińczycy, Hindusi i wyznawcy Islamu. Guesthouse w którym się zatrzymaliśmy znajduje się w Chinatown, czyli typowej dzielnicy chińskiej, ale tuż obok znajduje się tzw. Little India, a pośród tych kultur i co za tym idzie również architektur, przebijają się wieżowce stylizowane na islamskie meczety. Do tego typowo azjatycki zgiełk, tłok, hałas i dokuczliwe temperatury, do których tutaj dochodzi jeszcze wysoka wilgotność i duże ryzyko deszczu w porze popołudniowej. Tak więc natłoczenie tych wszystkich aspektów daje obraz jednego wielkiego tygla w którym nam przyszło się teraz „gotować” 😉
Chinatown i Little India to chyba najciekawsze pod kątem backpackerskim miejsca, bowiem tutaj można znaleźć najtańsze zakwaterowanie i najtańsze jedzenie.

Chinatown

Do tego dochodzi możliwość kupowania różnego rodzaju produktów naśladujących znane marki w ogromnej liczbie straganów i sklepików. W zasadzie wymarzone miejsce dla miłośników tego rodzaju klimatów. W porównaniu do Chatuchak w Bangkoku, które jest przecież najbardziej znanym targowiskiem w tej części świata, śmiało możemy powiedzieć, że ulica Petaling w Chinatown oraz jej okolice śmiało mogą z nim konkurować, a nawet powalczyć o zwycięstwo 🙂
Jakby na przeciwległym biegunie znajdują się nowoczesne i zadbane miejsca w którym prym wiedzie wsławiony Golden Triangle. To część Kuala Lumpur zdecydowanie zorientowana biznesowo z mnóstwem biur, sklepów, centrów handlowych oraz miejscami rozrywki, czyli restauracji i barów.

Golden Triangle

Czujemy się jednak w obowiązku ostudzić zapał tych, którzy chcieliby wybrać się do Malezji w celach rozrywkowych. Spośród wszystkich dotąd odwiedzonych krajów Azji Południowo-Wschodniej jest ono zdecydowanie najdroższe. Nie chodzi tutaj o typowe produkty „rynkowe”, które być może udałoby się zakupić w cenach podobnych do tych, które spotkamy w Wietnamie, Kambodży czy Tajlandii, ale o koszty noclegów, posiłków, a przede wszystkim alkoholu. Jest to zdecydowanie miejsce dla abstynentów. Piwo jest tutaj dwukrotnie droższe niż w Tajlandii i prawie czterokrotnie droższe od Kambodży czy Wietnamu. Nie wspominamy tutaj o mocniejszych alkoholach, bo to rozrywka zdecydowanie dla klienteli o zasobniejszych kieszeniach. Tak więc przyszedł okres „posuchy” 😉 Za to sucho nie jest bo deszcz regularnie przynajmniej raz dziennie musi spaść. I to nie jakiś tam deszczyk, tylko porządna ulewa. Jedyna pociecha, że trwa ona zazwyczaj krótko i zaraz potem przejaśnia się by znowu słońce robiło swoje.
Wracając więc do Golden Triangle można tutaj poczuć klimat nowoczesnej Azji zdecydowanie przypominającej Hong-Kong czy Makao. Nawet liczba wieżowców i wymyślnej architektury nasuwa pewne analogie do Hong-Kongu, choć nie jest to tak spektakularne jak to co można zobaczyć na tej wyspie.

Kuala Lumpur z Petronas Towers

Jest za to bardzo przyjemnie i kolorowo. Można też wybrać się do któregoś z centrów handlowych, by zjeść w food parku za w miarę sensowne pieniądze. Poruszanie się po Kuala Lumpur jest proste i poza ogromną liczbą różnych środków komunikacji publicznej można korzystać z taksówek czy miejskich pociągów umiejscowionych podobnie jak Skytrain w Bangkoku na szynach umieszczonych nad jezdniami (Monorail). Ceny nie są wygórowane a wygoda i łatwość korzystania godna polecenia.

Monorail

Hitem Kuala Lumpur są oczywiście najwyższe bliźniacze wieże świata, czyli Petronas Towers. Na liście najwyższych budynków świata jeszcze do 2004 roku zajmowały one pierwsze miejsce. Teraz zajmują czwarte miejsce, ale jako wieże bliźniacze są nadal na pozycji numer 1. Każdy kto widział te wieże na zdjęciach dostrzega zapewne klasyczność tych budowli, ale zobaczenie tego cudu z bliska dopiero pokazuje kunszt architektoniczny tych budowli i nowoczesność zastosowanych rozwiązań (mimo, że wieże w tym roku ukończą 12 lat życia). Wieże zbudowane są na planie ośmioramiennej gwiazdy a ich fundamenty sięgają aż 1500 m w głąb skał na których zostały osadzone! Do tego dochodzi 88 pięter w górę i przeszklone połączenie wież na wysokości 41 piętra w którym to można podziwiać panoramę Kuala Lumpur.

Petronas Towers

Trzeba przyznać, że wysokość wież wynosząca 452 metry robi niesamowite wrażenie! Najbardziej jednak działa na wyobraźnię niesamowita stalowa konstrukcja budynku, która połyskując w słońcu krzyczy do podziwiającego gapia: „Spójrz jaki potencjał ma Malezja. Dla nas nie ma granic!”. Do tego wszystkiego dochodzi piękne i zadbane otoczenie wież i to co się w nich znajduje. Ogromne centra handlowe, 76 wind, niezliczona liczba biur (jedna z wież w całości wykorzystywana jest przez inwestora wież – czyli firmę Petronas) i miejsc kulturalno-rozrywkowych. Tutaj ma również swoją siedzibę Filharmonia Kuala Lumpur.

Widok z Petronas Towers

Ponieważ Petronas jest firmą znaną nie tylko z słynnych wież, ale również z badań naukowych jakie prowadzi, przemysłu paliwowego a także sponsoringu sportów motorowych w tym najważniejszego: Formuły 1, można tutaj zwiedzać specjalne centrum naukowe, a także mając trochę szczęścia brać udział w wydarzeniach związanych z Formułą 1. Mieliśmy to szczęście, że akurat 28 stycznia o godzinie 18:00 w Petronas Towers odbywała się oficjalna prezentacja kolorystyki nowego bolidu F1, przygotowanego na sezon 2010. Dla osób nie interesujących się tym sportem śpieszymy wyjaśnić, że prezentacja bolidu przed rozpoczęciem sezonu wyścigowego jest najważniejszym wydarzeniem związanym z tym sportem. Na ten moment wyczekują miliony fanów F1. Każdy team ustala datę prezentacji bolidu i tego dnia odbywa się z tej okazji ogromna feta połączona z różnego rodzaju pokazami rozrywkowymi. Żeby podkreślić rangę akurat tego wydarzenia, które odbyło się w Petronas Towers śpieszymy donieść, że Petronas jest głównym sponsorem teamu Mercedes GP (w zeszłym roku sponsorował team BMW Sauber, w którym startuje Robert Kubica). Petronas wybrał tworzony od tego roku Mercedes GP spośród kilku innych teamów, które się o to ubiegały. Potem okazało się, że właśnie do tego teamu na głównego kierowcę przyjęto Michaela Schumachera, który jest absolutną gwiazdą tego sportu (ma na swoim koncie siedem zwycięstw mistrzostwa świata F1) i od tego roku po kilkuletniej przerwie postanowił wrócić do tego sportu. Tak więc zbieżność wszystkich tych czynników dała chyba najbardziej pikantne i pożądane przez miłośników F1 zestawienie. Mieliśmy tę niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w tym wydarzeniu pełnym dziennikarzy, fleszy, fotoreporterów itd. A wszystko to odbywało się w Petronas Towers na położonej na poziomie -1 kondygnacji. Było ekscytująco! 🙂

Prezentacja bolidu Mercedes GP

Tak więc pierwsze dni w Kuala Lumpur dały nam możliwość doświadczenia różnych miejsc, pełnych skrajności. Podkreśla to jeszcze bardziej potencjał ogromnego rozwoju jaki drzemie przed tym miastem, ale także Malezją w ogóle. Kraj żyje przede wszystkim z przemysłu i usług, które coraz bardziej się rozwijają, jednak to ludzie według nas stanowią tutaj największy i najważniejszy kapitał. Malajowie są ludźmi wykształconymi i kulturalnymi, a do tego są bardzo otwarci i uprzejmi co niejednokrotnie sami mogliśmy odczuć w różnych sytuacjach.

Kilka porad praktycznych:
Noclegi: Zakwaterowanie w Kuala Lumpur jest niestety dość drogie w porównaniu do innych miejsc w Azji. Najpopularniejszą i najtańszą dzielnicą jest Chinatown gdzie znajduje się spora liczba guesthousów i hosteli. Generalnie ceny za pokój wahają się od 45 do 80 ringgitów (czyli od 8 do 15 USD). Warto jednak poszukać dłużej, ponieważ zdarzają się również miejsca gdzie można nocować za cenę 30-40 ringgitów.
Jedzenie: Najtańsze jedzenie można znaleźć w Chinatown i Little India, ale tutaj również trzeba sprawdzać ceny, ponieważ niektóre lokale mimo pozornego „ulicznego” charakteru mają ceny podobne do standardowych restauracji. Oczywiście najtaniej (a często i najsmaczniej) można jeść na ulicznych straganach. Uwaga: w Malezji często podaje się ceny netto, do których należy potem doliczyć podatek (najczęściej 5%), a czasem również opłaty za serwis (najczęściej 10%). Dotyczy to nawet restauracji sieciowych takich jak McDonalds czy KFC.
Transport: Całe centrum Kuala Lumpur (Chinatown, Little India oraz rejony Golden Triangle) można bez problemu pokonywać pieszo, ponieważ są to odległości nie większe niż 1-3 km. Jeżeli zależy nam na czasie można korzystać z kilku rodzajów pociągów z których najwygodniejszy jest monorail (pociąg jednoszynowy) posiadający jedną linię w ścisłym centrum. Ceny za monorail wynoszą od 1,20 do 2 ringgitów w zależności od liczby przystanków.

Czterdzieści i cztery (…godziny w drodze do Malezji)

środa, styczeń 27th, 2010

Czasami nieplanowane podróże są lekkie, łatwe i przyjemne i wszystko idzie jak z płatka, a czasami… a czasami właśnie takie nie są. Albo są w miarę łatwe organizacyjnie tylko strasznie długo trwają, a wtedy ich lekkość i przyjemność w miarę upływu czasu się rozmywa. Tak właśnie wyglądała nasza podróż z Ko Phayam do Kuala Lumpur. Szczerze mówiąc nie jesteśmy pewni, czy gdybyśmy ją wcześniej planowali – zrobilibyśmy cokolwiek inaczej, mniej hardcore’owo, czy ta droga wyglądałaby tak samo, ale dość powiedzieć, że pokonanie niecałego 1000 kilometrów kilometrów zajęło nam – jak w tytule – 44 godziny.
A zaczęło się całkiem niewinnie – mieliśmy w głowach kilka alternatywnych wersji dojechania do stolicy Malezji, więc uznaliśmy, że to wystarczy. Najpierw więc, w poniedziałek 25 stycznia’10 o 9:00 rano odpłynęliśmy łodzią z wyspy Ko Phayam (pobudka na tę okoliczność odbyła się o 6.20) i po 2 godzinach byliśmy znowu w Ranongu. Tam omijając szerokim łukiem usłużnych taksówkarzy, którzy za – bagatela – 50 bathów od osoby chcieli nas zawieźć na przystanek autobusowy znaleźliśmy jakiś lokalny „liniowy” tuk tuk, którym tę samą trasę udało nam się pokonać za 15 bathów (per person). Na przystanku autobusowym okazało się, że jest nocny autobus bezpośrednio do interesującego nas miasta Hat Yai, 50 km od granicy z Malezją i tam trzeba będzie poszukać kolejnego transportu. Wszystko brzmiało extra, tylko autobus odjeżdżał o 20.00. Oznaczało to, że mieliśmy 8 godzin do zagospodarowania w mieście, w którym normalny turysta miałby co robić przez najwyżej 2 godziny. Miasteczko miało jedną ulicę targowo – centralną, na której z wielkim trudem udało nam się spędzić niecałe 3 godziny oglądając uważnie zawartość niemal każdego straganu, robiąc zakupy na drogę w lokalnym supermarkecie i na końcu jedząc – jak się okazało ostatni ciepły posiłek na kolejne 40 godzin. Resztę tego czasu przesiedzieliśmy w okolicach dworca autobusowego, zdecydowanie za często patrząc na zegarki i wyczekując nadejścia godziny odjazdu. I choć chwilami wydawało się że to nigdy nie nastąpi, w końcu zobaczyliśmy wjeżdżający na dworzec nasz autobus. Pakując bagaże do luku uświadomiliśmy sobie, że Pani sprzedająca bilety powiedziała, że autobus jedzie 7 – 8 godzin. Nie wyglądało to za ciekawie, bo co my będziemy robić w jakimś dziwnym mieście około 4:00 rano – tym bardziej, że nie udało nam się zakupić biletów na malezyjski pociąg odjeżdżający z Hat Yai o 14:20 (bo rezerwacje w systemie można dokonywać na co najmniej 48 godzin przed odjazdem). Staraliśmy się nie myśleć, że Lonely Planet mówi, że to bardzo niebezpieczna część Tajlandii, jest dużo ataków bombowych i terrorystycznych.. no ale terroryści o tej porze chyba będą spać! No nic, na razie wsiadamy do autobusu, może będzie jechał dłużej, w końcu azjatyckie autobusy mają zazwyczaj ustaloną godzinę odjazdu, a przyjazd jest zwykle o czasie, który można określić: „jak dojedziemy to będziemy”. Droga nie była spokojna bo autobus był okropnie niewygodny, pełen ludzi, więc nici z planu zaanektowania czterech miejsc, żeby się wyspać, a do tego kilka razy w ciągu drogi autobus był zatrzymywany i przeszukiwany przez oddziały wojska z ogromnymi karabinami. Trochę powiało grozą, ale to chyba tu normalne, choć uzbrojenie było jak na wojnę a nie na rutynową kontrolę! Kiedy wreszcie udało nam się znaleźć taką pozycję, w której można było zasnąć okazało się że już jest 4:00 rano i właśnie dojechaliśmy na miejsce, czyli jednak spania nie będzie – wysiadka. Najpierw obowiązkowa walka z tuk–tukarzami, którzy za niebotyczne kwoty chcieli nas zawieźć w dowolne miejsce (albo nawet sprzedać bilety na autobus do Kuala Lumpur), a później przewodnik i sporządzone wcześniej na tę okoliczność notatki w garść i chwila zastanowienia co dalej. Autobus odjeżdża o 9:00 rano, kosztuje 600 bathów i jest na miejscu około 16:00. Ale nas korciło wreszcie „przejechanie się pociągiem” – jak mówiły nasze notatki, pociąg sypialny odjeżdża o 14.20 (za raptem 10 godzin :-)), jedzie 15 godzin (czyli odpadają koszty noclegu) i kosztuje 500 bathów, czyli taniej. Udało nam się „zmolestować” jednego tuk- tukarza, żeby za przyzwoitą a nie „turystyczną” cenę zawiózł nas na dworzec PKP (no dobra TKP – czyli Tajskie Koleje Państwowe – tłumaczenie własne autora) zapewniając, że dworzec otwiera się o 5.00 rano czyli już za 10 minut. Na miejscu błyskawicznie nas wysadził i zniknął, nie czekając aż dowiemy się, że nas okłamał i że dworzec jest czynny od 6.00. Było zimno, ciemno i pusto a dworzec mógłby grać główną rolę w jakimś horrorze o wymarłym mieście a my mieliśmy tam czekać co najmniej godzinę. Oczywiście jak zwykle byliśmy dzielni i przetrwaliśmy.

dworzec Hat Yai

O godz. 6.00 otworzyły się kasy i pan, któremu nie daliśmy się zbyć zdawkowym „Przyjdźcie po 7-ej, bo ja nie wiem”, w końcu potwierdził to, co wiedzieliśmy z naszych notatek. Chyba rześki poranek spowodował, że poczuliśmy w sobie siłę i energię do wegetowania kolejne kilka godzin (znów 8 godzin – to jakieś przekleństwo) w kolejnym obcym i mało przyjaznym mieście. Zakupiliśmy bilety, nie mogąc się doczekać jak wyglądają malezyjskie koleje (bo pociąg na tej trasie jest malezyjski) i… po około pół godzinie poczuliśmy maksymalny kryzys. Siedzieliśmy na ławkach na peronie tempo patrząc przed siebie (raczej nie wolno spać w miejscach publicznych) i czekając na godzinę o której będzie miało sens wyjście na miasto gdy nagle zerwała się nieziemska ulewa. Deszcz padał tak intensywnie i był tak gęsty, że nie było widać drugiego peronu. Cała akcja trwała może z 10 minut i później znów wyszło piękne słońce, a my sięgnęliśmy do niezastąpionego LP który powiedział, że południe Tajlandii i Malezja o tej porze roku znajdują się w strefie monsunów 🙂 No cóż więc teraz będą z nami jeździć deszcze. Po paru godzinach na dworcu poszliśmy wreszcie obejrzeć okolicę – takie zwykłe miasto, nic szczególnego, ale przynajmniej trochę zaczynało ożywać, więc można było zrobić znów tour po sklepach i straganach (zakupić Miśkowi okulary przeciwsłoneczne – bo od początku pobytu w Kambodży w różnych – bardziej lub mniej niewyjaśnionych okolicznościach zniknęło mu już 5 kolejnych par, ale bez okularów się nie da. Te zakupione ostatnio otrzymały zaszczytne miano najładniejszych :-)), a później przesiedzieliśmy 2 godziny w KFC oglądając film (na swoim laptopie oczywiście – „Berlin Calling” – bardzo polecamy!). Wreszcie poszliśmy na dworzec, stwierdzając, że ostatnią godzinę tam przeczekamy. Okazało się, że pociąg już jest podstawiony. Wielkie „WOW” jakie wydobyło się z naszych gardeł jak weszliśmy do środka było chyba słychać na całym peronie. Od razu uznaliśmy, że warto było czekać i się męczyć tyle czasu, żeby teraz podróżować w takich warunkach. Pociąg przestronny, pachnący czystością, bała pościel, łóżek o połowę mniej w wagonie niż we wszystkich znanych nam do tej pory modelach sleepingów, a do tego każdy ma zasłonkę, żeby spać w spokoju, z największą jak to możliwe na pociąg, dawką prywatności 🙂

wagon

Było super a dodatkowo okazało się, że w łazience jest możliwość wzięcia prysznica. Skorzystaliśmy z tej wymarzonej opcji w ciągu pierwszej pół godziny podróży, zanim pociąg dojechał do granicy.
Przejście graniczne – w zasadzie bez szczególnych sensacji i emocji, bez wizy, bo do 30 dni w Malezji wystarczy pieczątka wjazdowa, na koniec tylko parodia przeszukania bagażu – każdy musiał porozpinać swoje torby i plecaki, a celnik pobieżnie przejrzał zawartość i sprawdził, czy nie wiezie się narkotyków (tak na oko, bez przykładania się do tego i bez psa, który mógłby pomóc), później niemal godzina czekania na peronie aż nasz pociąg wróci – tym razem już w rozszerzonym składzie o kolejnych kilka lokalnych wagonów – i z powrotem do pociągu.

granica

Hurra! Nareszcie będzie spanie 🙂 I to w łóżku, a nie na siedzeniu w autobusie. I po kilkunastu minutach oboje spaliśmy. Wieczorem zrobiliśmy sobie małą przerwę na kolejny film i znów poszliśmy spać, bo mieliśmy w tym temacie spore zaległości. Zanosiło się nieźle – przed nami cała noc spania w cywilizowanych warunkach. Ale to by było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Jak na złość konduktor o 4.30 oznajmił przez megafon, że za 10 minut będziemy na stacji docelowej! No wszystko może się zdarzyć, ale żeby pociąg przyjechał 2 godziny przed czasem to już lekka przesada! I co mamy znów robić w środku nocy, tym razem w Kuala Lumpur? Wybór padł na niezbyt atrakcyjną ale jedyną sensowną opcję pójścia na poszukiwania jakiegoś lokum. Oboje wiedzieliśmy, że guesthouse’y o tej porze są zamknięte, ale coś trzeba było zrobić. Po dwóch nocach w drodze zastanawialiśmy się, czy do naszych plecaków ktoś dowcipny nie dorzucił parę kamieni. Ważyły niemal tonę każdy! 😉 Spacer po Kuala Lumpur o tej porze nie należy do wymarzonych atrakcji. Tym bardziej jak ma się blade pojęcie dokąd się idzie a cel to pojęcie bardzo względne. Dla zabicia czasu i nabrania sił posiedzieliśmy trochę na chodniku na skrzyżowaniu ulic, zobaczyliśmy kilka zamkniętych na głucho guesthouse’ów, jakichś ludzi otwierających swoje sklepikowe biznesy, jakichś wytrwałych imprezowiczów kontynuujących kolejną flaszkę na ławce… i z obłędem w oczach i siłami bliskimi zera docierało do nas, że czas „check out/check in” w większości miejsc jest o godz. 12:00 i jest ryzyko, że do tej pory będziemy musieli przeżyć na ulicy. Byliśmy bliscy zrezygnowania, gdy zobaczyliśmy kolejny „Backpackers Guesthouse”. Weszliśmy na drugie piętro po niekończących się schodach i bez cienia nadziei spytaliśmy czy mają jakiś pokój. Niestety mają tylko jednoosobowy. Nieważne, może być, byle był dostęp do łazienki i łóżko. Pan w recepcji był po całej nocy w pracy i pewnie jedyne czego chciał to już iść do domu, więc nie zareagował na nasz pomysł „zamieszkania” we dwójkę w jednoosobowym pokoju. Pokój o wymiarach 2×2 metry z maleńkim łóżkiem wydał nam się spełnieniem marzeń i tym, co mogło nas spotkać najlepszego w życiu.
O 8:00 rano, najszczęśliwsi na świecie kładliśmy się spać. Więc jednak poprawka – łącznie z szukaniem guesthouse’u podróż trwała 47 godzin. I teraz po umyciu się, odespaniu i najedzeniu – możemy spokojnie powiedzieć, że była bardzo fajna! 🙂

PS. Nasze nowe, tajskie zegarki „Diesel” jak na razie działają, mimo, że po przekroczeniu granicy musieliśmy przesunąć godzinę (co w przypadku takiej jakości, jakiej się po nich spodziewamy było dosyć ryzykownym posunięciem) 😉