Droga do serca Australii – część druga

Po nocy spędzonej w rozbitym samochodzie w małym miasteczku Boulia mieliśmy zgłosić się na policję by zrelacjonować wypadek i wszcząć odpowiednie działania z wypożyczalnią samochodową od której wynajęliśmy samochód Mitsubishi Pajero 4WD. Zanim rano otworzyliśmy oczy nasz samochód oglądało już większość mieszkańców Boulii. Lotem błyskawicy bowiem rozniosła się wiadomość o nas i o naszym wypadku. Takie są prawa małych prowincjonalnych miasteczek w których zapewne niewiele się dzieje i już sam przyjazd jakichś turystów wzbudza zainteresowanie a cóż dopiero dodatkowe „atrakcje” w postaci rozbitego samochodu i turystów „uwięzionych” w mieścince.
Jak się okazało w Boulii mieszka około 300 osób. A w całym hrabstwie poza Boulią jeszcze około 500 osób na terenie o powierzchni (uwaga!) 61200 km2. Tak właśnie wygląda gęstość zaludnienia w australijskim outbacku, nie ma więc co się dziwić, że takie zdarzenia jakie nas spotkało spotykają się ze szczególnym zainteresowaniem wśród mieszkańców. W dodatku ku naszemu zaskoczeniu zorientowaliśmy się, że mieszka tutaj bardzo dużo Aborygenów, którzy całymi rodzinami chodzą po kliku ulicach miasteczka lub jeżdżą w kółko zakurzonym samochodem z opuszczonymi szybami i obserwują co się dzieje wokoło niczym uliczne patrole. Jak się później okazało większość miasteczek w centralnej Australii w dużej części zamieszkanych jest przez Aborygenów i niemal wszędzie zachowują się tak samo. Ich nietypowa figura dużych, mocno pozaokrąglanych ciał z wielkimi głowami porośniętymi rozczochranymi włosami osadzonych na masywnych tułowiach, połączona z chudymi nogami i bardzo ciemnym, niemal czarnym kolorem skóry może wzbudzać pewien niepokój i dystans. Tym bardziej, że ich fizjonomia mocno różni się od wszystkich znanych nam ras, nawet tych bardzo egzotycznych.
Wracając jednak do naszego wyczekiwania na otwarcie posterunku policji po naszej pobudce zaraz pojawiali się kolejni ciekawscy wypytujący o wypadek. Oczywiście chodziło tylko o zobaczenie nas i naszego samochodu, choć trzeba przyznać, że wszyscy byli dla nas bardzo mili. Jeden ze starszych mieszkańców krążący po miasteczku jakimś samochodem od razu zaczął bardziej merytoryczną dyskusję o tym, że mechanik jest akurat na urlopie i nie ma go w miasteczku, a policja to może będzie po godz. 9:00, ale też nie wiadomo bo to jest piątek więc mogą nie przyjść do pracy. Takie to są realia australijskiej prerii 🙂 Potem pojechał dalej i wrócił za jakiś czas podrzucając nam zapisany na kartce numer do jakiegoś Pana Mike, który jest taką lokalną „złotą rączką” i zawsze coś tam może pomóc przy samochodzie. Co do policji radził obserwować okolice posterunku czy nie pojawi się tam samochód, wtedy będzie jasne, że policjanci są już w pracy. Bacznie więc śledziliśmy ulicę w tym czasie pakując nasze plecaki na ewentualną dalszą drogę innym środkiem lokomocji. Wreszcie koło 9:30 zauważyliśmy policyjny samochód więc mogliśmy udać się na posterunek by przyjąć na siebie wyrocznię władzy.

Boulia

Na posterunku wzorem standardowych schematów kryminalnych zastaliśmy dwóch policjantów, z których jeden odgrywał rolę Dobrego Policjanta, a drugi Złego. Dobry szybko przeszedł grzecznie do standardowych pytań o okoliczności wypadku, by móc przygotować odpowiedni raport, Zły – zgryźliwie zwracał nam uwagę, że chyba zbyt mało dowiadywaliśmy się od właściwych osób czy takimi drogami można jeździć i jak bardzo są one niebezpieczne. Zwrócił nam również uwagę, że powinniśmy powiadomić ich o pozostawionym na drodze bydle, bo przecież mogło stanowić zagrożenie dla innych. Wszystko grzecznie wyjaśniliśmy o przebiegu zdarzeń, bowiem próbowaliśmy przecież powiadomić lokalną społeczność a sam posterunek był zamknięty i poradzono nam czekać do rana. Zły policjant założył skórzaną kaburę ze „sprzętem” i pojechał na miejsce wypadku dokonać oględzin i ustalić straty w stadzie. Dobry Policjant po obejrzeniu samochodu sporządził szczegółową notatkę i wykonał rutynowe zdjęcia pojazdu.

Dobry Policjant po zrobieniu zdjęć

Po powrocie Złego Policjanta dowiedzieliśmy się, że wypadkowi uległy aż dwa duże byki (jeden konający przed maską, a drugi z połamanymi nogami nieco dalej) i już poprzedniego dnia jeden z naszych rozmówców spotkanych przed motelem pojechał zastrzelić zwierzęta, żeby się nie męczyły (policjanci zresztą w rozmowie między sobą szybko ustalili kto to był). Ponieważ wszystkie okoliczności był jednak zgodne z zasadami ruchu drogowego i nie dokonaliśmy żadnego wykroczenia poruszając się z właściwą prędkością i we właściwy sposób nie zostaliśmy w żaden sposób ukarani a Zły Policjant z biegiem czasu stawał się coraz bardziej przychylny i miły. Pod koniec sprawy mieliśmy już do czynienia z dwoma Dobrymi Policjantami rozprawiającymi z nami w przyjaznej atmosferze i chętnych do pomocy. Dla nich nasz przypadek był zapewne wreszcie odskocznią od codziennej małomiasteczkowej nudy więc chłopaki mieli wreszcie coś ciekawszego do roboty niż codzienne pogaduchy z mieszkańcami gdzie każdy do każdego mówi po imieniu i wszyscy wiedzą o sobie wszystko 🙂 W naszym imieniu policjanci skontaktowali się nawet z wypożyczalnią by poinformować ich o wypadku i przekazać nam rozmówcę do dalszych ustaleń.
Dowiedzieliśmy się, że musimy „na własną rękę” dostarczyć samochód do najbliższej, bardziej cywilizowanej mieściny, do firmy „Precision Head”. I tu zaczęły się problemy. Okazało się bowiem, że wszystkie pomoce drogowe do których dzwoniliśmy nie mogli świadczyć usługi transportu auta ze względu na brak lokalnych przedstawicielstw w tym rejonie. Z pomocą przyszli panowie Dobrzy Policjanci, którzy wypytali lokalnych mieszkańców i dostaliśmy informację, że nasz samochód pomoże nam przetransportować nie kto inny jak Pan Mike, do którego kontakt otrzymaliśmy już wcześniej. Pozostała jeszcze tylko kwestia ustalenia terminu i kosztu, a ten mógł okazać się kolosalny bowiem odległość do najbliższej większej cywilizacji – czyli miasteczka Mount Isa do którego mieliśmy przetransportować samochód wynosiła 303 km. Z Panem Mikiem ustaliśmy termin na dzień kolejny (w tym samym dniu Mike już miał inne plany i zajęcia) a koszt ze względu na naszą trudną sytuację został ustalony na 600 dolarów co przy konieczności przejechania tego dystansu w dwie strony dało sumę 1 dolara za kilometr więc był o połowę niższy niż standardowy. Pan Mike zresztą również okazał się bardzo miły i jak większość mieszkańców miasteczka służył nam pomocą. Lokalna społeczność na tyle się zaangażowała, że każdy w jakiś sposób nam pomagał. Pani Kate z urzędu hrabstwa przez Panią bibliotekarkę przekazała nam informację, że może nas przenocować za darmo w jakimś miejscu jej gospodarstwa położonego jakieś 30 km od Boulii. Widać było, że każdy każdemu przekazał już co trzeba na nasz temat i każdy wiedział „o co chodzi”.
Następnego dnia rano nastąpiła akcja pakowania samochodu na ciężarówkę Mike’a. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom patrząc w jaki sposób Mike z innym swoim znajomym nie mając odpowiedniego zaplecza technicznego, biorą nasz terenowy samochód na dwa wózki widłowe i wykonując skomplikowane operacje umieszczają go wewnątrz ciężarówki. Trzeba było mieć naprawdę mocne nerwy patrząc jak ciężki samochód podnoszony jest przez wózki widłowe na wysokość 1,5 m. Nawet nie chcieliśmy myśleć co by się stało, gdyby ten samochód się „wymsknął” z któregoś wózka na jakimś etapie operacji.

Akcja "ładowanie Pajero"

Gdy dojechaliśmy do miasta Mount Isa we wskazane nam przez wypożyczalnię samochodów miejsce okazało się, że „Precisiom Head” to wcale nie warsztat samochodowy tylko jakaś mała firma inżynieryjna mająca jakieś zaplecze ślusarsko-tokarskie w dodatku ponieważ była sobota, a weekend w Australii się szanuje, poświęcając go na życie prywatne nikogo na miejscu nie zastaliśmy. Dzięki kontaktom Mike’a i jego znajomych otrzymaliśmy pomoc od właściciela warsztatu samochodowego „Panel Repairs”, który zgodził się przyjąć auto, ale zająć się nim mógł dopiero w poniedziałek. No, pięknie. Mieliśmy więc teraz przed sobą kolejne dwa dni oczekiwania na dalszy przebieg zdarzeń. Nie to stało się jednak dla nas horrorem tego splotu różnych okoliczności. Po kolejnych rozmowach z wypożyczalnią samochodową otrzymaliśmy bowiem informację, że wypadek oznacza potrącenie kucji w wysokości 1000 dolarów, a także konieczność poniesienia wszystkich kosztów naprawy auta. Właściciel warsztatu, Greg, oszacował te koszty „spod grubego palca” na 6000 – 8000 dolarów. To już niestety pachniało dla nas totalną klęską. Nie dość, że już wypadek pochłonął 1600 dolarów to czekały nas wydatki, które w zasadzie przekreśliły by nasze dalsze plany. Dziwiła nas jednak sprawa braku ubezpieczenia pojazdu, które w takich wypadkach powinno pokrywać koszty napraw. Takie same zdziwienie okazał Pan Greg, który z racji swoich doświadczeń mając do czynienia z wieloma firmami ubezpieczeniowymi i różnymi wypadkami, widząc naszą beznadziejną sytuację za punkt honoru obrał sobie udzielenie nam skutecznej pomocy.
Od poniedziałku razem z Panem Gregiem, który okazał się świetnym psychologiem i negocjatorem walczyliśmy z firmą wypożyczającą o zaniechanie obciążania nas dalszymi kosztami. Po wielogodzinnych walkach, włączywszy w to rozmowy z samym właścicielem wypożyczalni Greg wykorzystując luki i uchybienia umowy wywalczył dla nas bardzo korzystny consensus, w którym firma ostatecznie potwierdziła, że nie będzie nas już obciążać żadnymi dodatkowymi kosztami, a samochód zostanie w warsztacie Grega do dalszych ustaleń już bez naszego udziału. Nie byłoby takiego szczęśliwego dla nas finału tego wypadku gdyby nie Greg – kolejna miła osoba, która bezinteresownie niosła nam pomoc. Wielogodzinną walkę w naszym imieniu wynagrodziliśmy Gregowi dużym kartonem jego ulubionego piwa.
Mount Isa okazała się miastem, które żyje głównie z górnictwa miedzi, srebra, cynku i ołowiu. Miasto ma kilka kopalni do których przyjeżdżają pracować osoby z różnych stron Australii i świata. Górnicy zarabiają tutaj dużo, bowiem praca jest jak na warunki australijskie ciężka. Wytworzył się więc tutaj ruch ludzi, którzy przyjeżdżają na jakiś czas do pracy, po czym po paru latach wyjeżdżają z powrotem do rodzinnych miejsc.

Kopalnie Boulii

Mount Isa okazała się zresztą pod pewnym względem niesamowitym przypadkiem geograficznym. Jest to bowiem pod względem powierzchni największe miasto świata! Najciekawsze jest to, że przy powierzchni 43 tys. km2 (czyli większej niż cała Szwajcaria!) ma jedynie 23 tys. mieszkańców! Wynika to z ogromnego rozciągnięcia terenów kopalnianych a małego zurbanizowania tych rejonów.
Nasza podróż z Brisbane do serca Australii, czyli miasta Alice Springs utknęła więc po 2000 kilometrów w Mount Isie. Do Alice Springs pozostało jeszcze do pokonania prawie 1200 km, a my pozostaliśmy bez samochodu. Dowiedzieliśmy się więc jakie są możliwości innego dotarcia do Alice i jedynym środkiem transportu okazał się autobus, który w najtańszej wersji kosztował 200 dolarów od osoby. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się na spróbowanie sił w autostopie. Trzeba przyznać, że była to nader śmiała decyzja bowiem pokonanie 1200 kilometrów na australijskich peryferiach gdzie dzienna liczba samochodów na tych trasach czasem da policzyć się na palcach rąk i nóg musiało się wiązać ze sporym szczęściem. Nam jednak do tej pory w naszej całej podróży go nie brakowało więc postanowiliśmy spróbować. Pierwszego dnia udało nam się zatrzymanym samochodem wyjechać 6 kilometrów za miasto by tam stojąc już na właściwej drodze próbować zatrzymać coś „dalekodystansowego”. Niestety ponieważ zaczęliśmy późnym popołudniem, po paru godzinach przed oczami mieliśmy już zachód słońca więc musieliśmy wracać do Mount Isy, by ponowić próbę kolejnego dnia już od samego rana. Wstaliśmy przed godziną 6:00 i od 7:00 staliśmy już na ulicy. I znowu udało nam się złapać okazję by wyjechać parę kilometrów od centrum i tam liczyć na szczęście. Tutaj ćwiczyliśmy swoją wytrwałość. Najgorszy w australijskim autostopie nie jest mały ruch pojazdów, bo z tym można się oswoić i ćwiczyć cierpliwość. Najgorszy jest skwar słońca lejący się z nieba i okropne stada much, które siadają wszędzie. Wchodzą do uszu, nosa, a nawet do ust! Nie dają się przeganiać tylko bezustannie siadają i męczą niemiłosiernie. Z dużą kartką papieru z napisaną nazwą miejscowości w kierunku, której się udawaliśmy wytrwale oczekiwaliśmy na swój czas. Nie minęły dwie godziny i udało się! Z głośnym hamulcem po parędziesięciu metrach od miejsca gdzie staliśmy zatrzymał się road train. Road train to ogromne ciężarówki zwane pociągami drogowymi ze względu na to, że mają więcej niż dwie przyczepy. Ich długość może przekraczać 53 metry a waga 80 ton!

Nasz road train

Mieliśmy więc możliwość jechania w kabinie pojazdu, który do tej pory wzbudzał nasz podziw ze względu na swój ogrom i moc. Mieliśmy ogromne szczęście bowiem kierowca jechał na północ Australii, ale żeby móc tam dojechać najpierw musiał pokonać 600 km do połączenia z drogą Południe – Północ zwaną Stuart Highway, do której również my musieliśmy dotrzeć! Z tą różnicą, że my potem mieliśmy udać się kolejne 600 km na południe. Jednak przejechanie połowy docelowego dystansu w ogromnej ciężarówce samo w sobie było niezwykłą przygodą.
Gdy dojechaliśmy do Stuart Highway zapadał już zmrok. Całe szczęście przy połączeniu tych dróg znajduje się tzw. roadhouse czyli stacja paliwowa połączona z motelem o nazwie „Three Ways”. Mogliśmy więc spędzić tutaj noc przed kolejnym dniem autostopowych prób.

Three Ways

I znowu mieliśmy sporo szczęścia. Najpierw po prawie dwugodzinnej walce ze skwarem i muchami atakującymi nasze ciała dojechaliśmy 25 kilometrów do Tennant Creek – dziwnego miasteczka w którym większość mieszkańców stanowili koczujący na ulicach Aborygeni. Potem po przejściu pieszo 2 km przez miasteczko na drugi jego koniec ustawiliśmy się przy drodze w kierunku Alice Springs. Nie minęła godzina gdy udało nam się zatrzymać samochód – tym razem osobowy. Był to jednak dość dziwny przypadek. Samochód prowadził mężczyznę w wieku około 60 lat, pasażerem na przednim siedzeniu była Abrygenka, a z tyłu na środku siedzenia w foteliku (usadowiliśmy się więc po obu stronach fotelika) siedziało dziecko w wieku około 3 lat, które było wyraźnie pochodzenia mieszanego.
Dziecko bez przerwy zagadywało kierowcę – jak się okazało – swojego ojca. Ten bez specjalnego protestowania w czasie jazdy obracał się do tyłu co chwila coś poprawiać przy dziecku, a Aborygena – prawie na pewno mama dziecka – praktycznie w ogóle nie interesowała się dzieckiem. W dodatku kierowca jechał zdecydowanie za szybko jak na przepisy ruchu tu obowiązujące (chociaż w większości odcinków tej drogi zgodnie ze znakami można było jechać 130 km/h). Staraliśmy się więc mocno nie denerwować tą niewątpliwie nerwową sytuacją i na tyle na ile mogliśmy zajmowaliśmy się dzieckiem by nie niepokoić kierowcy 😉
Po drodze mijaliśmy kilka interesujących miejsc, spośród których największą atrakcją były tzw. Devil Marbles – niesamowite, leżące na obszarze kliku kilometrów kwadratowych wielkie skały wyglądające jak ogromne okrągłe kamienie leżące na płaskich przestrzeniach prerii. Niektóre z nich przepołowione na pół jak małe kamyczki, a wszystko to w kolorze rdzawym jak całe otoczenie australijskiego outbacku. Trzeba przyznać, że na tych ogromnych pustych przestrzeniach robią one niesamowite wrażenie.

Devil Marbles

Innym ciekawym miejscem były położone niemal na pustkowiu miejsca poświęcone kulturze aborygeńskiej. Ustawiono tam dwa ogromnych rozmiarów kilkunastometrowe monumenty w kształcie kobiety Aborygenki z dzieckiem trzymającym się jej nogi, oraz stojącego na skale mężczyznę Aborygena z włócznią w ręku.

Posąg Aborygena

Mimo różnych naszych niepokoi o styl jazdy kierowcy i dziwnej atmosfery rodziny z którą jechaliśmy, całe szczęście udało się pokonać całą trasę do samego Alice Springs (a więc kolejne prawie 600 kilometrów) bez szwanku.
Alice Springs przywitaliśmy więc z głęboką ulgą i zaoszczędzonymi 400 dolarami w kieszeni. Teraz czekało nas kilka dni w sercu Australii – skwarnym mieście określanym ze względu na rdzawe otoczenie spieczonej ziemi i skał jako Red Centre.

Na koniec tej lektury bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby naszym dobrym zwyczajem zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: Znowu „mądry Polak po szkodzie”, ale warto pamiętać, że poruszanie się samochodem na drogach australijskich peryferii (outback) po zmroku jest zbyt ryzykowne! Przekonaliśmy się o tym osobiście, ale słyszeliśmy o wielu przypadkach dotyczących nie tylko turystów, ale nawet lokalnych mieszkańców, które kończyły się o wiele poważniej. Na ulotkach z wypożyczalni wśród porad dla kierowców wspomina się również o tym.
Inną sprawą jest, że odległości pomiędzy stacjami paliwowymi w tej części Australii wynoszą czasami ponad 500 kilometrów! Oznacza to, że trzeba dokładnie rozplanować miejsca tankowania, a nawet mieć jakiś zapas paliwa w dodatkowym zbiorniku!
Niektóre drogi mimo, że istnieją na mapie mogą być zamykane ze względu na obfite deszcze, ponieważ stają się wtedy nieprzejezdne. Czasem jednak nie ma o tym informacji przy wjeździe – zawsze należy więc przed wjazdem na taką drogę (oznaczoną jako „tylko dla 4WD”) dowiedzieć się u lokalnej policji czy można udać się tą trasą. Policja daje do wypełnienia formularz, który potem przekazuje się innej lokalnej policji po wyjeździe z takiej trasy, by wiedzieć, że nikomu nic na takiej trasie się nie przytrafiło. Nie można bagatelizować tych zasad. Zlekceważenie ich może oznaczać utknięcie w preriach w odległości kilkuset kilometrów od najbliższej „cywilizacji”.

14 komentarzy to “Droga do serca Australii – część druga”

  1. pablo Says:

    Czy nie zwątpiliście w sens dalszej podróży po tym wypadku? Wielu jak sądzę wróciłoby po czymś takim do domu. Czy rozważaliście taką opcję?

  2. Ewa Says:

    naprawdę mieliście ciekawe doświadczenie! pozdr.

  3. B. Zosia Says:

    Kochani, jestem po pierwszej lekcji obsługi Internetu, już zawsze bede mogła zajrzeć na Wasze strony, kiedy tylko zechcę. Obym tylko była wystarczająco pojętna. Każdy wpis czytam barddzo uwaznie. Czekam na dalssze relacje.
    Kocham Was bardzo, bardzo! Kiedy już wszzystko zobaczycie, wracajcie do nas!

  4. admin Says:

    Pablo, dostalismy mocno po kieszeni, ale sie nie poddajemy 🙂 W koncu to jedna z wielu przygod jaka mogla nas spotkac. Przy tak dlugiej wyprawie jest to niemal wpisane w ryzyko. Najwazniejsze, ze nam sie nic nie stalo, bo bylo bardzo blisko… Pozdrawiamy i witamy w gronie czytelnikow!

  5. Grzegorz Zajaczkowski Says:

    🙂 przepraszam ale śmiałem się z pół godziny 🙂 Ja oczywiście wiem że to absolutnie śmieszne nie jest dla was ale z mojej perspektywy biurkowo-warszawskiej to jest tak abstrakcyjne że az zabawne – szczególnie te wózki widłowe 🙂

    Pozdrawiam serdecznie i dalej czytam uważnie!

  6. admin Says:

    Witamy Babcię, już nie tylko w gronie Czytelników ale i aktywnych Komentatorów 🙂 Gratulujemy odwagi w oswajaniu tego zwierza jakim jest komputer (i oczywiście myszka) – jest babcia Super Babcią! Ściskamy mocno i pozdrawiamy chodząc „do góry nogami” :-)!

  7. admin Says:

    Hej Grzegorz! My też sie teraz z tego śmiejemy, ale jeszcze parę dni temu wcale nam do śmiechu nie było! Zapraszamy do dalszego śledzenia bloga i komentowania. Tymczasem pozdrowienia z drugiej półkuli 😉

  8. Nieprasujaca Says:

    Przygoda rodem ze scenariusza. Podziwiam opanowanie.
    A przy okazji dziękuje za komentarz i odwiedziny. Jesteście niesamowici, co pewnie słyszeliście nie raz i nie dwa. Blog jest rewelacyjny. Jest szalenie ciekawą lekturą. Trzymam za was kciuki. I dzięki wam za to co robicie. Pozdrawiam

  9. pioter Says:

    ale to co tam nie ma pełnego ubezpieczenia Autocasco czy chcieliscie przyoszczędzić ?

    bo ja jednak zawsze zagranicą wolę brać full AC przy wypożyczeniu auta (czasem sporo wychodziza to AC ale warto) i mam spokój nawet jak auto ukradną itp.

  10. admin Says:

    Hej Nieprasująca. Twój blog też jest niesamowicie ciekawy! Fajnie tak odkrywać różne perełki w sieci. That’s the point! Bardzo dziękujemy za ciepłe słowa i zachęcamy do dalszej lektury 😉

  11. admin Says:

    Witaj Pioter! Oczywiście, że ubezpieczenia typu AC są zawarte w kontrakcie i właśnie to pokrywane jest z depozytu pobieranego w trakcie wypożyczania auta. Również wtedy możesz za dodatkowymi opłatami ZMNIEJSZYĆ wartość pobranego depozytu ze standardowego 1000 dolarów, np. na 500. My pozostawialiśmy wszędzie 1000 dolarów bo to jest bardziej bezpieczne. Sęk w tym, że oprócz tego depozytu akurat w tej wypożyczalni w umowie napisane jest maczkiem, że oprócz przepadku depozytu za wszelkie naprawy obciążany będzie wypożyczający. Tak więc ubezpieczenie ubezpieczeniem, ale wypożyczalnia chce jeszcze wyciągać dodatkową kasę. Takie to cwaniactwo! Dziękujemy za komentarz i serdecznie pozdrawiamy!

  12. pioter Says:

    ok. to sie wyjaśniło

    ja wypożyczałem auta do tej pory tylko w Hiszpanii (na baleary/kanary) i tam zawsze miałem full AC bez udziału własnego i bez żadnego depozytu ale widać co kraj to obyczaj, zapewne w australii ze względu na jej wielkość i bezludność trochę ciężej znaleść auto jakby ktoś zwinął 😉

    w każdym razie fajnie piszecie i jak to mówią „tak trzymaj”, czekam na następne wpisy i pozdrawiam

  13. olo Says:

    http://www.peron4.pl/9-kolejnych-osob-ktore-zamienily-prace-na-podroze/ czy ola i misiek to „normalna” para? 🙂

  14. admin Says:

    Olo, dzięki za super artykuł. My normalni? A gdzie tam. Kto by się wyrywał do biedy z ciepłego dołka w korporacyjnym fotelu i kawą z ekspresu tuż za ścianą? 😉 Aktualnie malujemy ściany, żeby mieć jedzenie (jako charity a nie zarobkowo) ale właśnie tak jest ekstra! 🙂 Pozdrawiamy serdecznie!

Leave a Reply