Droga do serca Australii – część pierwsza

W celu dalszego poznawania Australii zdecydowaliśmy się podróżować wynajętym samochodem terenowym typu 4WD do miasta Alice Springs leżącego dokładnie w środku tego ogromnego kraju. Z Brisbane leżącego na wschodnim wybrzeżu czekała więc nas droga ponad 3300 km przez tereny, które przypominają bardziej dziki zachód niż cywilizowany kraj.
Pierwsze kilkaset kilometrów na północ nie wyróżniało się niczym szczególnym w porównaniu do tego co już zdążyliśmy podziwiać w drodze z Melbourne do Brisbane. Miejscami droga prowadziła blisko wybrzeża Pacyfiku więc można było podziwiać ogrom i dzikość oceanu. I podobnie jak wcześniej za każdym razem zadziwiała nas przyroda i roztaczające się wokół nas widoki. Niektórych „obowiązkowych punktów” ze względów oszczędnościowych nie mogliśmy odwiedzić, ale również ta część Australii obfituje w niesamowite miejsca warte uwagi. Mimo bliskości ominęliśmy np. Fraser Island – największą na świecie piaskową wyspę wyglądającą jak ogromna piaszczysta pustynia z ogromnymi wydmami wyłaniająca się wprost z Pacyfiku. Jak wszystko w Australii sam rejs do tej wyspy statkiem z najbliższego portu pochłonąłby nam kilkaset dolarów, a na to sobie nie mogliśmy pozwolić. Pierwszą noc na naszej trasie spędziliśmy więc w samochodzie w małej mieścince o wdzięcznej nazwie Gin Gin 🙂
Następnego dnia najważniejszym naszym celem było miasto Rockhampton przez które przebiega Zwrotnik Koziorożca. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze miasta Agnes Water oraz Town of 1770 gdzie podziwialiśmy wzburzone fale Pacyfiku, przedziwną roślinność i setki małych srebrnych krabów biegających na brzegu.

Krabiki

Po dotarciu do miasta pozwiedzaliśmy najważniejsze jego miejsca i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia przy wybudowanej wieży w miejscu gdzie przebiega zwrotnik. Dalej pożegnaliśmy się ze wschodnim wybrzeżem Australii i udaliśmy się w głąb kraju drogą, która przebiega mniej więcej wzdłuż zwrotnika, w związku z czym nadano jej nazwę Capricorn Highway (Autostrada Koziorożca).

Zwrotnik Koziorożca

Kolejnego dnia czasu i paliwa wystarczyło jedynie na dojechanie do miejscowości Blackwater. Nazwa tej miejscowości wzięła się z kolei od dużej liczby kopalni węglowych znajdujących się w okolicy. Noc spędziliśmy na parkingu wśród drzew nad jakimś małym jeziorkiem zjechawszy 60 km z trasy za Blackwater. Istniała zresztą obawa, że dostępne tam toalety i stoliczki piknikowe będą płatne jako, że zaraz po przyjechaniu do samochodu przyszedł z latarką opiekun campingu prosząc o zameldowanie się i wypełnienie jakichś formularzy. Na szczęście okazało się to jednak formalnościami potrzebnymi do statystyk, a miły pan pokazał jak skorzystać z łazienek jako, że zasilane były z generatorów prądowych (tak, tak – peryferia Australii są na tyle dzikie, że podstawowe media są tutaj czasem trudniej dostępne niż w Azji). Następnego dnia korzystając z zadaszonych stoliczków zjedliśmy śniadanie, ale musieliśmy się bardzo śpieszyć bowiem owady napastowały nas niemiłosiernie i trudno było spokojnie zjeść. W czasie tego przyśpieszonego posiłku żona opiekuna campingu przybiegła do nas ze zdjęciami tutejszych zwierząt by pokazać nam jakie okazy przyrody udało im się tutaj sfotografować. Okazała się bardzo miłą kobietą i w ramach prezentu podarowała nam kilka zdjęć na pamiątkę. W ogóle Australijczycy są bardzo mili i pomocni we wszystkim. Im dalej jednak od cywilizowanego wybrzeża tym bardziej ta otwartość i uśmiech są widoczne.
W dalszą drogę wyjechaliśmy więc pozytywnie nastawieni na celu mając osiągnięcie przed zmrokiem miasteczka Longreach. Im dalej oddalaliśmy się w głąb Australii tym stawało się jaśniejsze, że to co do tej pory wydawało nam się domeną amerykańskich dzikich prerii i westernowych klimatów z filmów o dzikim zachodzie ma tutaj swoje równie silne korzenie, a kurz, czerwony pustynny pył, kaktusy i dzikie suche krzewy na spieczonej od słońca ziemi wskazują, że każdego kto wybierze się w głąb kontynentu czekają tutaj niesamowite, niezmienione do tej pory obrazy z połowy XIX wieku. Miejsca zamieszkane przez ludzi również wyglądają dokładnie tak jakby czas stanął w miejscu i zabudowa miasteczek niewiele się od tego czasu zmieniła.

Miasteczka outbacku

Właśnie w tym okresie odkrywano te rejony i budowano kolej, która umożliwiała transport wydobywanych tutaj kruszców i komunikację z wybrzeżem. Linia kolejowa w postaci pojedynczego toru biegnie zresztą wzdłuż Capricorn Highway nadal używana przede wszystkim do transportu towarowego, a dwa razy w tygodniu przejeżdża tą linią skład osobowy. Dodatkowo klimat dzikiego zachodu potęgowany jest przez pędzące ogromne ciężarówki, których długość dochodzi czasem do 53 metrów (takie ograniczenie wyznaczają przepisy drogowe stanu Queensland) i porzucone czasem przy drodze zardzewiałe wraki samochodów.

Droga...

Do Longreach dotarliśmy dokładnie przed zachodem słońca więc przed zmrokiem mogliśmy jeszcze poświęcić swój czas na poszukanie miejsca do noclegu. Znalezione przez nas miejsce miało przede wszystkim zapewnić nam oprócz legalnego miejsca do zaparkowania i spędzenia nocy w samochodzie również dostęp do łazienki, najchętniej z prysznicem. No i owszem, znaleźliśmy takie miejsce jednak to co działo się przy światłach żarówek łazienki zdecydowanie przekreśliło nasze plany. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widzieliśmy! Mimo gęstych siatek na drzwiach wejściowych do toalet na siatkach, murach otaczających łazienki, ścianach i wewnątrz toalet kłębiły się tysiące owadów najrozmaitszych gatunków! I to nie tylko komarów czy ciem, ale przede wszystkim jakichś chrząszczy wielkości stonki ziemniaczanej, świerszczy, koników polnych, jakichś przedziwnych much itd. Nawet po przełamaniu bariery psychologicznej, przy próbie wejścia do łazienki na plecy, głowę i wszędzie gdzie się dało skakały i sfruwały owady, niektóre z impetem uderzały o ciało w rozpędzie próbując dostać się do światła. Dla osób o słabych nerwach to z pewnością próba rodem z najgorszych horrorów. Po takich przejściach oddaliliśmy się więc z tego miejsca w nadziei, że może w innej części miasta uda nam się chociaż spokojniej zjeść zasłużony posiłek. Znaleźliśmy najmniej oblegane przez owady miejsce na świeżym powietrzu ze stolikami i tutaj podjęliśmy się próby zapomnienia o pladze owadów, która zaskoczyła nas na campingu. Niestety okazało się, że mimo iż nie ma ich tutaj tak wiele to nadal są ich dziesiątki a może setki i wszelkie próby rozłożenia się na stoliku spełzły na niczym. Żadne przeciwinsektowe kadzidła, a nawet rozciągana nad stolikiem moskitiera, którą próbowaliśmy jakoś zamontować nie dały rezultatów. Owadów pojawiało się w każdej sekundzie coraz więcej i musieliśmy salwować się ucieczką do samochodu. Ze względu na wysokie temperatury w tej części Australii było konieczne otwarcie okien w samochodzie więc jedynym ratunkiem było „ubranie” na noc samochodu w moskitierę by szczelnie osłonić siatką wszystkie okna.
Po tej upiornej nocy, którą spędziliśmy w samochodzie owiniętym w moskitierę, rano wybraliśmy się na krótki spacer po mieście. Longreach jest jak żywcem wyjęte z filmów o dzikim zachodzie – bardzo szerokie ulice, niska zabudowa, leniwie toczące się życie, a mieszkańcy jeżdżący starymi pick-upami (zazwyczaj w znoszonych dżinsach, kraciastych koszulach i kowbojskich kapeluszach), spotykają się w lokalnej cukierni na poranną kawę. A do tego od samego rana niemiłosiernie palące słońce. Oczywiście jednym z ważniejszych budynków Longreach jest budynek stacji kolejowej, pochodzący z 1916 roku.

Miasteczko

Stacja w Longreach

Tego dnia zaplanowaliśmy, że w dalszej trasie do serca Australii przejedziemy 540 kilometrów. Ponieważ trasa, na którą za namową Pani z informacji turystycznej, się zdecydowaliśmy należała do tzw. outback roads (czyli w wolnym tłumaczeniu drogi australijskich peryferii) wiedzieliśmy, że nie będzie tam żadnej cywilizacji. Korzystając więc z okazji spędziliśmy jeszcze dwie godziny w kawiarni przy stacji paliwowej jedząc śniadanie (porcje przygotowywane z myślą o kierowcach ogromnych ciężarówek) i ładując wszystkie możliwe akumulatory – laptop, aparat, kamerę. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę z panią z obsługi stacji o wybranej przez nas trasie i potwierdziła, że jest OK, że na pewno drogi są przejezdne (mimo niedawno dopiero zakończonej pory deszczowej) i przy samochodzie 4WD nie będzie żadnych problemów. W południe, najedzeni z naładowanymi bateriami wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Jechaliśmy przez wspaniałe prerie i pustynie Australii, zapuszczając się coraz bardziej w głąb lądu, zmierzając wprost do serca tego kontynentu. Widoki, jakie ukazywały się naszym oczom wywoływały niesamowite wrażenie – czerwone skały na wypalonej słońcem pustyni, pola bawełny albo trzciny cukrowej, dziesiątki kilometrów drogi prostej, bez ani jednego skrętu, żadnych ludzi, żadnych zabudowań, z rzadka tylko mijające nas na drodze jakieś samochody (dosłownie kilka przez cały dzień).

Krajobrazy outbacku

A do tego wszystkiego zwierzęta – strusie emu, które są wbrew obiegowej opinii bardzo odważne i przyjacielskie i gdy tylko zatrzymywaliśmy samochód, to natychmiast ostrożnie, ale zdecydowanie do nas podchodziły oraz kangury – wreszcie widzieliśmy całe stada kangurów radośnie skaczące po łąkach.

Strusie Emu

Kangury co prawda bardzo się boją człowieka (i słusznie, w sklepach można kupić mięso mielone z kangura!) i jak tylko się zorientują, że się do nich chce podejść to natychmiast szybkimi susami znikają w oddali (choć dwa przeskakiwały tuż przed naszym samochodem ale jak to zwykle w takich chwilach bywa aparatu nie było akurat pod ręką). Swoją drogą kangury – na pierwszy rzut oka niekształtne i nieporadne skaczą z taką gracją i tak szybko, że trudno od nich wzrok oderwać. Byliśmy urzeczeni tymi wspaniałymi widokami, dzikością przyrody, naturą w swej najpiękniejszej postaci.

Przy drodze...

Dla nas, kierowców z Europy, nie do wyobrażenia sobie była sytuacja, że przez 300 kilometrów, można nie spotkać żadnych oznak cywilizacji, a tylko dziką przyrodę. Żadnej stacji benzynowej, sklepu, w którym można by kupić podstawowe produkty a nawet żadnego zasięgu sieci telefonicznej. A tu dokładnie tak jest! Co kilkaset kilometrów zdarzają się pojedyncze roadhouse’y – czyli miejsca, gdzie można po zbójeckiej cenie zatankować paliwo, zjeść coś, a nawet zostać na noc.

Hotel przy drodze...

Jednak te miejsca wcale nie wzbudzają zaufania. Są dosłownie w środku pustyni, wyglądają jak domy – widma i my staraliśmy się ich unikać. Nawet nie mieliśmy na tyle odwagi, żeby w takim miejscu się zatrzymać i zatankować, choć paliwa mieliśmy dosłownie „na styk”.
Około 150 kilometrów przed naszym celem podróży na ten dzień zaczęliśmy oszczędzać benzynę – mimo koszmarnego upału wyłączyliśmy klimatyzację i jechaliśmy z rozsądną prędkością, żeby jak najmniej spalać. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwa – było już późne popołudnie, a my jechaliśmy na zachód. Słońce było już nisko nad horyzontem i chwilami całkowicie oślepiało. Jednak nie mieliśmy wyboru – musieliśmy przed nocą dojechać do Boulii – jedynej miejscowości zaznaczonej na mapie w zasięgu kolejnych kilkuset kilometrów. Przecież nikt rozsądny nie zatrzymywał by się na suchych i dzikich przestrzeniach na noc, tuż przy drodze (przy takich drogach nie ma nawet „zatoczek” gdzie możnaby zaparkować samochód).

Droga do Boulii

Wreszcie słońce zaszło już za horyzont i zapadał zmrok. Włączyliśmy więc światła mijania i z prędkością 80 km/h, na resztkach paliwa zbliżaliśmy się do szczęśliwego finału tego kolejnego odcinka naszej podróży gdzie czekała na nas stacja paliwowa i miasteczko gdzie mogliśmy spędzić noc.

Zachód słońca nad drogą

Na 530 kilometrze naszej trasy kiedy to do Boulii było już tylko dziesięć kilometrów wpatrując się w drogę przed samochodem nagle tuż przed maską pojawiło się stado bydła. Nie było żadnych szans. Krzyk, wciśnięty do podłogi hamulec, trzask gniecionej karoserii i łamanych wzmocnień przerwał naszą drogę. Sprawdziliśmy czy wszystko z nami w porządku i dzięki zachowanej niskiej prędkości i zapiętym pasom, a przede wszystkim porządnych wzmocnień samochodu terenowego nie doznaliśmy żadnego uszczerbku na zdrowiu. Samochód jednak uległ poważnym uszkodzeniom i wiadomo już było, że będziemy mieli teraz spory problem. Nie wiedzieliśmy czy auto uda się jakoś uruchomić, na dworze panowała już całkowita ciemność a my w szoku obok konającego na drodze wprost przed maską byka próbowaliśmy zorganizować jakąś pomoc. Niestety ta część Australii ma to do siebie, że w większości miejsc nie ma zasięgu żadnej sieci komórkowej a jeśli już gdzieś jest stacja przy jakimś miasteczku to jest to jedynie Telstra (odpowiednik naszej TPSA). Tak było i tym razem. Tak więc bez możliwości kontaktu ze światem na własną rękę w ciemności próbowaliśmy coś zaradzić. Pogniecioną karoserię, która wbiła się w prawą oponę przy kierowcy różnymi narzędziami udało się odchylić jedynie na parę centymetrów. To oznaczało, że o ile uda się uruchomić silnik można będzie ostrożnie spróbować dojechać do Boulii by tam szukać pomocy. Naszykowaliśmy najważniejsze rzeczy osobiste z którymi moglibyśmy uciec w razie pożaru silnika. Sprawdziliśmy czy z silnika nie wycieka olej lub płyny chłodzące. Wszystko wskazywało na to, że mimo poważnych zgniotów i uszkodzeń jest szansa na uruchomienie i dotarcie do celu przyjmując, że nie będziemy skręcać gwałtownie, ponieważ zgnieciona karoseria przy skrętach kół mocno się o nie ocierała. Silnik odpalił. Uff… teraz z prędkością 10 km/h ciągnęliśmy się z jednym reflektorem w dodatku w wyniku zgniotów wcelowanym bardziej w niebo niż w kierunku drogi poruszaliśmy się w kierunku Boulii. Z tyłu samochodu zamocowaliśmy latarkę turystyczną jako, że elektryka auta również nie działała poprawnie i nie mieliśmy tylnych świateł. Po przejechaniu paru kilometrów strzeliła opona o którą niemiłosiernie tarła karoseria. Tak więc na „flaku” z odgłosami tartych i łamanych blach, które teraz tarły jeszcze bardziej, zbliżaliśmy się w tempie pieszego do „świateł nadziei”. Żeby było mało przeszkód na drodze z ciemności wyłoniło się kolejne stado bydła, ale szczęściem udało się je rozgonić. Wreszcie ujrzeliśmy szeroką, mgliście oświetloną ulicę Boulii na której w centralnym miejscu przy Motelu „XXXX” stało kilka osób gromko rozprawiających o niczym. „Doczłapaliśmy” nasz samochód i na tyle na ile udało się nam skręcić kołami w kierunku chodnika „zaparkowaliśmy” go na poboczu jezdni. Zagadnięci o policję lokalesi o wyglądzie żywcem wyjętym z westernu, zdziwili się naszym dopytywaniem o policję i po usłyszeniu relacji z wypadku uspokoili nas, że takie wypadki zdarzają się tu bardzo często a policja owszem będzie mogła się tym zająć, ale następnego dnia kiedy przyjdzie do pracy (czyli o 9:00). Póki co mamy się z tym przespać do jutra. Ostrzegliśmy więc ludzi, że na drodze został leżący byk, który przecież w ciemności może stanowić zagrożenie dla ewentualnego innego samochodu (chociaż prawdę mówiąc, przy praktycznie zerowym natężeniu ruchu, który widzieliśmy szanse na to były mizerne). Nikt się tym zbytnio nie przejął – tak przynajmniej nam się wydawało (jak się jednak później okazało jeden z naszych rozmówców zabrał swój pistolet i pojechał zastrzelić byka, żeby się nie męczył). Tak, tutaj chyba każdy ma broń jak na dzikim zachodzie więc to co u nas wzbudziło zdziwienie jest tutaj zupełnie normalne!
Nasza noc, którą kolejny raz spędziliśmy w samochodzie – tym razem rozbitym, była próbą sporych nerwów, bo przecież nie wiedzieliśmy czego należy się spodziewać po tutejszej policji i przede wszystkim jakie konsekwencje karne i finansowe nas czekają za ten nieszczęśliwy przypadek, który nas spotkał. Z taką niepewnością musieliśmy wyczekiwać kolejnego dnia będąc uwięzieni gdzieś po środku pustynnych terenów australijskiego outbacku – w miasteczku Boulia.

Boulia

Nazajutrz miały się więc ważyć nasze dalsze losy tej przygody…

Na koniec tej lektury bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Telekomunikacja: Mądry Polak po szkodzie, ale jest to lekcja dla nas na dalsze podróżowanie po Australii i czytelników, którzy będą chcieli udać się w podróż po australijskim outbacku. Do telefonu komórkowego warto zakupić kartę prepaid operatora Telstra jako, że jedynie ten operator ma w swoje nadajniki w niektórych miejscach centralnej części Australii. Warto też zaopatrzyć samochód w CB radio by móc w razie potrzeby próbować wezwać pomocy przez CB. Do komunikacji wywoławczej używa się tutaj kanału nr 40. Szanse przy takim mizernym ruchu na niektórych drogach są wprawdzie niewielkie, ale zawsze zwiększa to szansę na uzyskanie „komunikacji ze światem”.

8 komentarzy to “Droga do serca Australii – część pierwsza”

  1. Andy Says:

    Niezła historia się wam trafiła ! Dobrze że to była terenówka to zwykły samochód to by mógł się po prostu złożyć… Mam nadzieje że z policją nie było żadnych problemów 🙂
    Pozdrawiam 🙂

  2. Justyna Says:

    Igusia prosi o pozdrowienie syrenek z serialu „H2O Just add water”, gdy tylko je spotkacie 😉

    Buziaki od Justysi i Igusi. Dobrych Świąt!!

  3. Justyna Says:

    I słowo na Drugi Dzień Świąt…

    Mąż do żony w lany poniedziałek: „Oblej mnie Kochanie, ja Cię olewam cały rok!”
    😉

  4. Alicja Says:

    zajrzyjcie tu:http://forum.fronda.pl/?akcja=pokaz&id=3352243

  5. Adam Says:

    Dużych, kolorowych jajek 🙂 Wesołego Alleluja 🙂

  6. Ola Says:

    Historia zapierająca dech w piersiach w połączeniu ze zdjęciami (mam nadzieję, że uda wam się złapać w kadr kangura:) daje szerokie pole do popisu wyobraźni. Niesamowicie się cieszę, że nic wam się nie stało (uff) !!! Powodzenia

  7. admin Says:

    Za wszystkie bardzo miłe życzenia serdecznie dziękujemy i wysyłamy równie serdeczne życzenia i pozdrowienia już z Sydney.

  8. admin Says:

    Dziewczyny, zgodnie z zyczeniem Syrenki pozdrowione, choc musimy przyznac, ze nie bylo latwo je znalezc – sa ostatnimi czasy mocno zajete 🙂 Ale udalo sie i tez przesylaja Wam gorace usciski i szczegolne pozdrowienia dla Igusi! A my do tego sie dolaczamy i slemy buziaki od siebie 🙂

Leave a Reply