Alice Springs, outback i podróż do Port Augusta

Po prawie trzech tygodniach podróżowania po Australii z różnymi przeszkodami dotarliśmy do serca tego kraju: położonego pośród pustyni, spieczonych skał i czerwonego pyłu miasta Alice Springs. To najbardziej znane miasto australijskich peryferii i trzeba przyznać, że jak na położone „pośród niczego” (wokoło po paręset kilometrów nie ma żadnych innych osiedli ludzkich) zaskakuje swoim poziomem cywilizacji. Głównie stało się to za sprawą turystyki, która udając się zobaczyć australijski „dziki zachód” dociera właśnie tutaj. Oczywiście nie ma to prawie nic wspólnego z prawdziwą przygodą na peryferiach, bo większość turystów przylatuje tutaj zapewne samolotem na parę dni, wsiada w zorganizowaną wycieczkę po okolicy a potem wraca do cywilizacji. Docierający tutaj na własną rękę stanowią ułamek liczby przyjezdnych.
Alice Springs to miasteczko w którym mieszka 28 tys. osób, ale jak na taką populację oferuje nadzwyczaj dużo. Łączy w sobie dzikość peryferii wraz z nowoczesnym zapleczem w postaci sieciowych restauracji czy hipermarketów. Trzeba jednak przyznać, że „dzikość” została już mocno przygłuszona przez rozwój turystyki i dla travelersów takich jak my – zmęczonych wieloma dniami podróży do tego miejsca – oferuje przede wszystkim miejsce do odpoczynku i złapania oddechu przed dalszą podróżą przez czerwone prerie.

Alice Springs

Naszym celem był tutaj więc dwudniowy pobyt na zrobienie solidnego prania naszych zapylonych ubrań, odświeżenia się, zrobienia zakupów i wyruszenia w dalszą podróż zarezerwowanym już wcześniej campervanem, którego mieliśmy relokować do Sydney. Przed nami było więc do pokonania kolejnych 3000 kliometrów. Daliśmy sobie na to tydzień by móc spokojnie zobaczyć to co zaplanowaliśmy do zobaczenia ciekawego po drodze.
Pierwszym i najważniejszym celem po wyjechaniu z Alice Springs była znajdująca się w odległości 460 km na południowy zachód, ikona australijskiego outbacku – Uluru. To bez wątpienia jeden z największych na świecie cudów natury. Uluru jest największą na świecie monolityczną skałą. Wystaje ponad powierzchnię ziemi na wysokość 348 metrów, a jego rdzawo-rudy kolor i przede wszystkim niesamowity kształt powodują u każdego, przecieranie oczu ze zdumienia. Jeszcze większe jednak wrażenie robi Mount Conner, który znajduje się w odległości około 100km na wschód od Uluru i jest od swego świętego brata o jakieś 200-300 mln lat starszy. Ogromny, masywny monolit jest od góry spłaszczony niczym stół a to, że znajduje się w zasadzie pośrodku niczego (dookoła w promieniu kilkuset kilometrów jest płaska preria – nie licząc braciszka Uluru oczywiście) dodatkowo potęguje niesamowitość tego zjawiska. W dodatku to co widać ponad ziemią jest tylko częścią tego monolitu – reszta znajduje się pod ziemią! Ogrom Mount Conner można sobie wyobrazić patrząc na poniższe zdjęcia, które wykonaliśmy – uwaga – jeszcze z odległości kilkudziesięciu kilometrów do skały! Skała wystaje na ponad 859 m ponad poziomem morza, a w głąb ziemi sięga jeszcze dodatkowo jakieś 300 m!

Mount Conner

Na noc po pierwszym dniu podróży zatrzymaliśmy się obok stacji paliwowej Curtin Springs. Jakież było nasze zdziwienie gdy wieczorem do otwartych ze względu na gorąco (ale zabezpieczonych siatką przeciw owadom) drzwi przyszedł tuż przed zmrokiem ciekawski struś emu 🙂 Skubał sobie siatkę wyłapując muchy i zjadając okruszki z progu wejścia do campervana. Trzeba przyznać, że jego wielkość i głośne pomruki jakie z siebie wydaje mogą mocno niepokoić, ale całe szczęście „Strusiek” – jak go nazwaliśmy – nie zdecydował się na wejście do środka i po kilku minutach sobie poszedł. Następnego dnia mogliśmy zaobserwować innego emu również tuż pod dystrybutorem paliwa (pewnie chciał zatankować 😉 ). Widać, że te ciekawskie zwierzęta przyciągnąć mogą jakiekolwiek oznaki cywilizacji i zróżnicowania na tych nudnych, ogromnych przestrzeniach.

Emu na stacji

Kolejnym miejscem postoju po drugim dniu na naszej trasie było Coober Pedy – górnicze miasteczko znajdujące się na największym na świecie terenie kopalni, w których wydobywa się opale.

Coober Pedy

Krajobraz jest niesamowity: na płaskich czerwonych preriach przez wiele dziesiątek kilometrów ciągną się usypane góry jasnego piasku. Wśród tych górek miasteczko w którym po ulicach ciągną się całymi grupami Aborygeni. Było to mało przyjazne i budzące niepokój miasteczko w którym nawet kościół znajdował się pod ziemią. Po kilku godzinach pobytu doszliśmy do wniosku, że ma to nawet sens, bowiem wieczorem zrywają się tutaj burze piaskowe, które wznoszą w powietrzu kilogramy piasku i kurzu a wokoło robi się ciemno i ponuro. Najedliśmy się sporo strachu siedząc w samochodzie i patrząc na piaskową burzę, która przez kilkadziesiąt minut szalała wokół nas.

Burza piaskowa w Coober Pedy

Całe szczęście udało się przetrwać tę noc i kolejnego dnia wyruszyć w dalszą drogę na południe kontynentu. Tutaj po drodze mieliśmy dotrzeć do miejsca przecięcia się z transkontynentalną linią kolejową. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, który chcieliśmy ujrzeć na własne oczy, że jest to najdłuższa na świecie linia kolejowa, której tor biegnie po idealnym odcinku prostym. W dodatku jest to jeden tor więc pociąg kursuje tutaj wahadłowo raz na kilka dni. Wystarczy sobie wyobrazić, że po tym rdzawym jak cegła piasku australijskich prerii pociąg pokonuje aż 478 km bez żadnej stacji i żadnego, nawet drobnego łuku (a cały prosty odcinek toru, ale ze stacjami ma ponad 1200 km)!

Linia Trans-Australian

Można sobie wyobrazić jak nudna może być taka podróż 😉 Zresztą poruszanie się w tym rejonie Australii drogą również oznacza pokonywanie wielu prostych odcinków drogi ciągnącej się przez setki kilometrów. Dość powiedzieć, że po przejechaniu rozstajów dróg prowadzącego do Uluru nasz GPS zakomunikował uroczyście: „1080 km prosto, a potem w lewo” 🙂

Droga w outbacku

Droga na tak długich dystansach bez większych zmian w otaczającym krajobrazie jest więc nużąca, a brak zasięgu radia powoduje, że jedyną rozrywką może być płyta CD umieszczona w samochodowym odtwarzaczu. Jedyną zmianą w otoczeniu są porzucone gdzieniegdzie przy drodze wraki samochodów.

Wrak na prerii

Niektóre z tych wraków wyglądają zresztą na całkiem „świeże” i z pewnością pozostały tu po wypadkach w starciu z dzikimi zwierzętami, które się tutaj – również dla urozmaicenia krajobrazu – często pojawiają. Oprócz wszędobylskich strusi emu mieliśmy więc okazję przyjrzeć się tutaj np. kangurom, które wcześniej zawsze gdzieś skutecznie nam umykały. Tym razem udało nam się uchwycić je z bliska.

Kangur

Innym niesamowitym przypadkiem biologicznym o którego istnieniu wcześniej nawet nie wiedzieliśmy jest mały potwór występujący tylko w Australii. To jaszczurka zwana „thorny devil” (polska nazwa to Moloch Straszliwy) o wyglądzie okropnego, najeżonego kolcami smoka. W dodatku ma ona podniesiony do góry ogon co jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym wśród tego typu zwierząt. Potrafi ona stać z podniesionym ogonem i straszyć wrogów już samym swoim wyglądem! Ciekawe też, że świadoma swojego strasznego wyglądu nie boi się ona nawet człowieka ani rozpędzonych samochodów. Stojąca na drodze potrafi stać tak z podniesionym ogonem mimo pędzącego tuż obok niej samochodu! Nie mogliśmy uwierzyć jak spotkany przez nas „diabeł” stał twardo i tylko złowieszczo łypał oczami mimo, że przed paroma chwilami przejechaliśmy tuż obok niego zanim się zorientowaliśmy z kim mamy do czynienia 😉

Moloch straszliwy

Zanim dotarliśmy do końca kolejnego dnia podróży po drodze mogliśmy jeszcze podziwiać kilka słonych jezior, których większość powierzchni jest kompletnie wyschnięta a w pozostałych jeszcze fragmentach roztwór soli ma tak wysokie stężenie, że krystalizuje się ona na dnie i przy brzegach tworząc ogromne wyglądające jak śnieg rozlewiska. Wchodząc na brzeg ma się wrażenie skutej lodem Antarktydy tyle, że skąpanej w lejącym się z nieba 40-stopniowym żarze słońca.

Słone jezioro

Kolejną noc naszej podróży spędziliśmy w miasteczku Port Augusta, które po przejechaniu od Alice Springs ponad 1500 kilometrów zasygnalizowało wreszcie zmianę krajobrazów i spadek wysokich temperatur. Naszym oczom ukazały się jeziora i wysokie góry. Również rdzawy kolor krajobrazów przeszedł wreszcie w bardziej swojskie piaszczyste kolory skał i soczystej trawy.
Miasto nie miało wiele do zaoferowania, ale oznaki cywilizacji po spędzeniu kolejnych trzech dni na prerii były ożywcze niczym łyk wody na pustyni.

Port Augusta

Tak więc kolejna część trasy jaką pokonywaliśmy w drodze na wschodnie wybrzeże Australii miała mieć już inny, mniej dziki charakter. Choć jak się później okazało pewne syndromy „dzikiego zachodu” były jeszcze przed nami.

A teraz na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka by zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: W Australii zgodnie z obowiązującymi przepisami nie można spać w samochodzie w miejscach publicznych (bez względu czy jest to samochód osobowy czy przystosowany do spania campervan), poza specjalnie wyznaczonymi do tego celu miejscami.
Na potrzeby popularnego w Australii podróżowania campervanami oraz dla przyczep campingowych w każdym miasteczku znajdują się tzw. caravan parki. Niestety rzadko które są bezpłatne i za taki postój nawet jeśli nie korzystamy z przyłączy elektrycznych należy płacić (często powyżej 20 dolarów za noc). Jeżeli chcemy oszczędzić to najlepiej poszukać tzw. rest pointów, które znajdują się przy głównej drodze najczęściej w odległości nie większej niż kilka kilometrów od miasta (do takich miejsc kierują niebieskie znaki informacyjne umieszczane przy drodze). Są to miejsca przeznaczone do wypoczynku kierowców więc legalnie można w nich bezpłatnie parkować by spędzić noc w samochodzie. Bardzo często w takich miejscach są również toalety i zadaszone stoliki przy których można spożyć posiłek.

5 komentarzy to “Alice Springs, outback i podróż do Port Augusta”

  1. Alicja Says:

    Zajrzyjcie do internetu, jaka tragedia spotkała Polskę – zginął prezydent Lech Kaczyński i mnóstwo ważnych osób publicznych w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze na uroczystości 70-lecia zbrodni katyńskiej

  2. Ewa Says:

    Naprawdę, znów Katyń w polskiej historii, nie da się mądrze skomentować, pozostaje żałoba…

  3. Alicja Says:

    Olu, zmów tez zdrowaśkę za najmłodszego brata Twojego pradziadka. Kazimierza Wacława, ofiarę tej zbrodni sprzed 70 lat.

  4. Przemek Says:

    Na tym zdjęciu to nie jest Uluru tylko Mount Conner. Pozdrawiam podróżników :).

  5. admin Says:

    Prawda. W końcu tam byliśmy „miód i wino piliśmy” 😉 Trzymając się faktów to oczywiście masz 100% racji. To jest Mount Conner, ktory leży w pobliżu Uluru (kilkadziesiąt kilometrów), ale trzeba przyznać, że robi o wiele większe wrażenie bo i wysokość ma 2,5 raza większą. Oba miejsca powalają na kolana. Pozdrawiamy Livedownunder! 🙂

Leave a Reply