Jaipur – symbol indyjskiego rękodzieła i szlachetnych ozdób

Do Jaipuru pociągiem z Agry przyjechaliśmy około 1:30 w nocy. Tutaj nasze drogi z niemiecko-włoską parą się rozjechały ponieważ oni udali się do Jodhpuru – innego ciekawego miasta w Rajasthanie. Pociąg nadrobił nieco swoje spóźnienie, ale i tak przybył o godzinę później niż było planowane. Całe szczęście mieliśmy uzgodniony telefonicznie nocleg w jednym z tańszych gusethousów więc mimo nocnej pory mogliśmy przyjechać „w ciemno” wiedząc, że drzwi zostaną nam otworzone 🙂
Wytargowaliśmy właściwą stawkę z autorikszarzami i dojechaliśmy na miejsce. Zgodnie z umową zaproszono nas do środka i bez zbędnych formalności zaprowadzono nas do pokoju. Oczom naszym ukazał się pokój o standardach o jakich w Indiach nawet nie marzyliśmy. Wszystko czyściutkie, duża przestrzeń i ogromna elegancka łazienka z prysznicem i (uwaga!) wanną! W dodatku zarówno z pokoju jak i z łazienki były wyjścia na osobne balkoniki a przed wejściem do pokoju mieliśmy bambusowe krzesełka, stoliczek i piękne kwiaty. No cóż, stawka za dwie noce jakie tu mieliśmy spędzić została ustalona więc nie tracąc czasu na niepotrzebne zachwyty po obowiązkowym po indyjskich pociągach prysznicu udaliśmy się na spoczynek. Rano coś nas tknęło, że standard chyba jednak odbiega od ceny jaką ustaliliśmy telefonicznie więc skrupulatnie sprawdziliśmy listę wybieranych numerów telefonicznych i naszych notatek z listą guesthousów. Okazało się, że pomyliśmy guesthouse! 🙂 Z tym do którego przyjechaliśmy w nocy owszem również rozmawialiśmy, ale korespondencyjnie i stawki były jednak wyższe. Udaliśmy się do recepcji by wyjaśnić nieporozumienie jakie zaszło i miły lokalny biznesmen stwierdził, że skoro już spaliśmy to szkoda teraz całych ceregieli ze zmianą miejsca i zaproponował nam stawkę na którą liczyliśmy 🙂 Długo nie trzeba było się zastanawiać. Dostać pokój o najwyższym standardzie (w tym guesthouse były jedynie dwa takie pokoje) w cenie budżetowej to niebywały fart na który nie liczyliśmy.
Jaipur to przede wszystkim miejsce znane z tzw. Pink City, czyli różowego miasta będącego niegdyś trzonem tego miasta. Dzisiejsza starówka ma jednak zgoła inny charakter. Jest w zasadzie jednym wielkim targowiskiem. Ulice tworzące Pink City tworzą prostokątny układ o obwodzie kilku kilometrów kwadratowych a każda z ulic tworzy handlowy bulwar wykorzystujące różowe siedemnasto i osiemnastowieczne budynki. W zasadzie można powiedzieć, że Jaipur to raj dla zakupoholików. Ulice i uliczki podzielone są na sekcje specjalizujące się w danym rodzaju towarów więc wejście w którąś z nich powoduje, że spacerujący zostanie nagabywany przez dziesiątki sprzedawców zachęcających do wejścia właśnie do jego sklepiku. Trzeba przyznać, że różnorodność towarów jest imponująca i można tu nabyć wiele ciekawych pamiątek w rozsądnych cenach. Oczywiście wszędzie można, a nawet należy się targować! 🙂
Najważniejszym elementem Pink City jest Hawa Mahal. Przepiękny budynek zbudowany w 1799 przez maharadżę Sawai Pratap Singla dla królewskich żon, by mogły przez okienka tego pałacyku doglądać życia w mieście i lokalnych targowisk. Z najwyższej kondygnacji tego budynku można podziwiać panoramę miasta i położone poza jego granicami mury pobliskich fortów.

jaipur_hawa_mahal1

jaipur_hawa_mahal2

W ramach Pink City można również zwiedzić City Palace oraz Jantar Mantar (obserwatorium astronomiczne z wczesnego XVIII wieku), ale obu tych atrakcji nie polecamy jako, że stanowią punkty typowo turystyczne nie niosące ze sobą takiej wartości jak pozostałe części starówki a już w szczególności nie dają się porównać do znajdujących się poza miastem fortów.
W drodze do fortów warto zatrzymać się również by zobaczyć Jal Mahal – pałac na wodzie, którego umiejscowienie w centralnym miejscu jeziora rzeczywiście jest imponujące.

jaipur_jal_mahal

Znajdujące się w odległości około 13 km forty stanowią według nas największą atrakcję tego miasta. Już samo umiejscowienie Jaipuru pośród otaczających miasto wzgórz stanowi piękny widok, a obejrzenie z bliska murów wzniesionych na tych pięknych i wysokich wzgórzach stanowi wartość, którą warto tutaj doświadczyć.
Najważniejszym fortem spośród trzech umiejscowionych na północ od Jaipuru jest Amber Fort, który stanowił niegdyś stolicę stanu Jaipur. Został wzniesiony w XVI wieku przez maharadżę Kachhwaha Rajputsa a potem rozbudowywany i zamieniany na pałac przez kolejnych maharadżów. W środku poza ogromnymi murami, jeziorem zbierającym wodę, którą wpompowywano specjalnym systemem transportu wody do wnętrza pałacu można podziwiać wspaniałą bramę Ganesh Pol, zwiedzać kilka pałacowych dziedzińców w tym jeden stworzony ze szkła (w którym maharadża przyjmował zagranicznych gości) oraz dziedziniec dookoła, którego znajduje się mnóstwo pokojów i zakamarków przeznaczonych dla żon maharadży. Nawet dzisiaj większość z nich jest otwartych dla zwiedzających i warto po nich się poprzemieszczać gdyż stanowią sieć korytarzy i pomieszczeń tworzących niezły labirynt 🙂

jaipur_fort1

jaipur_fort2

jaipur_fort3

Tuż powyżej Amber są kolejne dwa imponujące forty: Jaigarh oraz Nahargarh. Całość jest połączona murami wspinającymi się aż na szczyty wzgórz.

jaipur_mury

Jedną z atrakcji turystycznych zorganizowanych przy Amber Forcie jest możliwość wjechania do fortu na grzbiecie słonia. Oczywiście słono to kosztuje a trwa niestety jedynie około 10 minut. Dla miłośników tych przesympatycznych zwierząt polecamy zupełnie inne miejsce dla takiej przejażdżki, które nie znajduje się w żadnym przewodniku turystycznym więc nie jest oblegane i pozwala na spokojne obcowanie ze słoniami. Warto zapuścić się w uliczki mniej więcej naprzeciwko Jal Mahalu i tam pokluczyć by odnaleźć farmę słoni. Można tam o wiele dłużej i swobodniej pocieszyć się towarzystwem tych zwierząt i również skorzystać z możliwości przejażdżki ciasnymi uliczkami peryferii Jaipuru. Jako fani tych zwierząt odnaleźliśmy to miejsce i spędziliśmy wiele czasu ze słoniami co stanowiło wspaniałą odskocznię od głośnego i ruchliwego miasta.

jaipur_slonie1

jaipur_slonie2

jaipur_slonie3

Naszym dobrym zwyczajem prosimy w tym miejscu o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Będąc w Jaipurze nie warto korzystać z usług autorikszarzy, ponieważ do Pink City praktycznie z każdej części miasta można dotrzeć pieszo w czasie nie dłuższym niż 30 minut.
Do Amber Fortu najlepiej zaś dotrzeć lokalnym autobusem, którego złapać można w okolicy Hawa Mahal – koszt takiego autobusu wynosi 10 rupii od osoby. Powrót można zrealizować w ten sam sposób. Autobus dociera w okolicę Hawa Mahal a nawet MI Road.
Kupując bilety warto zastanowić się nad tzw. biletem kompozytowym, który od razu uprawnia do skorzystania z wejść do kilku różnych miejsc (bilet ten obejmuje zarówno Hawa Mahal jak i Amber Fort, oraz Jantar Mantar i Nahargarh Fort). Dla planującego odwiedzić te miejsca oznacza to co najmniej 100 rupii oszczędności.
Jeżeli studiujesz to koniecznie zabierz ze sobą legitymację studencką, ponieważ w Jaipurze większość biletów ma zniżki dla studentów, które wynoszą aż 40%.

Taj Mahal, czyli największy skarb Indii i inne atrakcje Agry

Mimo, że za bilety TATKAL-owe musieliśmy sporo więcej zapłacić, bo z braku wyboru kupiliśmy klasę 3-AC, która jest lepsza od sleepera nie żałowaliśmy 🙂 Główną różnicą, wynikającą już z nazwy, jest klimatyzacja w pociągach klas AC, ale dla nas najważniejsze było, że było wreszcie czyściej, kontroler biletów wyglądał przynajmniej schludnie, po ruszeniu pociągu rozdał wszystkim zapakowane komplety pościeli (z nostalgią wspomnieliśmy czasy kolei transsyberyjskiej i standardu świadczonych tam usług) a przy dojeżdżaniu do każdej ze stacji przechodził przez wagon z listą pasażerów w ręce i budził osoby, które miały już wysiadać. Oczywiście droższą klasą pociągu podróżują tu tylko turyści albo bogatsi Hindusi, trochę już „uzachodnieni”, więc obyło się bez rzucania śmieci gdziekolwiek (w klasie sleeper standardem jest wyrzucanie śmieci z jadącego pociągu za okno – nie spotkaliśmy się ani razu, by ktoś zrobił inaczej) plucia na podłogę i męczących, nieprzyjemnych zapachów. Być może to efekt tego, że ze względu na klimatyzatory żadne okna się w pociągu nie otwierają ale wolimy wierzyć, że jest inaczej 😉

agra_pociag

Droga do Agry minęła więc miło i sprawnie i zgodnie z planem, kilka minut po 2 w nocy dotarliśmy do celu. Jak niemal wszędzie, a na dworcach w szczególności, uderzył nas zabijający smród ludzkich odchodów. W zasadzie już nie powinno to dziwić, a jednak docierając do miasta, w którym mieści się jeden z siedmiu cudów świata, mieliśmy nadzieję na trochę cywilizacji i kultury. Ale skąd, to przecież sam środek Indii, więc facet lejący z peronu na tory albo gdziekolwiek im się zachce jest po prostu normalnym nikogo nie szokującym widokiem.
Po dotarciu do hotelu (po którym, po krótkiej wymianie sms-ów z Mariuszem spodziewaliśmy się najgorszego, ponieważ oni zatrzymali się w tym samym miejscu kilka dni wcześniej), mimo że informowaliśmy, że przyjedziemy w nocy i otrzymaliśmy potwierdzenie, że to OK., i „night watchman” nas wpuści, zastaliśmy zamknięte drzwi od środka na kłódkę. Dzwonek umieszczony przy wejściu okazał się tylko nędzną, niedziałającą atrapą dzwonka, było zimno i ze wszystkich stron zbliżały się w naszym kierunku bezpańskie psy i ośmielone ciemnością małpy. Zaczęliśmy się dobijać do szklanych drzwi i po pewnym czasie zobaczyliśmy, że za recepcją coś się poruszyło i z rozłożonego na podłodze barłogu wstał wspomniany wcześniej „night watchman”, w wieku lat pewnie koło osiemdziesięciu, nie wiedząc co się dzieje i co za hałasy go zbudziły rozejrzał się po hallu, przeszedł, dotarł do drzwi (waliliśmy w te drzwi cały czas) zlustrował nas i z powrotem oddalił się w kierunku swojego posłania. Jednak jakby w ostatniej chwili coś do niego dotarło, że cofnął się, wygrzebał skądś klucze i podszedł z powrotem do drzwi, żeby je otworzyć. Powiedzieliśmy, że mamy rezerwację i chcemy iść do pokoju. „Watchman” pokiwał głową ze zrozumieniem, wyciągnął spod lady recepcji wielki kij i wdrapując się na schody powiedział „Wait here, monkeys”. Po chwili dobiegły nas przerażające odgłosy walki staruszka ze stadem krzyczących małp. Gdy wszystko ucichło i chcieliśmy tylko pójść do pokoju (było po 3:00 w nocy a przed nami pespektywa pobudki o 6.00, żeby obejrzeć Taj Mahal o wschodzie słońca) zszedł jakiś inny watchman, który mimo, że wybudzony z najgłębszego snu z zapałem przystąpił do procedury rejestrowania nas w hotelu. A to nie byle jaka procedura. Dwie ogromne księgi, do każdej trzeba wpisać wszystkie swoje dane osobiste, wszystkie dane z paszportu i z wizy. Zaproponowaliśmy, że możemy te formalności przeprowadzić rano (jak to już miało miejsce w różnych innych hotelach), ale spotkaliśmy się z upartą odmową i znaczącym „Tu jest Agra!”. Nie było wyjścia.
Na szczęście pokój, który otrzymaliśmy, okazał się całkiem przyzwoity i nie mieliśmy żadnych oporów żeby po szybkim prysznicu położyć się na chociaż te dwie godziny, które nam pozostały do pobudki.
Rano okazało się, że od wyjścia z naszego hotelu, do bramy Taj Mahalu jest zaledwie 70 metrów. Po zakupieniu biletów ustawiliśmy się w odpowiednich kolejkach (są 4 kolejki: kobiety, Hinduski, mężczyźni, Hindusi). Mimo wczesnej pory i stosunkowo niewielkich kolejek, minęło dobre 20 minut nim weszliśmy za bramę, a wszystko to za sprawą bardzo szczegółowych sprawdzania każdego wchodzącego, przeszukiwania toreb, torebek i plecaków w iście hinduskim stylu – czyli całkowicie bez pośpiechu.

agra_taj_wejscie

Niestety okazało się, że niewiele będzie z naszego oglądania Taj Mahalu o wschodzie słońca, ponieważ słońce co prawda zgodnie z planem wzeszło, ale powietrze było zamglone przysłaniając mauzoleum. Zdecydowaliśmy się więc poczekać na lepszą pogodę, w międzyczasie zwiedzając teren i sam budynek.
A jest co zwiedzać i podziwiać! Taj Mahal, uznawany niekiedy za najpiękniejszy budynek na świecie, to grobowiec, wybudowany przez cesarza Shah Jahan’a dla jego ukochanej trzeciej żony – Mumtaz Mahal, która zmarła podczas porodu ich 14 (!) dziecka w 1631 roku. Budowa całego „kompleksu” trwała 21 lat, a przy jego powstawaniu pracowało około 20 tysięcy ludzi, przy czym najwyższej klasy specjaliści architekci i rzeźbiarze byli ściągani tu z całego świata.
Cztery strony świata wyznaczają stojące w rogach grobowca minarety zbudowane w taki sposób aby w razie trzęsienia ziemi przewracały się na zewnątrz by nie uszkodzić głównego budynku. Po lewej stronie grobowca znajduje się nadal wykorzystywany meczet, a po prawej, wyłącznie dla zachowania symetrii zbudowano dokładnie taki sam budynek.

agra_taj_mosque

Całość robi ogromne wrażenie, a koronkowe rzeźbienia w marmurze grobowca oraz motywy kwiatowe z półszlachetnych kamieni zdobiące ściany i łuki zachwycają kunsztem i precyzją wykonania. Nawet napisy z Koranu umieszczane dookoła wgłębień wejść są wykonane tak by mimo zakłóconej perspektywy wielkość liter z punktu widzenia obserwatora się nie zmieniała.

agra_taj_mahal1

agra_taj_mahal2

Zobaczyć Taj Mahal, to zdecydowanie jeden z tych powodów, dla których trzeba do Indii przyjechać (a im dłużej tu jesteśmy, tym tych powodów wydaje nam się mniej). Po dwóch godzinach pogoda poprawiła się na tyle, że mogliśmy również z daleka podziwiać tę imponującą budowlę oraz wykonać zdjęcia.
Kolejnym obowiązkowym punktem w tym mieście jest Agra Fort. Bilety z Taj Mahalu dają w tym samym dniu zniżkę na bilety do Agra Fortu, więc warto to wykorzystać, tym bardziej, że zbudowany z czerwonego piaskowca fort oszałamia rozmiarem i skomplikowaną architekturą. Podwójne mury fortu, który początkowo miał przeznaczenie militarne ale z czasem zaczął być wykorzystywany jako pałac, mają obwód 2,5 kilometra i 20 metrów wysokości.

agra_fort1

Budowlę rozpoczął w 1565 roku cesarz Akbar, a rozbudowywał go jego wnuk – Shah Jahan (ten od Taj Mahalu), z wykorzystaniem swojego ulubionego budulca, czyli białego marmuru. To właśnie tu zresztą Shah Johan po obaleniu, został uwięziony przez swojego syna i do końca życia mógł tylko z murów i balkonów Agra Fortu podziwiać grobowiec ukochanej żony. Legenda głosi, że megalomańskie zapędy Shaha Jahana miały dodatkowo znaleźć ujście w wybudowaniu z czarnego marmuru naprzeciw Taj Mahalu, po drugiej stronie rzeki Jamuny, jego własnego mauzoleum, będącego negatywem Taj Mahalu.

agra_fort2

Sam Taj Mahal jest pięknie utrzymany, bardzo czysty, z równo przystrzyżonymi trawnikami i czystą wodą w fontannach. Jednak wystarczy wyjść za bramę tego wspaniałego zabytku, by zostać ze wszech stron otoczonym tak bardzo dającym się we znaki w Indiach brudem, cuchnącymi górami śmieci i rynsztokami. To dla nas niepojęte, że nawet w stosunkowo niewielkim mieście, które jest niewątpliwie jednym z najważniejszych turystycznie miejsc w Indiach, nie dba się porządek i najbliższe otoczenie jednego z 7 cudów świata.

agra_smieci1

agra_smieci2

Drugiego dnia naszego pobytu w Agrze wybraliśmy się pieszo właśnie na drugi brzeg rzeki. Zgodnie z tym, co wyczytaliśmy w przewodniku, miały tam być przepiękne ogrody więc postanowiliśmy dobrze wykorzystać czas mając przed sobą cały dzień do wieczornego pociągu do Jaipuru. Po zobaczeniu jak wygląda miasto w głównej jego części co chcieliśmy trochę odetchnąć i zobaczyć Taj Mahal z drugiej strony – tym bardziej, że w piątki mauzoleum jest nieczynne więc właśnie z tamtego miejsca jest najlepszy widok na ten cud architektury. Kilka (a może nawet kilkanaście) kilometrów sprawnym marszem pokonaliśmy dość szybko, po drodze przyglądając się życiu tutejszej ludności. Przechodząc przez most na Yamunie (kolejowy, ale powszechnie wykorzystywany przez pieszych) znów mogliśmy zobaczyć, że wszystko, co ważne dzieje się w rzece lub tuż obok niej.

agra_most

Podobnie jak w Varanasi na błotnistym nabrzeżu, co kilka metrów było stanowisko do prania. Widoki imponujące: dziesiątki kamiennych stanowisk do prania, setki metrów sznurów rozwieszanych tuż przy Yamunie a na nich tysiące pościeli, prześcieradeł i wielobarwnych sari. Ci, którzy nie mają luksusu sznurów rozwieszonych przy rzece rozkładają swoje rzeczy bezpośrednio na piachu gdzie leżą w kurzu aż do wyschnięcia, a tuż obok gospodarze pilnują pokaźnych stad swoich krów. Jeszcze kawałek dalej krowy i wielbłądy mają swoje toalety tworząc cuchnące ścieki a zaraz obok ktoś uprawia jakieś rośliny jadalne, które tutaj w pobliżu rzeki mają dobre warunki do rozwoju.

agra_rzeka

agra_pranie

Spacer ma taką zaletę w porównaniu do jazdy rikszą, że dużo więcej można zaobserwować, jednak ma też wady – po pierwsze każdy mijany rikszarz molestował nas, żebyśmy wsiedli do jego pojazdu i nie wystarcza normalne „nie, dziękujemy”, za każdym razem trzeba się nagadać albo po prostu jak najszybciej oddalać się od natręta. Poza tym idąc piechotą jest się bardzo łatwym celem dla wszelkiego kalibru oszustów i żebraków oraz tutejszych nachalnych dzieci, które bez najmniejszego skrępowania łapią każdego przechodnia za ręce i wykrzykują za nim litanię: „Money! Coin! Chocolate! Biscuit!” Nie ma żadnego znaczenia, czy dziecko wygląda na biedne i zapuszczone, czy na dobrze wykarmione i stosunkowo czyste – po prostu taka reakcja na turystę jest tu naturalna i po jakimś czasie bardzo irytująca 🙂
Udało nam się jednak przebić przez te wszystkie „zasieki”. Po dotarciu do wejścia do parku, zobaczyliśmy, że wzdłuż jego murów biegnie droga w stronę rzeki. Idąc nią doszliśmy do małego obozu żołnierzy pilnujących brzegu rzeki, żeby nikt się tą stroną nie próbował przedostawać do Taj Mahalu. Trzeba przyznać, że chłopaki mają wyjątkowo nudną pracę więc docenili nasze towarzystwo. Posiedzieliśmy z nimi trochę, poprzyglądaliśmy się ich życiu w obozie (pranie, gotowanie itp.), porobiliśmy zdjęcia i do ogrodu, który wcale nie wyglądał imponująco a wręcz przeciwnie – sprawiał wrażenie szkółki leśnej w dodatku w trakcie przesadzanie roślin – nie weszliśmy w ogóle. Przy okazji w obozie pojawiła się ekipa lokalnej telewizji nakręcając reportaż o żołnierzach strzegących Taj Mahalu w którym jako jedyni obcokrajowcy znajdujący się w tym miejscu również mieliśmy swój udział 🙂

agra_camp

Wieczorem, czekając na dworcu na pociąg do Jaipuru spotkaliśmy naszych znajomych – niemiecko – włoską parę z Khajuraho. Okazało się, że jedziemy tym samym pociągiem. Ba! Okazało się nawet, że przydzielono nam ten sam wagon. Sprawdziły się więc przypuszczenia, że nasze spotkania nie mogą być przypadkowe 😉 Rozłożyliśmy swoją niezawodną folię i koczując przez parę godzin oczekiwaliśmy na pociąg, którego spóźnienie zwiększało się regularnie w miarę zbliżania się godziny jego odjazdu. To już trzeci przypadek spóźniającego się dość znacznie pociągu więc nasze zdanie o kolejach indyjskich z biegiem czasu jeszcze bardziej zniżkuje 🙂

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Najważniejsza informacja dotycząca Taj Mahalu jest taka, że jest on w piątki nieczynny. Łatwo to przeoczyć albo w amoku zdobywania biletów kolejowych po prostu o tym nie pomyśleć. Właśnie tak mieli nasi spotkani na dworcu znajomi – przyjechali w czwartek wieczorem, a w piątek już mieli kupione bilety na dalszą trasę.
Do Taj Mahalu zdecydowanie warto iść jak najwcześniej rano, bo nawet jeśli – tak jak to się nam zdarzyło – nie będzie dobrej pogody na przepiękny wschód słońca, to kolejki do biletów i do wejścia są stosunkowo krótkie. Bilety wejściowe kosztują 750 rupii.
Forta Agra jest wg nas obowiązkową pozycją. Bilety wejściowe kosztują 300 rupii, ale z biletem z Taj Mahalu w tym samym dniu dostaniemy 50 rupii zniżki. W piątki z kolei bilety są tańsze o 50 rupii ze względu na nie doliczanie podatku rządowego.

Khajuraho – święci grzesznicy ;-)

Pociąg, którym przyjechaliśmy z Varanasi w trakcie jazdy zwiększył swoje spóźnienie i do Khajuraho dotarliśmy już po godz. 6:00, ale dało to pozytywny efekt bowiem mogliśmy udać się bezpośrednio do hotelu w którym zaplanowaliśmy kolejne dwie noce. Po wyjściu z budynku stacji kolejowej szybko zostaliśmy otoczeni tłumem chętnych do zawiezienia nas choćby na księżyc 😉 Ponieważ wśród wysiadających znalazła się również inna para podróżników szybko uzgodniliśmy, że dla obniżenia kosztów pojedziemy jedną autorikszą (do miasta ze stacji kolejowej jest ponad 8 km). Sprawnie dotarliśmy więc do hotelu z którego akurat wymeldowywała się duża grupa turystów z Korei więc uprzejmi właściciele tego interesu dość szybko przygotowali nam pokój mimo, że doba hotelowa zaczyna się od godz. 13:00. W Indiach pojęcia Hotel, Guesthouse i Hostel są niestety stosowane zamiennie więc tak naprawdę skorzystaliśmy z uprzejmości właścicieli guesthousu 🙂
Trzeba przyznać, że nasz guesthouse oferował bardzo kulturalne warunki w dodatku w otoczeniu zieleni, której w Indiach nie jest łatwo doświadczyć. Urok tego spokojnego miejsca zepsuł potem (jak się okazało) hałaśliwy kiermasz, który zaczynał się od rana i trwał do późnego wieczoru. Wszystko dlatego, że święto ku czci Shivy, które zastało nas już w Varanasi jest tutaj szumnie obchodzone przez 5 kolejnych dni. Przypominało to ogromny odpust na którym bez przerwy leciała hinduska muzyka a na rynku w około toczył się głośny handel przeplatany wydobywającymi się z różnych głośników melodyjkami, okrzykami i śpiewami.
Nie zrażeni tym niespodziewanym hałaśliwym świętem po wykonaniu solidnego prania, które wywiesiliśmy do wyschnięcia na czystym i zadbanym (!) dachu naszego hotelu udaliśmy się na eksplorowanie miasta i jego słynnych zabytków. To świątynie Khajuraho są bowiem źródłem znanych na całym świecie scen erotycznych składających się na Kamasutrę.
Większość świątyń pochodzi z X i XI w.n.e. i jest zaskakująco dobrze zachowana. Ich przepych i misterne wykonanie, którego głównym elementem stanowią tysiące różnych postaci daleko wykracza poza czas w którym postały i równie dobrze dzisiaj zadziwiają swoim kunsztem i precyzją wykonania. Śmiemy twierdzić, że gdyby do zbudowania takich świątyń zabrała się grupa współcześnie żyjących Hindusów efekt byłby w porównaniu do tych zabytków bladziutki. Świątynie mimo wieku starszego niż te, które można oglądać w słynnym Angkor Wat w Kambodży zadziwiają swoim pietyzmem i są kolejną perłą Indii, której nie można pominąć.
Kompleks wschodni świątyń można odwiedzać bezpłatnie. Słynny zaś kompleks zachodni jest już traktowany jako główna atrakcja turystyczna i pobierane są opłaty (szczegóły w poradach praktycznych na końcu tego wpisu). Z tego kompleksu polecamy pięknie zachowane świątynie Parsvanath oraz Adinath.

khajuraho_parsvanath

Niedaleko kompleksu wschodniego można przejść się przez wioskę, która od wielu wieków zanim Khajuraho stało się turystyczną atrakcją stanowiła trzon tej miejscowości. Prawdę mówiąc czas stanął tu w miejscu i domostwa od setek lat zapewne niewiele się zmieniły. Chodząc zapylonymi wyschniętymi drogami z których gdzieniegdzie wystawały jakieś kamienie, na których ludzie prowadzają bydło lub osiołki a w wielkich saganach noszą wodę trudno było oprzeć się wrażeniu, że nic się tu chyba nie zmieniło od czasów chrystusowych bo spokojnie można by tutaj nakręcać kolejne ekranizacje historii spisanych przez biblijnych ewangelistów.

khajuraho_drogi

Sama wioska też podkreśla prymitywizm życia tutejszych ludzi i ich ogromną biedę. Swoją drogą patrząc na różne takie miejsca w Indiach zdaliśmy sobie sprawę, że jeżeli tak wyglądają miejsca do których dociera powszechna turystyka to w jak nędznym położeniu muszą znajdować się miejscowości, które nie mają szans na zostawiane przez turystów pieniądze…

khajuraho_wioska1

khajuraho_wioska2

Kompleks zachodni świątyń to ten do którego zmierzają niemal wszyscy turyści odwiedzający Khajuraho. Znajduje się tutaj bowiem aż dziewięć sporych świątyń z których większość poświęcona jest kolejnym inkarnacjom Vishnu. Oczywiście największą atrakcją stanową ozdoby świątyń w postaci posągów w różnych scenach w tym tych erotycznych.

khajuraho_swiatynie1

khajuraho_swiatynie2

khajuraho_swiatynie3

W tym kompleksie choć poza murami wydzielonego obszaru na który sprzedawane są bilety znajduje się również jedyna czynna dla wyznawców świątynia Matangesvara. Znajduje się w niej ponad 2,5-metrowy falliczny posąg Shivy i z racji święta, które nadal trwało do świątyni udawały się całe tłumy wiernych by składać ofiary temu Bóstwu.

khajuraho_matangesvara1

khajuraho_matangesvara2

W czasie dwóch dni, które spędziliśmy w Khajuraho mogliśmy cieszyć się nietypowym jak na warunki panujące w Indiach spokojem i relatywnym porządkiem jaki tu panował. Gdyby nie hałaśliwe obchody święta Shivy byłoby to kolejne po Bodh Gaya miejsce na mapie Indii w którym można uniknąć tłoku, smrodu i hałasu jaki charakteryzuje ten kraj.
Rozwinięta turystyka sprawiła również, że można tutaj znaleźć mnóstwo sklepików, które oferują różnego rodzaju pamiątki w całkiem rozsądnych w porównaniu do innych miast cenach (oczywiście po użyciu odpowiednich metod ustalania ceny ;-)). Jest też sporo miejsc w których można zjeść – również w stylu zbliżonym do europejskiego, tzn. podające dania kuchni zachodniej i normalną kawę (w Indiach w kubkach od rana rządzi tzw. czaj, które w wydaniu hinduskim oznacza gorącą herbatę z dużą ilością cukru i mleka – kawa jest tutaj niezwykłą rzadkością, a jeśli już pojawia się w menu to jest to mix kawy rozpuszczalnej z zabielaczem i cukrem). My jednak podróżując preferujemy kuchnię lokalną i również tutaj udało nam się znaleźć restaurację w której smacznie zjedliśmy za niewielkie pieniądze. W dodatku obyło się bez sensacji żołądkowych o które w Indiach z racji na warunki higieniczne (a raczej ich brak) dla nie zaprawionych w bojach turystów bardzo łatwo. Zjedliśmy tutaj duże thali (ryże z ciapatami i różnymi dodatkami, sosami itd.) oraz sałatki warzywne w cenie jedynych 100 rupii na dwie osoby w dodatku z dokładkami. Sympatyczny Hindus bez przerwy donosił nam dodatkowy ryż, warzywa i ciapaty tak więc w cenie jednego dania mieliśmy „all inclusive” 😉
W pobliżu przystanku autobusowego w Khajuraho można też skorzystać z komputerowego systemu rezerwacji kolei indyjskich w związku z czym udaliśmy się tutaj dokonać zmian w naszych rezerwacjach biletów na następny kurs – do Agry. Mimo upływu kilku dni od chwili zakupu biletów nadal znajdowaliśmy się na waitliście w związku z czym postanowiliśmy skorzystać z systemu szybkich rezerwacji uruchamianej na dzień przed odjazdem pociągu dla małej puli biletów. System nazywa się TATKAL i przy odrobinie szczęścia pozwala zakupić miejsce na oblegany kierunek oczywiście w wyższej niż standardowa cenie i bez możliwości zwrotu zakupionych biletów. Udało się! Poprzednie bilety odwołaliśmy a zakupiliśmy ostatnie dwa w klasie AC3. Dzięki temu nie musieliśmy nic zmieniać w naszych dalszych planach podróży. Spotkaliśmy tutaj również poznaną rano parę z którą przyjechaliśmy autorikszą. Chłopak z Niemiec i dziewczyna z Włoch od dwóch miesięcy podróżują po Indiach i męczą się z biletami kolejowymi do tego stopnia, że aż do dnia 7 marca 2012 żadnych biletów nie udało im się jeszcze potwierdzić. Tym bardziej byliśmy szczęśliwi z udanej akcji biletowej w naszym wykonaniu 🙂
Naszych nowych znajomych spotkaliśmy potem jeszcze trzy razy. Raz w kompleksie świątyń, wieczorem na posiłku w restauracji a następnego dnia jeszcze po prostu na ulicy. Biorąc pod uwagę liczbę turystów i różnych miejsc w jakich można tutaj spędzać czas było to dość niezwykłe. Uznaliśmy więc, że wyznacznikiem tej wyjątkowości naszych przecinających się linii będzie jeżeli spotkamy się również w Agrze do której udawali się dzień później niż my.
Wieczorem po drugim dniu spędzonym w Khajuraho udaliśmy się autorikszą na dworzec kolejowy by stamtąd pojechać do Agry. Stacja mimo swoich niewielkich rozmiarów wrzała od liczby oczekujących pasażerów. Jednak i ona podkreślała wyjątkowość Khajuraho. Nigdzie wcześniej nie widzieliśmy np. koszy na śmieci. Tutaj stały normalne kosze, a po peronach nie walały się kilogramy różnych papierów i odpadków. Brawo. Więc jednak można. Szkoda tylko, że w tym kraju jest to wyjątek i jako taki potwierdza jedynie regułę, że bałagan i niechlujstwo jest tutaj codziennością 😉

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Autoriksza na odcinku dworzec kolejowy – centrum Khajuraho nie powinna kosztować więcej niż 80 rupii. W takiej cenie bez problemu można znaleźć transport.
Odległości w Khajuraho są bardzo niewielkie i nie ma co dawać się łapać wszędobylskim cwaniakom, którzy proponują rikszę lub autorikszę szukającym szybkiego zarobku na niezorientowanych turystach. Od wschodniego kompleksu do zachodniego kompleksu, czyli w zasadzie całe miasteczko pieszo można przejść w ciągu kilkunastu minut.
Jeżeli ktoś szuka oszczędności i nie chce płacić za oglądanie świątyń polecamy świątynie w kompleksie wschodnim: Parsvanath, Adinath oraz Shanti Nath. Są one niemal identyczne jak te w kompleksie zachodnim za wstęp do których trzeba zapłacić 250 rupii. Na dodatek ich wiek datowany jest na 950-970 r n.e. podczas gdy większość świątyń z kompleksu zachodniego jest młodsza o niemal 100 lat. W pobliżu kompleksu wschodniego można też zobaczyć bezpłatnie trzy inne świątynie: Brahma, Javari oraz Vamana.
Restauracja z której korzystaliśmy znajduje się vis a vis restauracji Agrasen (wąskie przejście prowadzi do głębiej położonej restauracji, która wygląda bardzo niepozornie, ale jest doskonałym wyborem dla smakoszy lokalnych posiłków.

Varanasi – życie i jego finisz w świętej rzece

Kolejny odcinek koleją był już mniej emocjonujący chociaż nie mieliśmy wskazań numerów naszych miejsc niemal do ostatniej chwili. Jeżeli są tylko potwierdzone rezerwacje bez wskazania miejsc to o przydzielonym miejscu pasażer dowiaduje się dopiero po stworzeniu listy pasażerów (tzw. „chart”) na 1-2 godziny przed odjazdem pociągu. Listę tak jak pisaliśmy wcześniej wywiesza się na tablicach w budynku dworca oraz na każdym wagonie. Nasz pociąg przyjeżdżał gdzieś z trasy więc na wagonach nikomu nie chciało się przykleić kartek a wcześniej w budynku dworca były listy różnych pociągów, ale nie tego, którym udawaliśmy się w podróż. Całe szczęście wcześniej sprawdziliśmy miejsca na internetowej stronie kolei indyjskich i wiedzieliśmy gdzie mamy się udać. W ogóle oczekując na pociąg stanowiliśmy niebywałą atrakcję, ponieważ będąc świadomi długiego czasu oczekiwania (na dworcu byliśmy około godz. 21:00 a pociąg miał odjechać o godz. 1:00) postanowiliśmy zwyczajem tutejszej ludności ułożyć się na podłodze w holu dworca. Niektórzy kładą się wprost na brudnej posadzce ale niektórzy Hindusi wyciągają jakieś kartony, koce czy folie na których z całą rodziną i bagażami układają się w pozycji leżącej. My postanowiliśmy zakupić za 10 rupii dużą folię opakowaniową z jakiejś linii opakowaniowej batoników, którą oferował lokalny biznesmen i po znalezieniu wolnego fragmentu podłogi wśród tłumu Hindusów (co wcale nie było łatwe bo ze względu na porę robiło się chłodno i niemal wszystkie skrawki podłogi były już zajęte :-)) na niej urządziliśmy sobie typowo hinduskie „koczowisko”. Inni patrzyli na nas z niedowierzaniem obserwując dobrze przystosowanych do miejscowych warunków Europejczyków 😉
Do Varanasi dotarliśmy po godzinie 5:00 rano więc już w pierwszym dniu mogliśmy udać się na wschód słońca nad Gangesem, który jest porą szczególną i podobnie jak wieczór podczas zachodu słońca gromadzi największą liczbę wiernych, którzy przychodzą tutaj dokonywać rytualnych kąpieli służących oczyszczeniu ducha (ciała niestety chyba mniej bo biorąc pod uwagę „zawartość” Gangesu można mieć poważne wątpliwości co do efektów takiego zabiegu).

varanasi_wschod

varanasi_wschod2

varanasi_kapiele

Varanasi w swojej najbardziej popularnej części miasta położonej przy nabrzeżu Gangesu jest miastem wyjątkowym. Budowane tuż nad brzegiem rzeki schody prowadzące wprost do jej nurtu zazębiają się z kolejnymi ghatami (zejściami do rzeki) w sposób zupełnie nieprzewidywalny tworząc przedziwne formacje, ale jednak stanowiące ze sobą spójną całość. Nad ghatami znajdują się często różne świątynie, budynki o interesującej architekturze, a także wejścia do gailis czyli plątaniny bardzo wąskich uliczek wciśniętych między wysokie budynki. Wszystko to tworzy niesamowity labirynt, który dla mniej wprawnego w orientacji w terenie człowieka może stanowić spore wyzwanie. Warto jednak pokluczyć po gailis bowiem stwarza to niepowtarzalną okazję przyjrzenia się życiu tego przedziwnego miasta. O wczesnych i późnych porach trzeba zachować szczególną ostrożność bowiem w ciasnych uliczkach znajduje się wszystko: od psów, kóz, poprzez krowy, szczury, sterty śmieci, pozostawiane przez zwierzęta odchody, małe straganiki a nawet kapliczki, po ludzi z bagażami, rowery a nawet motocykle z wciśniętym klaksonem. W niektórych miejscach przejście może być sporym wyzwaniem (zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym – nerwy czasem puszczają gdy w tym całym galimatiasie zewsząd docierają jeszcze klaksony, okrzyki czy wydzierająca się na cały regulator muzyka z głośników). Jeżeli jednak będziemy trzymać się jednego kierunku to po długich labiryntach zawsze wyjdziemy, albo do ulicy albo do jakiegoś ghatu nad Gangesem.

varanasi_gailis1

varanasi_gathy

varanasi_gathy2

Na schodach i ghatach spotkać można różnych świętych, którzy udzielają błogosławieństw i zbierają pieniądze. Ot, taki sposób zarabiania we współczesnych Indiach 🙂 Należy uważać na tych, którzy wychodzą naprzeciw wyciągając ręce z przywitaniem „namaste” bo jeśli już podasz rękę nie będzie łatwo odczepić się od pragnącego przepowiedzieć Ci przyszłość, udzielić Ci błogosławieństwa a przy okazji wyciągnąć jak największe pieniądze. Takich, którzy chcą udzielić błogosławieństw czy sprzedać kwiatki jest tutaj całe mnóstwo i trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nam dzięki czujności udało się uniknąć wszelkich takich pułapek.

varanasi_swieci1

varanasi_swieci2

Nad Gangesem największe jednak wrażenie robi rytualne żegnanie się ze zmarłymi, które z racji świętości tej rzeki przyciąga tutaj wiernych Hindusów, którzy chcą na koniec uświęcić swoich zmarłych. Nie każdego jednak na to stać. Spalenie ciała nad tą świętą rzeką słono kosztuje. Drewno składowane w pobliżu dwóch ghatów przeznaczonych do kremowania zmarłych składowane jest w wielkich stertach a jego cena za ilość potrzebną do spalenia ciała może sięgać nawet kilkuset dolarów! Niektórzy aby dokonać pożegnania zmarłych w tym miejscu przebywają po kilkaset kilometrów transportując zwłoki łodziami, samochodami, a czasem (uwaga!) publicznymi środkami transportu (autobusem lub pociągiem) – swoją drogą ciekawe czy w takiej sytuacji zwłoki przewożone jako bagaż…
Tak więc można sobie wyobrazić jak wiele wysiłku i pieniędzy kosztuje taki rytuał (najpierw transport, a potem wysokie ceny drewna i miejsca do spalenia). Przez trzy dni jakie spędziliśmy w Varanasi obserwowaliśmy kilkanaście rytuałów pożegnania się ze zmarłymi i szczerze mówiąc na osobach, które dokonywały tych obrzędów robiły one mniejsze wrażenie niż na nas. W naszej kulturze ciało zmarłej osoby obdarzane jest specjalnym szacunkiem i budzi respekt. Tutaj ciało nie wywołuje prawie żadnych emocji. Przynoszone jest nad Ganges przez samych mężczyzn (nie widzieliśmy ani jednej kobiety biorącej udział w rytuałach żegnania zamarłych), którzy wnoszą je na bambusowych noszach, zawinięte w białe chusty i przystrojone w złociste folie oraz pomarańczowe wieńce kwiatów splątanych wokół szyi. Idąc ciasnymi uliczkami mężczyźni wykrzykują marszową pieśń i szybkim krokiem schodzą po schodach a następnie wnoszą ciało do wody parokrotnie zanurzając zmarłego tak by mógł zostać uświęcony wodą Gangesu, następnie wodą skrapia się jeszcze zwłoki a potem leżą w oczekiwaniu na przygotowanie stosu do spalenia. Przy głowie zmarłego zapala się kadzidła. W tym czasie rodzina żywo dyskutuje, przenosi drewno z iejsca na mie, czasem śmieje się czy rozmawia przez komóri. Tuż obok inni dokonują rytualnej kąpieli zanurzając się w wodach Gangesu, ktoś obok pierze na kamieniach swoje ubrania lub ręczniki, zwierzęta kluczą pomiędzy rozpalonymi stosami a dzieci bawią się kawałkami niedopalonych gałęzi. Czasem jakieś zwierzę dopadnie leżące na noszach zwłoki i ściąga z nich w ramach posiłku kwiaty. Jeśli ktoś to zauważy przegoni żarłoczną kozę jeśli nie – nie ma z tym problemu. W końcu zwierzęta i ludzie żyją tutaj stadnie w ciągłej koegzystencji. Po ułożeniu stosu, na jego wierzchu układa się ciało, które polewa się jeszcze mlekiem i posypuje świętymi proszkami a następnie przykrywa się jeszcze kilkoma solidnymi kawałkami drewna. Nosze i przystrojenia odrzuca się na bok gdzie popadnie. Następnie przynosi się ogień na zapalonej słomie i od dołu stosu rozpala się drewno. Wysuszone na słońcu kawałki drewna spalają się bardzo solidnie i już po kilku-kilkunastu minutach zwłoki zaczynają zajmować się ogniem. W tym czasie rodzina nadal głośno dyskutuje, a czasem stoi obok i bambusowymi kijami po bezużytecznych już noszach popycha szczapy drewna by ogień dobrze się rozprzestrzeniał. Zadziwiającym jest jak sprawnie pali się ludzkie ciało. Dość szybko ciało zaczyna się palić żywym ogniem by powoli ulegać zwęgleniu. Czasem członkowie rodziny dopychają wystające części ciała kijem lub ręką by sprawniej się spalały. Łamanie palących się nóg czy przepychanie głowy do środka stosu nie jest rzadkością i po nikim nie widać tutaj jakiejkolwiek refleksji czy respektu. Czasem rodzina odchodzi nie pilnując już ognia i ciało pozostaje na stosie by spalić się zgodnie z siłami fizyki, wiatru i ilości drewna jakie ułożono na stosie. Takie spalania stosu może trwać do czasu wygaszenia nawet do trzech godzin. Czasem niektóre części ciała nie ulegają całkowitemu spaleniu i leżą wśród nieopalonych szczap, które wraz z ze stosem popiołu spycha się potem do rzeki. Można sobie wyobrazić jak wygląda „zawartość” tej świętej rzeki.

varanasi_drewno

varanasi_spalanie1

varanasi_spalanie2

varanasi_spalanie3

Rytuał spalania zwłok nie jest jedynym sposobem pożegnania się ze zmarłym jaki się tutaj stosuje. W sześciu konkretnych przypadkach zwłok nie spala się tylko zatapia się je bezpośrednio w wodach Gangesu. Takie przypadki dotyczą np. osoby ukąszonej przez węża, kobiety w ciąży, osoby chorej na jakąś specyficzną chorobę oraz osoby uznane za święte. Ponieważ spalanie zwłok ma charakter oczyszczający osoby, których zwłoki będą zatapiane uznaje się, że doznały już oczyszczenia samym aktem śmierci. Byliśmy świadkami również takich „pochówków”. Zwłoki podobnie jak przed kremacją leżą na bambusowych noszach i zapala się przy nich kadzidło, by potem umieścić je na łódce, przywiązać sznurem solidny kamień lub kawałek betonu, a potem po odpłynięciu od brzegu wyrzucić je wprost do rzeki. Cały proceder trwa wtedy zaledwie kilkanaście minut. Po czym rodzina zabiera się stamtąd w drogę powrotną do domu.
Szczerze mówiąc byliśmy mocno zadziwieni czego się w wodach Gangesu nie robi i ile ta rzeka może „wchłonąć”. Codzienne pranie ubrań czy zestawów pościeli i ręczników pobliskich hoteli i guesthousów jest tutaj normą. Kąpiele krów również. Mamy również przypuszczenia, że woda Gangesu służy również do serwowania posiłków w tutejszych restauracjach i płynie w tutejszych wodociągach. Jak na ilość ofiar, prochów, nieczystości i śmieci, które są do niej wrzucane jest jednak relatywnie przeźroczysta. Podobno Ganges ma jakieś niesamowite właściwości samooczyszczania się – widzieliśmy jak pływają w nim ryby – ale szczerze mówiąc po tym co widzieliśmy nie chcielibyśmy w niej zanurzyć nawet palca.

varanasi_pranie

varanasi_krowy

Wieczorem podczas zachodu słońca na Ganges wypuszczane są płonące wianki z kwiatów i świeczek, a na brzegach dokonywane są rytuały ku czci Boga Shivy. Varanasi ułożone jest w taki sposób, że całe miasto znajduje się tylko po jednej stronie rzeki w dodatku w jej zakręcie – jakby wszystkie zabudowania znajdowały się pod literą „U”, którą rzeka tworzy w tym miejscu, a nad literą znajdowały się łyse pola i łąki. W dodatku brzuszek litery U skierowany jest dokładnie ku zachodniej stronie więc słońce wschodząc wynurza się na wprost miasta oświetlając jego zabudowę i ghaty.
Właśnie dlatego warto wybrać się na oglądanie miasta i rytuałów również od strony samej rzeki wsiadając na łódkę. Można wtedy podpłynąć bliżej brzegu by przyglądać się temu wszystkiemu bez zbędnego tłoku. Można też niestety natknąć się na szokujące znaleziska. Podczas naszego pływania łódką byliśmy świadkami wypłynięcia z Gangesu jakichś zwłok, które dobiwszy do brzegu szybko wzbudziły zainteresowanie pobliskich zwierząt. Nie będziemy jednak umieszczać dokumentacji zdjęciowej z racji drastyczności tych obrazów, które na długo mogą zapaść w pamięci.
Nasz pobyt w Varanasi złożył się w czasie z największym świętem poświęconym Shivie w związku z czym do miast zaczęły napływać dziesiątki tysięcy Hindusów, a w dniu naszego wyjazdu zamknięto dla ruchu motorowego niektóre ulice – w tym te prowadzące w kierunku Gangesu. Bardzo cieszyliśmy się że akurat tego wieczora możemy opuścić miasto, bo tłok i hałas jaki się w nim wytworzył w związku z napływającymi rzeszami ludzi stawał się niewyobrażalny.

varanasi_tlok

Wieczorem udaliśmy się na dworzec kolejowy, który znajdował się w odległości około 5 km od naszego guesthouse. Ponieważ z racji wstrzymania ruchu motorowego trudno było złapać jakiś transport do zmasowanej akcji przystąpili rowerowi rikszarze. Jeden z nich zdołał nas przekonać, że zawiezie nas szybko i sprawnie w cenie normalnej autorikszy więc postanowiliśmy dać mu zarobić i po 20 minutach sprawnej jazdy znaleźliśmy się na dworcu z którego będziemy teraz jechać do Khajuraho – miasta słynącego ze świątyń stanowiących świadectwo i inspirację słynnej Kamasutry.

Dobrym zwyczajem prosimy w tym miejscu o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Wynajęcie łodzi w Varansi nie powinno kosztować więcej niż 100 rupii za godzinne pływanie przy wschodzie i zachodzie słońca. Poza tymi okresami można wynająć łódkę nawet za 50 rupii za godzinę.
Głównym ghatem jest Dasaswamedh Ghat. Tymi przy których można obserwować rytualne spalenia są dwa ghaty: Manikarnika Ghat (na północ od Dasaswamedh) oraz Mansarowar Ghat (na południe od Dasaswamedh). Ten drugi polecamy szczególnie, ponieważ mimo, że jest mniejszy od Manikarnika to są tam dobre warunki do uczestniczenia w ceremoniach bez niepotrzebnego przeszkadzania

Bodh Gaya – wytchnienie w świętym miejscu buddyzmu

Nasz pobyt w Kalkucie, czyli pierwszy etap naszej indyjskiej przygody dobiegł końca i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kalkuta, mimo spędzonych tam tylko trzech dni, w pierwszej chwili zszokowała biedą i zaludnieniem, później irytowała – wszechogarniającym brudem, hałasem, zapachem curry we wszystkich odmianach pomieszanym z zapachem kadzideł i publicznej toalety, pozostawiając wreszcie uczucie zmęczenia i chęć złapania głębszego oddechu w cichym i spokojnym miejscu. Z tego punktu widzenia, kolejny cel naszej podróży, czyli Bodh Gaya – miasto, w którym Budda doznał oświecenia, cel pielgrzymek buddystów z całego świata, miejsce skupienia i medytacji wydawało się idealnym rozwiązaniem. Czekała nas tylko niespełna ośmiogodzinna podróż pociągiem.
Planowany odjazd pociągu do Bodh Gaya – godzina 22.00. Po półgodzinnej, całkowicie szalonej jeździe żółtą taksówką dotarliśmy z hostelu na dworzec Howrah. Swoją drogą, taka przejażdżka to niesamowite przeżycie mogące startować w konkursie o miano jednej z największych atrakcji Kalkuty – jazda pod prąd, wjeżdżanie na skrzyżowanie na czerwonym świetle, zmienianie pasów bez kierunkowskazów ani patrzenia w lusterka (bo w większości samochody nie mają lusterek, żeby nie zajmować niepotrzebnie cennego miejsca na drodze takimi fanaberiami), lawirowanie między rikszami, zdezelowanymi autobusami i wszelkimi innymi środkami lokomocji o których wspominaliśmy w poprzednim wpisie dotyczącym Kalkuty z ciągle wciśniętym, podrasowanym dla większego efektu klaksonem – po prostu bezcenne.
Pierwsza informacja, jaką zobaczyliśmy wchodząc do dworcowego hallu nie zapowiadała nic optymistycznego – nasz pociąg jest opóźniony o 3 godziny – planowany wyjazd z Kalkuty o 1.00, opóźnienie pociągu może ulec zmianie. Czyli mamy przed sobą ponad cztery godziny czekania. Warunki spartańskie, tłumy podróżnych i żebraków naokoło, a co jakiś czas między filarami przemykały szczury. Bleee… obrzydliwość. Ale nie było wyjścia, trzeba było czekać. Udało nam się dorwać cztery wolne krzesła, na których rozłożyliśmy się z naszymi bagażami. Bardzo szybko zostaliśmy jednak przywołani do porządku, że krzesła są dla ludzi a nie dla plecaków i natychmiast dosiedli się do nas inni podróżni i tyle było z naszej namiastki luksusu 🙂 W dodatku nasz luksus został zakłócony sypiącymi się na głowy farfoclami różnych kłębów kurzu i śmieci bo zerwała się taka burza, że dworzec przeżył wreszcie porządne czyszczenie z odkurzaniem w jednym pakiecie łącznie 😉 Deszcz lał tak, że dach przeciekał w wielu miejscach a pioruny połączone z wichurą wymiotły z poddasza i różnych zakamarków kilogramy syfu, który fruwał po całym dworcu.
Gdy wreszcie pociąg wjechał na peron, wszyscy oczekujący pasażerowie rozpoczęli maraton w poszukiwaniu swojego wagonu. Numer wagonu, w którym ma się miejsce jest określony na bilecie (chyba, że miało się bilet z tzw. waitlisty, o której pisaliśmy we wcześniejszych wpisach). Ponadto tuż po otwarciu drzwi, na każdym wagonie jest zawieszana lista pasażerów, wraz ze wskazaniem przypisanego każdemu miejsca.

lista_bodh_gaya

Sprawdziliśmy – nasze nazwiska na liście były, więc wsiedliśmy do wagonu. Po dotarciu do właściwych kuszetek niemal równocześnie westchnęliśmy:
Ola: „Myślałam, że tu będzie lepiej”, Artur: „Myślałem, że będzie gorzej”. A było tak:

pociag_bodh_gaya

Było już bardzo późno i byliśmy zmęczeni całym dniem i godzinami spędzonymi w dworcowej poczekalni, więc po wyciągnięciu śpiworów natychmiast zasnęliśmy.
Pociąg dojechał do Gaya z ponad pięciogodzinnym opóźnieniem, ponieważ jako opóźniony musiał ustępować torów innym pociągom. Na dworcu zobaczyliśmy „Tourist information center” więc udaliśmy się tam dowiedzieć się, jak najlepiej dostać się do Bodh Gaya (13 km od Gaya). Mili panowie powiedzieli bez zastanowienia że autobusem za 12 rupii, a następnie kazali się wpisać do ogromnego zeszytu. Jak zwykle były potrzebne wszystkie, nawet najbardziej szczegółowe dane z paszportu, wizy, polski adres itp. Ponieważ uznaliśmy to za przesadę wpisaliśmy nazwiska i zamierzaliśmy odejść ale okazało się, że nie ma tak łatwo. Wszystkie pola są obowiązkowe, bo to placówka rządowa i musi zbierać te wszystkie dane od każdego turysty, żeby wiedzieć kto gdzie jest i pomóc nam w razie takiej potrzeby. Mocno powątpiewamy, żeby urzędnicy państwowi przysypiający w informacji turystycznej na dworcu w Gaya byli w stanie udzielić nam jakiejkolwiek pomocy, tym bardziej że okazało się, że nawet udzielona przez nich prosta informacja o przejeździe do Bodh Gaya okazała się nieprawdą, bo na tej trasie żadne autobusy o tej godzinie nie jeżdżą i trzeba wziąć autorikszę.
Wjeżdżając do Bodh Gaya mogliśmy z daleka już oglądać liczne świątynie buddyjskie, które zostały tu wybudowane przez różne kraje. Wiadomo, każdy odłam buddyzmu chce mieć swoją świątynię w mieście, w którym w VI w p.n.e. książę Siddhartha Gautama osiągnął oświecenie po 49 dniach medytacji pod drzewem bodhi i stał się Buddą.

swiatynie_bodh_gaya1

swiatynie_bodh_gaya2

Drzewo oraz wybudowana wokół niego świątynia, są celem pielgrzymek buddystów z całego świata. Przyjeżdżają tu aby się modlić, medytować lub zgłębiać tajniki buddyzmu w jednym z licznych klasztorów. Mimo, że miasto ma też charakter atrakcji turystycznej i stragany przed główną świątynią przypominają polskie odpusty, to i tak warto je odwiedzić. W zaciszu świątyń lub parków medytacyjnych można odpocząć od hałasu i zgiełku ulic wielkich miast. Sama świadomość obecności w miejscu w którym ponad 2600 lat temu nastąpiło pierwsze oświecenie i rozpoczęła się historia buddyzmu ma w sobie coś magicznego i warto to zobaczyć.

drzewo_bodh_gaya

Jednak Bodh Gaya to nie tylko święte miasto Buddy. To także miasto leżące w najbiedniejszym regionie Indii Oczywiście Bodh Gaya dzięki turystyce nieźle funkcjonuje i z pewnością nie jest najlepszym „reprezentantem biedy”, jaką można spotkać we wsiach w tej części kraju, ale wystarczy odejść kilkadziesiąt a czasami nawet tylko kilka metrów od głównej drogi, by zobaczyć dramatyczną biedę. Rodziny mieszkające w skleconych z folii i kartonów „domach” albo na dachach innych domów czy nagie dzieci bawiące się na drogach pomiędzy szukającymi jakiegokolwiek pożywienia krowami, kozami i psami. Tutaj żadne śmieci się nie marnują a odchody pozostawione przez zwierzęta domowe są cennym surowcem wykorzystywanym do różnych zastosowań (budulec, opał itp.). Gołymi rękoma panie lepią z nich placki o średnicy około 15-20 cm i przylepiają do ścian budynków lub drzew, żeby je wysuszyć.

bieda_bodh_gaya

bieda_bodh_gaya2

bieda_bodh_gaya3

Spędzając czas w tym miejscu poza głównymi drogami prowadzącymi do Gaya rzeczywiście można doznać wytchnienia od wszechobecnych hałasów i tłoku. Mieliśmy aż dwa dni na to, by przyjrzeć się życiu w tym miejscu i pozaglądać w różne zaułki. Nasz hostel znajdował się z dala od głównej drogi dzięki czemu zaznaliśmy spokoju i mogliśmy poobserwować lokalnych ludzi w ich codziennym życiu. Korzystając z okazji odwiedziliśmy też lokalną szkołę gdzie wzbudziliśmy sporą sensację. Pani Dyrektor z chęcią pozwoliła nam obejrzeć budynki i pomieszczenia szkoły, dzieci oblegały nas z każdej strony chcąc robić sobie z nami zdjęcia, a jeden z nauczycieli zapraszał nas na posiłek serwowany dla uczniów z dwóch wielkich kotłów na trawie. Nie mieliśmy sumienia widząc tę biedę i warunki higieniczne tam panujące skorzystać z zaproszenia ale bardzo chętnie porozmawialiśmy i pochwaliliśmy kadrę pedagogiczną za wysiłki i pracę jaką tutaj wykonują, co dodało im skrzydeł i pozostawiło w wyraźnym zadowoleniem i uśmiechem na ustach 🙂

szkola_bodh_gaya1

szkola_bodh_gaya2

szkola_bodh_gaya3

Wśród świątyń, które odwiedziliśmy w Bodh Gaya była też pomijana w przewodnikach Tergar Monastery w której nauki prowadzi Karmapa (pan aktywności) – aktualne wcielenie zreinkarnowanego Buddy (buddyści tybetańscy wieżą, że pierwszy Budda zapoczątkował linię kolejnych wcieleń, które doradzając się po śmierci w kolejnych osobach – każdy aktualny Budda zostawia szczegółowe wskazówki w jakiej osobie się odrodzi dzięki czemu jest to ciągła kontynuacja a aktualne wcielenie Buddy ma szczególe względy). Karmapa przewodzi tutaj naukom buddyjskim będąc przybrany w czarną koronę (stąd nazwa Black Hat Sect tego zgrupowania).

tergar_monastery_bodh_gayajpg

W Bodh Gaya znajduje się również często fotografowany ogromny posąg Buddy, którego wysokość sięga 25 metrów. W jego otoczeniu znajduje się 10 mniejszych posągów różnych wcieleń Buddy, a sam główny posąg otoczony jest przez ponad 20 tys. posągów Buddy z brązu.

great_budda

Po dwóch dniach spędzonych w Bodh Gaya udaliśmy się teraz do świętego miejsca hinduistycznego – Varanasi, które słynie z oczyszczających duchowo kąpieli w Gangesie i rytualnemu spalaniu zwłok by prochy zostały uniesione z nurtem tej świętej rzeki.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Do Bodh Gaya z miasta Gaya najszybciej można dostać się autorikszą. Koszt wynosi 50 rupii od osoby.
W Bodh Gaya bardzo dużo guesthousów znajduje się w bocznych uliczkach z dala od głównych dróg więc warto poszukać ustronnego miejsca do noclegu w rozsądnej cenie. My skorzystaliśmy z Mohammad Guesthouse, który w bardzo niskiej cenie oferował niewiarygodnie komfortowe warunki. Guesthouse był niedawno wybudowany (działa od listopada 2011) i był niesamowicie czysty i dobrze wyposażony. Zupełnie nie odpowiadał on naszym doświadczeniom z innych miejsc Indii. Byliśmy pierwszymi Polakami, którzy się tam zatrzymali (skrzętnie sprawdziliśmy księgę meldunkową od początku działania guesthouse’u). Polecamy bardzo serdecznie!

Lasy Namorzynowe Zachodniego Bengalu

Nasz pobyt w Bangladeszu miał zaowocować wizytą w Lasach Namorzynowych, które są niewątpliwym cudem przyrody tego regionu świata i zostały objęte rezerwatem jako światowe dziedzictwo natury. Ponieważ rejsy statków na namorzyny nie ułożyły się w czasie postanowiliśmy wyruszyć w ten rejon po stronie granicy Indii.
Najłatwiejszym sposobem jest wykupienie pakietu przejazdu autobusem do Sonakhali a stamtąd dwudniowego rejsu po kanałach lasów namorzynowych z nocą na pokładzie statku. Taki rejs jest tańszy niż analogiczny rejs z miejscowości Mangla w Bangladeszu na który nie udało nam się dostać ze względu na ograniczony czas pobytu w Bangladeszu i fakt, że statek odprawiał się tylko raz w tygodniu.

kanaly_namorzynowe

Po wyruszeniu w rejs już po wyjeździe z Kalkuty i w miarę zbliżania się do kanałów lasów namorzynowych widać było jak zmienia się architektura z miejskiej cegły na wiejską lepiankę na bazie gliny i słomy. Dodawszy do tego obraz spieczonej od słońca ziemi, zakurzonych piaszczystych dróg, palm i przydomowych zwierząt wylegujących się na śmieciach lub glinianych klepiskach i otrzymamy obrazki jak z afrykańskich obszarów równikowych.
Po dotarciu do Sonakhali i 10-minutowym marszu do kanału, wsiedliśmy do łodzi, która przewiozła uczestników do statku Sarbajaya. Po przejściu na pokład statku w grupie kilkunastu osób okazało się, że wszyscy oprócz nas i dwóch chłopaków z Australii to lokalsi, którzy też byli zainteresowani dziką przyrodą lub po prostu wyrwaniem się z zatłoczonych i hałaśliwych miast. Po spędzeniu trochę czasu w Kalkucie uznaliśmy, że to był wyśmienity pomysł, bowiem poza niewątpliwą atrakcją jaką była dzika przyroda i niesamowita flora i fauna jaką tutaj można zaobserwować to również cisza i spokój po głośnej Kalkucie była niesamowicie kojąca.
Ze statku można było zaobserwować ostatnie wioski jakie znajdują się przed siecią naturalnych kanałów tworzących ten piękny rezerwat będący jednocześnie największą deltą rzek łączących się z morzem na świecie. Na ogół te wioski to ludzie żyjący z połowów więc ich domostwa i sprzęt wskazywały na rybacki charakter tych osad.

wioski_namorzyny

osady

Potem już zaczyna się rezerwat będący jednocześnie największym dzikim rezerwatem tygrysów bengalskich. Żyje ich tutaj na wolności ponad 300 egzemplarzy co jest niezłym wynikiem biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku mieszkańcy wiosek polowali na te zwierzęta a ich populacja zmalała do kilkudziesięciu. Tygrysy Bengalskie są groźne dla człowieka i potrafią doskonale pływać stąd ich dobre przystosowanie do rejonów lasów namorzynowych gdzie żyjąc na małych wysepkach (poodcinanych kanałami wodnymi) wśród gęstych drzew i roślin mają bezpieczne schronienie, ale też teren na wypady (po pokonaniu wody) po grubszą zwierzynę czy człowieka 🙂
Część nabrzeży została obudowana siatką by tygrysy nie próbowały popłynąć w kierunku wiosek bo do niedawna takie przypadki nie były rzadkością.

tygrys

Same lasy wyrastające bezpośrednio z wody to zjawisko zupełnie wyjątkowe. Tysiące drzew ze specjalnymi systemami korzennymi, pozwalającymi im żyć bezpośrednio w wodzie a także po opadnięciu wód w czasie odpływów, stanowi niepowtarzalne schronienie dla wielu gatunków zwierząt.

lasy_namorzyowe

lasy_namorzyowe2

Wśród zwierząt tu żyjących mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy marabuta jawajskiego, którego rozpiętość skrzydeł wynosi ponad 2 m (obecnie ptak ten narażony jest na wyginięcie i lasy namorzynowe są dla niego idealnym miejscem do życia), ogromną jaszczurkę zwaną waranem leśnym, której długość dochodzi nawet do 3 m! Okazy, które spotkaliśmy miały około 1,5 m długości, ale największym zanotowanym waranem leśnym był jaszczur mierzący ponad 3,2 m. Obserwowanie tych zwierząt w naturalnym środowisku to przyjemność sama w sobie (np. wygrzewanie się w słońcu, a potem nurkowanie w nurt wody). Ciekawostką jest, że ta ogromna jaszczurka potrafi pływać pod wodą nawet do 30 minut!

waran_lesny

Oczywiście w lasach namorzynowych nie brakuje wszędobylskich małp, ale też pięknych ptaków, które o świcie budzą przyrodę pięknym śpiewem, a wody obfitują w żółwie i całe rodziny delfinów.
Ciekawostką są też jedyne na świecie ryby, które żyją równie dobrze w wodzie jak i na lądzie – poskoczki mułowe, których na brzegach lasów można zaobserwować całe stada. Podpierając się swoimi niby płetwami – niby ramionami wychodzą z wody skacząc po mule by po jakimś czasie wskoczyć do wody i odpłynąć.

poskoczki

Rejs statkiem po lasach namorzynowych polecamy bardzo serdecznie. W czasie rejsu statek cumował w trzech miejscach (Sudhanyakhali, Sajnekhali oraz w kolejnym dniu w Netidhopani) skąd z wieżyczek obserwacyjnych można było obserwować lasy i dziką przyrodę, a przy okazji dawał możliwość odpoczynku w całkiem komfortowych – jak na standardy hinduskie – warunkach. Jedzenie też z czystym sumieniem możemy polecić, bowiem kucharz na statku serwował hinduskie jedzenie w zbliżonym do europejskiego standardzie czystości. Czasami statek wpływał w bardzo wąskie kanały i przesmyki, że wydawało się, że utknie na mieliźnie, ale trasy po kanałach lasów namorzynowych są tutaj już dobrze znane i nic takiego nie miało miejsca 🙂

statek_namorzyny

Naszym dobrym zwyczajem prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Najtańszym pakietem wyjazdu do Lasów Namorzynowych (autobus + statek) jaki można zakupić w Kolkacie dysponuje West Bengal Tourism, który mieści się przy Brabourne Rd 3/2.
Najlepiej zrobić to bezpośrednio w biurze tej instytucji bowiem ominiemy marże pośredników i dowiemy się o ewentualnych zmianach terminów planowanych wyjazdów. Nie warto kupować biletów najdroższych bo różnią się one od innych tylko posiadaniem klimatyzacji w kajucie. W pozostałych kajutach middle deck znajdują się wentylatory, które z powodzeniem wystarczają o tej porze roku, a różnica w cenie jest spora (o 30-40% taniej).

Hinduskie realia czyli zmagania podróżnika z problemami praktycznymi

Na temat tego, co trzeba w Indiach zobaczyć, co warto a co można sobie odpuścić niemal każdy kto tu był ma odmienne zdanie. Przewodniki też nie zawsze są spójne w rekomendacjach. Wszyscy jednak jednogłośnie uważają, że prawdziwa indyjska przygoda nie może być uznana za zaliczoną bez podróży koleją. To oczywiście jest jeden z kolejnych punktów naszej podróży po tym kraju, ponieważ zgodnie z planem, od Kolkaty do Delhi z wieloma przystankami po drodze, będziemy się przemieszczać tylko pociągami. Od dawna już wiedzieliśmy że w Indiach bilety na pociągi są towarem wysoce deficytowym. Statystyki mówią, że każdego dnia koleją przemieszczają się tu ponad 2 miliony ludzi, a wszystkie bilety są wykupione już w kilka dni po uruchomieniu sprzedaży na dany kurs (przedsprzedaż rozpoczyna się z 3-miesięcznym wyprzedzeniem). Nie mieliśmy więc szansy zrobić z tej wiedzy jakiegokolwiek użytku, ponieważ szczegółowy plan naszej podróży powstaje na bieżąco 🙂 Wychodząc więc z założenia, że skoro podczas poprzedniej podróży wszystko nam się udawało, wiec nie ma powodu, żeby tym razem było inaczej, postanowiliśmy się za bardzo na zapas nie stresować.
Drugiego dnia pobytu w Kolkacie, gdy już udało nam się potwierdzić nasz wyjazd do Lasów Namorzynowych i wiedzieliśmy kiedy chcemy to miasto opuszczać wybraliśmy się na dworzec żeby zakupić bilety na „pojutrze” do Bodh Gaya.

dworzec_howrah

Tuż po dotarciu na dworzec Howrah dopadły nas pierwsze wątpliwości – jak tu się w ogóle odnaleźć? Tysiące osób, większość z niewyobrażalnych rozmiarów bagażami, przemieszczających się równocześnie we wszystkich kierunkach, gigantyczne kolejki przed kilkunastoma kasami… nie wyglądało to za dobrze. Postaliśmy w jednej kolejce tylko po to, żeby nie mówiący ani słowa po angielsku kasjer, wymachiwaniem rękami wskazał nam kasy w zupełnie innej części hallu. Postaliśmy więc kolejne kilkadziesiąt minut w drugiej kolejce do kasy i tym razem, miły pan w okienku po angielsku powiedział nam, że to w ogóle nie ten budynek, trzeba się udać dwa budynki dalej, na drugie piętro i tam kupić bilety. Do tej pory nie wiemy, jakie bilety można było kupić w pierwszym budynku dworca, ponieważ tak jak przy innych kasach napisane było w jęz. angielskim „All tickets” lub coś w tym rodzaju. Gdy już znaleźliśmy się we właściwym miejscu okazało się, że aby kupić bilet trzeba najpierw wypełnić formularz z podaniem wszelkich możliwych danych własnych oraz szczegółów podróży (data, godzina, numer i nazwa pociągu itd.). Oczywiście logika tego formularza nie może być żelazna i poza oczywistymi danymi dotyczącymi przejazdu znajduje się jeszcze rubryka na wpisanie podróży powrotnej wraz z danymi dotyczącymi miejsca zamieszkania i podpisem składającego formularz. W naszym przypadku skoro jedziemy tylko w jedną stronę to rubryka musiała być wypełniana tylko częściowo.
Po przygotowaniu formularzy i „odstaniu” swojego czasu w kolejce okazało się, że na pociąg nie ma już miejsc i są jedynie tzw. waitlisty. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co to jest i co to oznacza, ale wydało nam się to wyrzuceniem pieniędzy skoro trzeba kupić coś w ciemno bez gwarancji, że się pojedzie więc po dyskusjach przy okienku skierowano nas do jeszcze innego okienka, które dysponuje większą ilością informacji z systemu rezerwacyjnego kolei indyjskich. Tam pan po dokładnym sprawdzeniu stwierdził to samo czyli, że możliwe jest wpisanie się na waitlistę. Powiedział nam jednak, że można spróbować zakupić bilet ze specjalnej puli która rezerwowana jest wyłącznie dla turystów i stacja kolejowa nie ma możliwości sprzedaży takich biletów. Taki bilet można spróbować kupić w Foreign Tourist Bureau. Udaliśmy się więc tam nie tracą więcej czasu (przeprawa promem na drugą stronę rzeki i krótki marsz do tego biura) i okazało się, że trafiliśmy na przerwę. Znowu odczekaliśmy swoje i wreszcie udało się temat sfinalizować. Faktycznie była pula biletów dla turystów i z ostatnich trzech jakie zostały w wybranym przez nas pociągu kupiliśmy dwa 🙂 Korzystając z okazji kupiliśmy również bilety na przejazd na kolejnym odcinku (tym razem puli dla turystów nie było więc „złapaliśmy” bilety z normalnej sprzedaży).
Podsumowując bilety kolejowe to podobnie jak w Chinach osobna historia i najlepiej kupować je z dużym wyprzedzeniem. Całe szczęście te tzw. waitlisty, których początkowo się wystraszyliśmy nie są złym rozwiązaniem, bowiem osoba, która kupuje taki bilet jest na liście oczekujących, którym zostają przydzielone miejsca gdy tylko zwolnią się jakieś z już zakupionych (anulowanie zakupu jest tutaj normalnym zjawiskiem i wtedy miejsce się zwalnia). Czasem o przydziale miejsca można dowiedzieć się dopiero tuż przed odjazdem pociągu – po tym jak przygotowana jest już lista pasażerów (tzw. „chart”), która wywieszana jest w budynku dworca oraz na poszczególnych wagonach po podstawieniu pociągu na peron. Mimo mizernego poziomu techniki jakim tutaj dysponują służby kolejowe komputerowy system rezerwacji, który tym wszystkim steruje działa całkiem sprawnie i zawsze można udać się na dworcu do punktów oznaczonych jako „computerized reservation system” i tam sprawdzić stan swojego biletu (przydziału miejsc po zdjęciu z waitlisty). Można też skorzystać z dostępu internetowego (o tym poniżej w poradach praktycznych).
Inną ciekawą sprawą jakiej doświadczyliśmy byłą wymiana waluty w Kolkacie. W dzielnicy popularnej turystycznie znajdują się punkty określone jako „Money Change” itp. Najczęściej powiązane z wszelkimi usługami pośrednictwa zakupu biletów, organizacji wycieczek itp. Niestety ponieważ szybka kalkulacja polskiego umysłu wskazała, że kursy wymiany walut tam stosowane nie są korzystne postanowiliśmy spróbować załatwić temat w jakimkolwiek banku. Pierwszy napotkany, wyglądający na solidny i w miarę nowoczesny bank okazał się nie prowadzić takich usług, ale miły pan z obsługi wskazał nam inną placówkę tego samego banku, która mogła dokonać taką operację. Po dotarciu na miejsce ochroniarz banku wskazał nam inne wejście, które miało doprowadzić nas do właściwego „okienka”. Tam jednak zgodnie z tutejszą logiką, której już doświadczyliśmy niejednokrotnie, skierowano nas z powrotem do miejsca z którego odesłał nas ochroniarz. Wreszcie dobrnęliśmy do właściwej osoby we właściwym okienku i tu okazało się, że owszem pani może wymienić walutę, ale tylko na indyjskie rupie. Potwierdziliśmy, że właśnie takiej waluty potrzebujemy zgłaszając chęć sprzedaży amerykańskich dolarów. Pani potwierdziła, że będzie to możliwe, ale po odejściu od okienka i powrocie po kilku minutach stwierdziła, że mają problem z systemem i nie będzie mogła wymienić waluty 🙂 Na koniec wskazała inny oddział banku i instytucję wymiany walut, która się tym zajmuje.
Jakież było nasze zdziwienie gdy we wskazanym miejscu na rogu ulic widniała strzałka z informacją „Currency Office”, ale w budynku na który wskazywała strzałka nic takiego nie było. Po paru minutach oględzin okazało się, że ten „Office” to nic innego jak pan, który siedzi na stołku na chodniku w pełnym naręczem banknotów gotowy do wymiany pieniędzy w całkiem sporych sumach! 😮 I to wszystko bez żadnej ochrony i kalkulatora.

wyiana_walut

Wszystko co trzeba pan przeliczał w głowie a następnie dokonywał wymiany 🙂 Kurs był na tyle korzystny w porównaniu do tego co oferowały turystyczne punkty, że na tej wymianie zarobiliśmy 750 rupii) co jest kwotą za którą zakupiliśmy bilety kolejowe na dwa odcinki naszej trasy! Warto więc było pokluczyć by trafić na ten profesjonalny punkt usług finansowych 😉

Ciekawostek związanych z praktyczną stroną problemów z jakimi musi zmierzyć się tutaj podróżnik jest całe mnóstwo więc jeśli tylko będzie na to czas pozwolimy się nimi podzielić z czytelnikami by mieli gotowe rozwiązania w razie wyjazdu w ten rejon świata.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Biuro w którym można zakupić bilety z puli turystycznej znajduje się w Kalkucie przy ulicy Fairlie Pl w pobliżu skrzyżowania z ulicą Stand Rd South.
Bilety kolejowe można też kupować poprzez Internet pod adresem: www.irctc.co.in, ale strona ta często odmawia posłuszeństwa lub nie odpowiada. Najlepszą stroną jest www.cleartrip.com. Przy kupowaniu tutaj doliczana jest niewielka opłata 20 rupii więc to chyba najlepsza i najszybsza droga na zakupy biletów. Można też wykorzystać tę stronę do łatwego wyszukiwania właściwych numerów pociągów i godzin odjazdów/przyjazdów łącznie ze sprawdzeniem czy już jest wyprzedana pula rezerwacji i ile jest osób na witalistach.
Punkt wymiany walut, o którym napisaliśmy w treści tego wpisu znajduje się w Kolkacie na rogu ulic: Brabourne Rd oraz RN Mukherjee Rd. Polecamy! 🙂

Kalkuta (teraz Kolkata) – czyli Bengal Zachodni po stronie Indii

Uff… Udało nam się wrócić do Indii na naszej wizie wielokrotnej bez zdobywania w Dhace stempelka w paszporcie „re-entry”. Nawet nikt nas o niego nie pytał. Co prawda stanowiliśmy na tej granicy niebywałą atrakcję zarówno dla wszelkiego rodzaju służb celnych i innych pomocniczych jak i dla współpasażerów naszego business class autobusu 🙂 Wszyscy, uprawnieni i nieuprawnieni, prosili o paszporty do kontroli. Jak później wyjaśnił nam poznany w którejś z poczekalni na granicy Bengalczyk, każdy z nich chciał po prostu obejrzeć europejski paszport. Wreszcie po ponad trzech godzinach spędzonych na granicy ruszyliśmy w dalszą drogę do Kalkuty. Widoki wiosek hinduskich za oknami autobusu wzbudzały w nas mieszankę uczuć zdziwienia, przerażenia i niedowierzania. Chaty sklecone z kawałków kartonu i folii, przetykane palmowymi liśćmi, dzieci i zwierzęta bawiące się przed tymi domostwami w błocie, kobiety robiącego pranie w pobliskim strumyku, którego woda ma kolor kawy z mlekiem i konsystencję budyniu. Trudno powiedzieć czy chcieliśmy na to patrzeć z ciekawości, czy nasz wzrok przyciągał jakiś magnetyzm tych widoków. Wjeżdżając na przedmieścia Kalkuty uświadomiliśmy sobie, że to, co widzieliśmy po drodze, to był dopiero początek tego, co mieliśmy zobaczyć. Oczywiście byliśmy świadomi tego, ze nasz szok w ogromnym stopniu wynika z różnic miedzykulturowych i wiedzieliśmy, że musimy przyjąć role obserwatorów tego, co dla nas niezrozumiałe, a nie próbować przekładać tego na nasze realia i podejście do świata.
Autobus dowiózł nas w samo centrum miasta i marząc tylko o prysznicu po sprawdzaniu cen pobliskich hoteli, zdecydowaliśmy się na pierwszy guesthouse do którego weszliśmy. Lepiej nie mogliśmy trafić guesthouse okazał się czysty (nawet w porównaniu do aspirującego do wysokiej klasy hotelu DK International) i co najważniejsze pokój można było wynająć w bardzo rozsądnej cenie. Musieliśmy tyko poczekać prawie godzinę na chek-in ponieważ ten mógł odbyć się dopiero o godzinie 13:00 a cały guesthouse to jedynie trzy pokoje więc i tak cud, że trafiliśmy na zwalniający się pokój 🙂
Popołudniowo-wieczorny spacer po okolicy mimo niewyobrażalnej biedy na ulicach i miejscami koszmarnego brudu pozostawił raczej pozytywne odczucia. Przede wszystkim byliśmy pod wrażeniem postangielskiej architektury królującej w centralnej części miasta. Trzeba bowiem pamiętać, że Kalkuta była za czasów brytyjskich stolicą Indii. Dostojne, masywne budynki z drugiej połowy XVII wieku do dziś robią niesamowite wrażenie.

budynki_kalkuty1

budynki_kalkuty2

budynki_kalkuty3

Jedną z najważniejszych i najpiękniejszych (a przy tym świetnie zachowanych) budowli z czasów angielskich jest wykonany z białego marmuru Victoria Memorial – zbudowany dla Królowej Victorii. Jest swojego rodzaju mariażem piękna Taj Mahal i architektury przypominającej amerykański Capitol.

victoria_memorial

Obowiązkowym punktem pobytu w Kalkucie była oczywiście wizyta w Domu Matki Teresy, której działalność w Kalkucie na zawsze pozostawiła ślad i pokazała, że nawet w skrajnej biedzie i nędzy, bez względu na różnice kulturowe i miejsce na świecie, można nieść ludziom pomoc, wsparcie i zapewniać im godne życie i śmierć.

matka_teresa

Niekwestionowaną specjalnością Kalkuty jednak w naszym odczuciu pozostanie ilość i różnorodność środków transportu. Oczywiście jak w każdej szanującej się stolicy, nawet dawnej, jest standardowo metro (tak jak w Warszawie jedna linia) są też autobusy, ale ze znanych nam miejsc, ich standard, fantazyjne, wielokrotnie wyklepywane i szpachlowane kształty i kolorowe rysunki, są podobne jedynie do tych, które widzieliśmy w Dhace. Są też pancerne tramwaje oraz oszałamiająca ilość taksówek – zdecydowana większość to piękne, żółte Ambassadory, w każdej wolnej chwili czyszczone i nabłyszczane przez właścicieli, są także znane np. z Tajlandii tuk-tuki oraz dwa rodzaje riksz.

ulice_kalkuty1

tramwaje_kolkata

Riksze rowerowe – czyli mniej – więcej znana każdemu konstrukcja (mamy coś w tym rodzaju u siebie np. w Łodzi, więc zapraszamy tych, którzy nie wiedzą) oraz unikalne na skalę światową riksze „ludzkie” czyli takie, gdzie biegnący człowiek ciągnie za sobą wózek wypełniony ludźmi lub towarami. Z tego co nam wiadomo Kalkuta właśnie jest jedynym miastem na świecie, gdzie taki środek transportu nadal funkcjonuje. Oczywiście rikszarze bardzo mocno zachęcają do korzystania za swoich usług ale nie daliśmy się przekonać. Może niesłusznie, bo przecież oni tak zarabiają na życie… Trudny dylemat.

riksze1

riksze2

W każdym razie wymienione wyżej środki transportu plus masa innych, trudnych do opisania wehikułów, stworzonych pod kątem zaspokojenia konkretnych potrzeb przewozowych ich właścicieli, uzupełnione nieprzebranym morzem pieszych tworzą na chodnikach i ulicach chaos i jazgot nie do opisania. Wszyscy poruszają się we wszystkich możliwych kierunkach jednocześnie, w ostatniej chwili podejmując decyzję lub zmieniając zdanie, całkowicie za nic sobie mając wiszące gdzie się da hasła: „follow traffic rules”, „drive safely” etc. oraz policjantów, którzy z założenia mają tym bałaganem kierować, a w praktyce stoją nieśmiało na skraju chodnika i bezładnie machają rękami. Znaleźć się w samym środku tego kociokwiku – bezcenne 🙂 Do wrażeń słuchowych, dostarczanych przez cichnący tylko na kilka godzin w ciągu doby ruch uliczny (dzwonki, klaksony, trąbki, nawoływania itp.) dodać trzeba wybuchową mieszankę zapachów owoców świeżych i zgniłych, palonych co krok kadzideł, leżącego na straganach mięsa, płynącego obok rynsztoku i innych, których lepiej nie starać się zidentyfikować. Całości obrazu Kalkuty dopełniają widoki ludzi mieszkających na ulicach, ich prowizorycznych legowisk a niekiedy całych „mieszkań”. Przyznać trzeba, że mimo życia w takich warunkach, ludzie bardzo starają się dbać o higienę – uliczne hydranty oraz nabrzeża rzeki są oblegane od świtu do nocy przez całe rodziny myjące się, robiącego pranie a przy okazji zmywające wszystkie możliwe naczynia.

mycie0

mycie1

mycie2

Wydaje się jednak, że całe te łazienkowo-pralnicze zabiegi to tylko siła przyzwyczajenia bo mycie często odbywa się w całym przyodziewku, a po nim i tak na boso ludzie udają się do swoich „śmietnisk”. Ulice Kalkuty to także uliczne jadłodajnie, w których dokładnie widać w jakich warunkach jest przygotowywane jedzenie oraz jak wygląda mycie naczyń (po tych pobieżnych oględzinach do tej pory nie mieliśmy odwagi ani ochoty na nic poza owocami umytymi w butelkowanej wodzie – jak tak dalej pójdzie to będzie najlepsza dieta cud na świecie 🙂 Jedyne co spróbowaliśmy z ulicy to coś co bardzo nas ciekawiło już od czasu Sri Lanki (oraz wizyt w Batu Caves na obchodach Thaipusam) – czyli liście betelu, które żuje się tu dość powszechnie (na Sri Lance to szara codzienność) pozostawiając na języku i ustach mocno czerwone kolory. Do liści dosypuje się różne dziwne zioła i zawija je w rożek następnie gryzie w całości długo przeżuwając. Efekt? Niepowtarzalne uczucie świeżości. Niemal takie jakie dawałoby trzymanie w ustach kilku łyżeczek mocnej pasty do zębów 🙂 Polecamy dla tych, którzy nie boją się eksperymentować.

liscie_betelu

Jutro udajemy się na południe od Kalkuty gdzie przesiądziemy się na statek by zrealizować to, czego się nie udało dokonać w Bangladeszu, czyli zobaczyć jeden z największych cudów świata przyrody: lasy namorzynowe.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Najwięcej hoteli i guesthousów można znaleźć na ulicach Marquis oraz Mirza Ghalib. Warto o prostu przejść się tymi ulicami i posprawdzać warunki i ceny i wybrać taki, który będzie nam odpowiadał. Nam udało się znaleźć bardzo czysty (co jak na warunki Kolkaty jest wyjątkowe) i niedrogi guesthouse o nazwie Shuruque w którym mieliśmy swoją łazienkę i nawet ciepłą wodę.
Jeśli chodzi o transport to taksówki na odcinku tych ulic do stacji kolejowej Howrah kosztują wg wskazań licznika 120 rupii. Przejazd taką taksówką szczerze polecamy bo być w środku ulicznego Sajgonu z kierowcą, który trąbi na wszystko wokoło oraz wjeżdża między autobusy rozpychając się bokami swojego Ambassadora to przeżycie bezcenne 🙂
Przejazdy miejskimi autobusami kosztują 5 rupii, a promem kursującym pomiędzy stronami rzeki Hooghly 4 rupie. Szczerze je polecamy – szybko i tanio przy okazji z widokami na nabrzeże.

Dhaka – Kolory Bangladeszu

Nasze pierwsze oględziny Dhaki dały potwierdzenie tego co widzieliśmy na ulicach po przylocie do tego miasta wcześnie rano, ale ze zwielokrotnionym efektem 🙂
Wieczorem korki i ruch odbywał się z takim natężeniem, że dotarcie w jakiekolwiek miejsce graniczyło z cudem. O sposobie poruszania się w tym chaosie już nawet nie będziemy pisać. To po prostu trzeba zobaczyć i trzeba przeżyć. Żadne opisy nie oddadzą tego zjawiska. W tym niesamowitym tłoku i biedzie kolorytu dodają fantazyjnie wymalowane wszelkimi możliwymi kolorami i wzorami autobusy i ciężarówki oraz jedyne w swoim rodzaju riksze rowerowe, których w tym mieście jest podobno ponad 600 tys. Swoją drogą ciekawe jak czuli by się kierowcy naszych ciężarówek w których głównymi elementami ozdobnymi są malowane kwiaty, kolorowe wzorki, a na tyle ciężarówki można oglądać często obrazki s stylu „zachód słońca nad rozlewiskiem” itp. 🙂 Tutaj to norma, a fantazyjne zdobienia dodają barw temu wielkiemu miastu. W Dhace wg oficjalnej statystyki żyje 18 mln ludzi, jednak z relacji Alama wiemy, że mieszka ich tutaj co najmniej 24 mln. To dwa razy więcej ludzi niż mieszka Delhi!

ulice1

ulice2

ulice3

ulice4

Po dłuższych walkach na drogach przejechaliśmy do centrum gdzie zobaczyliśmy uliczne życie a następnie udaliśmy się z Alamem do restauracji jednego z jego przyjaciół gdzie mieliśmy spotkać się z japońskim podróżnikiem, który akurat dotarł do Dhaki i jego dwójką japońskich kolegów stacjonujących w Bangladeszu w ramach urzędowych obowiązków (nauka matematyki oraz placówka dyplomatyczna). Kolacja była jak na warunki tu panujące wyjątkowo ekskluzywna za co bardzo Alamowi podziękowaliśmy. Po kolacji Alam postanowił spotkać się ze swoimi innymi przyjaciółmi a my postanowiliśmy udać się na spoczynek po drodze zahaczając jakiś sklep z lekami, bo od paru dni czując mocne przeziębienie (spowodowane zapewne różnicą temperatur jakiej doświadczyliśmy w drodze z Polski przez Sri Lankę i Kuala Lumpur) zdołaliśmy zużyć już cały zapas paracetamolu jaki wieźliśmy z domu. Alam odesłał nas więc swoim samochodem korzystając z usług swojego szofera, który przez cały czas kolacji oczekiwał na nas w samochodzie. Szofer okazał się również pomocny przy zakupie leków. Zawiózł nas do tutejszej apteki i doradził co wybrać. Okazało się, że paracetamol z dodatkami smakowymi produkowany przez znany nam międzynarodowy koncern kosztował tutaj 120 razy więcej (serio!) niż produkowany w Bangladeszu paracetamol pod lokalną marką. Widać więc jak bardzo służy globalizacja i kto na czym zbiera marżę. Kupiliśmy lokalny paracetamol za cenę 10 tacas za opakowanie 10 tabletek i udaliśmy się do domu.
Następnego dnia Alam nie czuł się zbyt dobrze (syndrom dnia następnego) więc przydzielił nam swojego kierowcę, żeby udał się do ustalonych wcześniej miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Nie dość, że mieliśmy więc odstającą od tutejszych gościnę to jeszcze mieliśmy komfortowe warunki transportu i ochroniarza w jednym 😉 Szofer woził nas wszędzie tam gdzie chcieliśmy a gdy wychodziliśmy z auta na zwiedzanie jakichś miejsc niepostrzeżenie niczym bodyguard pojawiał się po paru-parunastu minutach w ciemnych okularach wmieszany w tłum z pełną dyskrecją obserwując czy nic nam się nie dzieje.

ochroniarz

Lepiej w tym mieście nie mogliśmy trafić. Jako travelersi preferujemy głównie lokalne środki transportu i udzielającą się klientowi taniość, ale z takich usług serwowanych gratis przez przyjaciela nie mogliśmy nie skorzystać w kompletnie obcym i w pewnym sensie dzikim mieście 🙂
Dhaka nie ma zbyt wielu zabytków. Tak jak pisaliśmy w zasadzie nie ma co tu zwiedzać. Najważniejszym chyba zabytkiem jest wybudowany w 1892 roku Ahsan Manzil (zwany też różowym pałacem), który otwiera się dla zwiedzających po godz. 14:30. Dotarcie do niego wymaga przebicie się przez zatłoczony rynek gdzie handluje się wszystkim i ze wszystkimi.

pink_palac

Drugim interesującym miejscem jest z pewnością fort wybudowany w roku 1677 o nazwie Lalbagh Fort, ale szczerze mówiąc niewiele z tych fortyfikacji zostało i dzisiaj większe wrażenie robi umieszczony w tym otoczeniu meczet niż same ruiny fortyfikacji tak, że w porównaniu do rozmachu zabytków które można zobaczyć w Indiach, Indonezji czy Kambodży to słabiutka namiastka. Warto jednak będąc tutaj zajrzeć w to miejsce bo jest to obowiązkowa pozycja podróżnika.

lalbagh

Z rozmachem wybudowano też parlament i budynek teatru (oczywiście jak na warunki Bangladeszu), ale szczerze mówiąc jeszcze bardziej zaskoczył nas budynek, który zafundowany został miastu przez Chińczyków. To centrum konferencyjne, które ma odkreślać przyjaźń narodu chińskiego z Bangladeszem. Jednak znając sposób budowania wpływów na świecie przez Chiny i czytając ostatnio informacje o tym, że również w Afryce Chińczycy otworzyli niedawno podobny budynek śmiemy twierdzić, że to łatwy sposób na umacnianie swojej pozycji w biednych krajach na przyszłość.
W tym i kolejnym dniu mogliśmy przekonać się, że Bangladesz to bardzo biedny i przeludniony kraj. Widzieliśmy miejsca w których biedota przetwarza w zasadzie wszystko co się da sortując każde śmieci, tłukąc kamienie i cegły, zbierając szmaty, krusząc plastyki a wszystko to w otoczeniu cuchnących rynsztoków do których aż trudno się zbliżać.

bieda

bieda2

bieda3

Jeszcze większa bieda panuje tu na wsi. Jadąc w kierunku granicy z Indiami widzieliśmy domostwa, które dzięki obecności lasów namorzynowych i gliniastej gleby pozwalają lepić mieszkania z gliny i słomy. Wśród palm wyglądają jak lepianki znane z Afryki. Po takich widokach trudno się dziwić, że niektórzy kojarzą ten kraj z Afryką a nie środkową Azją.

wioski_bangla

Rozmawiając z Alamem o sytuacji ludzi dowiedzieliśmy się jak to wygląda na przykładzie służącej, która pomaga w domu Alama przy jego dwóch córeczkach i w innych pracach (np. w kuchni). Mieszkała na wsi, ma pięć sióstr, ojciec zmarł więc matka nie jest w stanie utrzymać sześcioro dzieci i wszystkie przekazała do bogatszych rodzin na służbę aż do pełnoletniości. Oznacza to, że taka ośmio- lub dziewięcio-letnia dziewczynka (Alam nawet nie był w stanie ustalić jej wieku) będzie mieszkała w domu Alama aż do około 20 roku życia, po czym zostanie jej zaaranżowane małżeństwo, żeby mogła się usamodzielnić (w Bangladeszu liczba małżeństw aranżowanych wynosi 60%). Na razie nie chodzi nawet do szkoły, ale Alam będzie starał się jej coś zorganizować (co w tym kraju osobie „bez tożsamości” jest niestety bardzo trudne). Taki los dotyczy bardzo dużej części społeczeństwa wiejskiego i szczerze mówiąc wydaje się, że nie ma na to innego, lepszego rozwiązania. Przykre to strasznie, ale w kraju gdzie na 1 km. kw. przypada prawie 1200 mieszkańców sytuacja nie może wyglądać inaczej 🙁
Nasz plan odwiedzenie lasów namorzynowych na południu Bangladeszu nie udało się zrealizować bowiem okazało się, że statek, który wyrusza na namorzyny odpływa tylko raz w tygodniu we czwartki więc nie chcieliśmy czekać kolejnych kilka dni i postanowiliśmy udać się autobusem w kierunku Indii do granicy w Benapole a potem dotrzeć do Kolkaty skąd będziemy organizować wyjazd do lasów namorzynowych po stronie Indii – to ten sam rezerwat więc efekt będzie identyczny, a uda nam się zaoszczędzić kilka dni zbędnego czekania.
Na autobus jechaliśmy wiezieni przez naszego ulubionego już szofera-ochroniarza, który robił wszystko co mógł by zdążyć na czas przed odjazdem i unikać zakorkowanych dróg. Po godz. 21:00 ruch staje się jeszcze bardziej nieznośny bowiem od tej godziny mogą po drogach jeździć ciężarówki. Zrobiło się więc tłoczno a nasz bohater woził na przedziwnymi uliczkami w których mieścił się na szerokość lusterek. Dotarliśmy na czas i okazało się, że ze względu na korki autobus odjedzie o godzinę później. Usadowiliśmy się więc w poczekalni (zdjęcie poniżej) i odczekaliśmy swój czas 🙂

poczekalnia_dhaka

Przejście graniczne w Benapole było chyba najdziwniejszym przejściem jakie do tej pory przekraczaliśmy. Po wyjściu z autobusu najpierw czekaliśmy ponad godzinę w małym brudnym pomieszczeniu w którym zabrano nam paszporty.

granica

Potem przewożono nas grupami małymi busikami do drugiej poczekalni w której każdy pytał nas o paszport (którego już nie mieliśmy bo zostały przekazane stosownym władzom). Potem po około godzinie na rowerach (sic!) przywieziono nasze bagaże.

bagaze

Następnie każdy wziął bagaże do ręki (nam pomogli jacyś lokalni tragarze, którzy chcieli popatrzeć na białego człowieka, który jest tutaj niebywałą rzadkością). Potem oddano nam podstemplowane już przez bengalskie służby graniczne paszporty. Potem znowu przystanek tym razem pod gołym niebem na którym ktoś za nas powypisywał karty wjazdowe do Indii, następnie pieszo udaliśmy się do budynku służb granicznych Indii, który znajdował się w takim miejscu, że sami byśmy tam nie trafili, bo był za jakąś kupą gruzu i przypominał raczej szalet niż budynek poważnego urzędu. Tam kolejne pieczątki i oglądanie białych twarzy i wreszcie… uff… przeszliśmy na stronę terytorium Indii skąd mogliśmy udać się do Kolkaty.

Naszym dobrym zwyczajem prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Bangladesz – pierwsze starcie

Bangladesz w zasadzie przywitał nas już na lotnisku w Kuala Lumpur. Dotarliśmy tam koło północy mając zaplanowany odlot do Dhaki o godz.2:10 więc w zasadzie pojawiliśmy się „na ostatni dzwonek” check-out’u. Każdy kto był na lotnisku w Kuala-Lumpur wie, że to bardzo zaawansowane technologicznie lotnisko z niesamowicie przemyślaną infrastrukturą i rozwiązaniami. Nawet przemieszczanie się po lotnisku zorganizowane jest w oparciu o widny i bezzałogowe pociągi jeżdżące pomiędzy różnymi częściami terminala. Tym większym dla nas szokiem był widok jaki zobaczyliśmy po dotarciu do stanowisk odpraw przygotowanych dla linii Biman (linie należące do Bangladeszu). Okazało się, że pomimo iż do odprawy otwartych było aż 8 stanowisk (plus jedno dla klasy biznes przy którym nie było oczywiście nikogo) przed nimi kłębiły się tłumy ludzi z wózkami bagażowymi na których każdy miał ogromne pudła lub torby poowijane w koce i sznury. W kilku kolumnach stały kolejki sięgające kilkaset metrów a do stanowisk dopuszczała ochrona lotniskowa przepuszczając kolejne osoby do wybranych stanowisk, gdy któreś z nich się zwolniło. Przy zaobserwowanej prędkości odprawy wynikającej przede wszystkim z nadbagażu, który dotyczył niemal wszystkich oczekujących i liczbie oczekującej wiadomo było, że nie ma szans na odprawę na czas. Ogłoszono opóźnienie lotu o 2 godziny tak więc nagle czas do odlotu wydłużył się do ponad czterech godzin. W kolejkach znajdowali się sami mężczyźni i w zasadzie sami obywatele Bangladeszu z których każdy jak zgadywaliśmy wiózł jakiś dobytek. Wyglądało to bardziej na kolejkę na jakiś pociąg niż odprawę lotniskową.

lotnisko

Fakt, że Ola była jedyną kobietą – w dodatku białą sprawił, że wszystkie oczy zwracały się w naszym kierunku. Postanowiliśmy wykorzystać swoją „odmienność” i pójść na całość zamiast ślęczeć w kolejce przez najbliższych kilka godzin. Spakowaliśmy nasze plecaki w ochrony przeciwdeszczowe i siatki pack-save, zamknęliśmy je na klucze i po oględzinach ruchu odprawowego postanowiliśmy zaatakować ostatnie stanowisko odpraw podchodząc zupełnie z drugiej strony. I… udało się! Po kilkunastu minutach mogliśmy opuścić dzikie tłumy i udać się w jakieś ustronne miejsce by odpocząć przed odlotem.
Lot odbył się zgodnie z planem więc po zaboardowaniu się na pokład mogliśmy spróbować uciąć drzemkę. Nie było to łatwe bo w samolocie czuliśmy się jak w ulu. Wszyscy głośno rozmawiali, wykrzykiwali, walczyli ze swoimi bagażami i… brzydko pachniało. Zmęczenie jednak zwyciężyło i organizm sam się wyłączył. O godz. 6:00 czasu lokalnego wylądowaliśmy w Dhace.
Mimo dużych tłumów okienko do imigracyjne otworzyło się przed nami otworem bo Panowie dokonujący kontroli imigracyjnej sami przywołali nas do siebie poza kolejką. Prawdę mówiąc większego bałaganu na lotnisku jeszcze nie widzieliśmy. Nawet urzędnicy migracyjni siedzieli na jakichś połamanych krzesłach a jeden z nich przy próbie zrobienia zdjęcia do systemu stwierdził, że zawiesił mu się komputer (który nawiasem mówiąc wyglądał jak stare ATARI z lat 80-tych ubiegłego wieku) i przekazał temat urzędnikowi obok. Po przejściu kontroli pierwsze co dało się zauważyć to niezliczone chmary komarów, które kręciły się koło ludzi i próbowały zażyć tego co dla nich najlepsze. Od razu pomyśleliśmy, że bez odpowiednich zabezpieczeń tutaj malaria murowana. Ewentualnie dopaść nas może Denga Fiver, która według przeprowadzonego przez nas wywiadu zbiera tutaj żniwa, szczególnie w obszarach wiejskich. Po jakiejś pół godzinie udało nam się odzyskać nasze plecaki, zakupić lokalną kartę SIM, zadzwonić do naszego nowego znajomego Alama u którego mieliśmy się zatrzymać na czas pobytu w Dhace i udać się do wyjścia z lotniska. Tam po dłuższych konsultacjach telefonicznych udało nam się znaleźć z Alamem i udać się do jego mieszkania.
Po drodze mogliśmy doświadczyć ruchu ulicznego stolicy Bangladeszu, który – co tu dużo pisać – mocno odbiegał od naszych najśmielszych wyobrażeń. Ruch odbywał się we wszystkich możliwych kierunkach, dotyczył ciężarówek, riksz rowerowych, pieszych, autobusów i samochodów osobowych oraz wszystkiego co na drogę weszło.

ulica

Najciekawsze okazały się skrzyżowania. Tam przejazd w jakimś kierunku to czyste science fiction. Każdy kierunek i zachowanie jest możliwe. Nie wyobrażaliśmy sobie czy jakikolwiek turysta mógłby sobie poradzić prowadząc tu jakikolwiek pojazd. Trzeba być po prostu lokalsem, albo ubezpieczyć dobrze transport zwłok do ojczyzny. Przejeżdżając przez miasto oglądaliśmy przerażającą biedę i brud. Przy obwodnicy miasta widać było rzeki i rozlewiska, których jest tutaj całe mnóstwo a na nich poruszające się łódki i statki, które ze względu na płyciznę rzeki wyglądały jak wstawione bowiem te akweny wyglądały jak rozlewiska na polach.
Podobno to wynik osuszania miasta i budowy różnych zabezpieczeń przeciwpowodziowych, które mocno zmieniły bieg normalnych rzek. Korki mimo wczesnej porannej godziny były nieziemskie więc po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do mieszkania Alama. Nasz nowy znajomy okazał się bardzo zamożnym jak na warunki Bangladeszu człowiekiem i miał trzypoziomowe mieszkanie w którym na różnych piętrach rozlokowana była cała rodzina: mama ze służbą, jego brat i wreszcie on ze swoją żoną dwójką dzieci i służącą. Ugoszczono nas śniadaniem w stylu bengalskim (ryż z curry, gotowane jajko, jakiś ryż na słodko z dodatkami i szklanka wody). Po pierwszych oporach (i upewnieniu się, że woda nie pochodzi z kranu czy jakiegoś naturalnego zbiornika) przełamaliśmy się i skorzystaliśmy ze szczerej gościny.

sniadanie

Było zaskakująco smacznie i poczuliśmy się swojsko. Po krótkich dyskusjach o naszych planach na najbliższe dni (poznanie Dhaki i tego co w niej ciekawe a także udanie się na południe Bangladeszu by zobaczyć największe skarb tego regionu: lasy namorzynowe) udaliśmy się mocno zmęczeniu na zasłużony odpoczynek by wieczorem udać się na pierwsze oględziny miasta.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Turystyka w Bangladeszu jest zjawiskiem bardzo niszowym, dlatego każdy turysta wzbudza ogromne zainteresowanie. Warto dobrze pochować swoje cenne rzeczy (gotówkę, karty i paszport) by nie kusić losu niepowetowaną stratą.
W Bangladeszu zaledwie kilka procent dorosłych mówi w jęz. angielskim więc dobrze jest mieć ze sobą zestaw podstawowych słów i zwrotów.