Bodh Gaya – wytchnienie w świętym miejscu buddyzmu
Nasz pobyt w Kalkucie, czyli pierwszy etap naszej indyjskiej przygody dobiegł końca i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kalkuta, mimo spędzonych tam tylko trzech dni, w pierwszej chwili zszokowała biedą i zaludnieniem, później irytowała – wszechogarniającym brudem, hałasem, zapachem curry we wszystkich odmianach pomieszanym z zapachem kadzideł i publicznej toalety, pozostawiając wreszcie uczucie zmęczenia i chęć złapania głębszego oddechu w cichym i spokojnym miejscu. Z tego punktu widzenia, kolejny cel naszej podróży, czyli Bodh Gaya – miasto, w którym Budda doznał oświecenia, cel pielgrzymek buddystów z całego świata, miejsce skupienia i medytacji wydawało się idealnym rozwiązaniem. Czekała nas tylko niespełna ośmiogodzinna podróż pociągiem.
Planowany odjazd pociągu do Bodh Gaya – godzina 22.00. Po półgodzinnej, całkowicie szalonej jeździe żółtą taksówką dotarliśmy z hostelu na dworzec Howrah. Swoją drogą, taka przejażdżka to niesamowite przeżycie mogące startować w konkursie o miano jednej z największych atrakcji Kalkuty – jazda pod prąd, wjeżdżanie na skrzyżowanie na czerwonym świetle, zmienianie pasów bez kierunkowskazów ani patrzenia w lusterka (bo w większości samochody nie mają lusterek, żeby nie zajmować niepotrzebnie cennego miejsca na drodze takimi fanaberiami), lawirowanie między rikszami, zdezelowanymi autobusami i wszelkimi innymi środkami lokomocji o których wspominaliśmy w poprzednim wpisie dotyczącym Kalkuty z ciągle wciśniętym, podrasowanym dla większego efektu klaksonem – po prostu bezcenne.
Pierwsza informacja, jaką zobaczyliśmy wchodząc do dworcowego hallu nie zapowiadała nic optymistycznego – nasz pociąg jest opóźniony o 3 godziny – planowany wyjazd z Kalkuty o 1.00, opóźnienie pociągu może ulec zmianie. Czyli mamy przed sobą ponad cztery godziny czekania. Warunki spartańskie, tłumy podróżnych i żebraków naokoło, a co jakiś czas między filarami przemykały szczury. Bleee… obrzydliwość. Ale nie było wyjścia, trzeba było czekać. Udało nam się dorwać cztery wolne krzesła, na których rozłożyliśmy się z naszymi bagażami. Bardzo szybko zostaliśmy jednak przywołani do porządku, że krzesła są dla ludzi a nie dla plecaków i natychmiast dosiedli się do nas inni podróżni i tyle było z naszej namiastki luksusu 🙂 W dodatku nasz luksus został zakłócony sypiącymi się na głowy farfoclami różnych kłębów kurzu i śmieci bo zerwała się taka burza, że dworzec przeżył wreszcie porządne czyszczenie z odkurzaniem w jednym pakiecie łącznie 😉 Deszcz lał tak, że dach przeciekał w wielu miejscach a pioruny połączone z wichurą wymiotły z poddasza i różnych zakamarków kilogramy syfu, który fruwał po całym dworcu.
Gdy wreszcie pociąg wjechał na peron, wszyscy oczekujący pasażerowie rozpoczęli maraton w poszukiwaniu swojego wagonu. Numer wagonu, w którym ma się miejsce jest określony na bilecie (chyba, że miało się bilet z tzw. waitlisty, o której pisaliśmy we wcześniejszych wpisach). Ponadto tuż po otwarciu drzwi, na każdym wagonie jest zawieszana lista pasażerów, wraz ze wskazaniem przypisanego każdemu miejsca.
Sprawdziliśmy – nasze nazwiska na liście były, więc wsiedliśmy do wagonu. Po dotarciu do właściwych kuszetek niemal równocześnie westchnęliśmy:
Ola: „Myślałam, że tu będzie lepiej”, Artur: „Myślałem, że będzie gorzej”. A było tak:
Było już bardzo późno i byliśmy zmęczeni całym dniem i godzinami spędzonymi w dworcowej poczekalni, więc po wyciągnięciu śpiworów natychmiast zasnęliśmy.
Pociąg dojechał do Gaya z ponad pięciogodzinnym opóźnieniem, ponieważ jako opóźniony musiał ustępować torów innym pociągom. Na dworcu zobaczyliśmy „Tourist information center” więc udaliśmy się tam dowiedzieć się, jak najlepiej dostać się do Bodh Gaya (13 km od Gaya). Mili panowie powiedzieli bez zastanowienia że autobusem za 12 rupii, a następnie kazali się wpisać do ogromnego zeszytu. Jak zwykle były potrzebne wszystkie, nawet najbardziej szczegółowe dane z paszportu, wizy, polski adres itp. Ponieważ uznaliśmy to za przesadę wpisaliśmy nazwiska i zamierzaliśmy odejść ale okazało się, że nie ma tak łatwo. Wszystkie pola są obowiązkowe, bo to placówka rządowa i musi zbierać te wszystkie dane od każdego turysty, żeby wiedzieć kto gdzie jest i pomóc nam w razie takiej potrzeby. Mocno powątpiewamy, żeby urzędnicy państwowi przysypiający w informacji turystycznej na dworcu w Gaya byli w stanie udzielić nam jakiejkolwiek pomocy, tym bardziej że okazało się, że nawet udzielona przez nich prosta informacja o przejeździe do Bodh Gaya okazała się nieprawdą, bo na tej trasie żadne autobusy o tej godzinie nie jeżdżą i trzeba wziąć autorikszę.
Wjeżdżając do Bodh Gaya mogliśmy z daleka już oglądać liczne świątynie buddyjskie, które zostały tu wybudowane przez różne kraje. Wiadomo, każdy odłam buddyzmu chce mieć swoją świątynię w mieście, w którym w VI w p.n.e. książę Siddhartha Gautama osiągnął oświecenie po 49 dniach medytacji pod drzewem bodhi i stał się Buddą.
Drzewo oraz wybudowana wokół niego świątynia, są celem pielgrzymek buddystów z całego świata. Przyjeżdżają tu aby się modlić, medytować lub zgłębiać tajniki buddyzmu w jednym z licznych klasztorów. Mimo, że miasto ma też charakter atrakcji turystycznej i stragany przed główną świątynią przypominają polskie odpusty, to i tak warto je odwiedzić. W zaciszu świątyń lub parków medytacyjnych można odpocząć od hałasu i zgiełku ulic wielkich miast. Sama świadomość obecności w miejscu w którym ponad 2600 lat temu nastąpiło pierwsze oświecenie i rozpoczęła się historia buddyzmu ma w sobie coś magicznego i warto to zobaczyć.
Jednak Bodh Gaya to nie tylko święte miasto Buddy. To także miasto leżące w najbiedniejszym regionie Indii Oczywiście Bodh Gaya dzięki turystyce nieźle funkcjonuje i z pewnością nie jest najlepszym „reprezentantem biedy”, jaką można spotkać we wsiach w tej części kraju, ale wystarczy odejść kilkadziesiąt a czasami nawet tylko kilka metrów od głównej drogi, by zobaczyć dramatyczną biedę. Rodziny mieszkające w skleconych z folii i kartonów „domach” albo na dachach innych domów czy nagie dzieci bawiące się na drogach pomiędzy szukającymi jakiegokolwiek pożywienia krowami, kozami i psami. Tutaj żadne śmieci się nie marnują a odchody pozostawione przez zwierzęta domowe są cennym surowcem wykorzystywanym do różnych zastosowań (budulec, opał itp.). Gołymi rękoma panie lepią z nich placki o średnicy około 15-20 cm i przylepiają do ścian budynków lub drzew, żeby je wysuszyć.
Spędzając czas w tym miejscu poza głównymi drogami prowadzącymi do Gaya rzeczywiście można doznać wytchnienia od wszechobecnych hałasów i tłoku. Mieliśmy aż dwa dni na to, by przyjrzeć się życiu w tym miejscu i pozaglądać w różne zaułki. Nasz hostel znajdował się z dala od głównej drogi dzięki czemu zaznaliśmy spokoju i mogliśmy poobserwować lokalnych ludzi w ich codziennym życiu. Korzystając z okazji odwiedziliśmy też lokalną szkołę gdzie wzbudziliśmy sporą sensację. Pani Dyrektor z chęcią pozwoliła nam obejrzeć budynki i pomieszczenia szkoły, dzieci oblegały nas z każdej strony chcąc robić sobie z nami zdjęcia, a jeden z nauczycieli zapraszał nas na posiłek serwowany dla uczniów z dwóch wielkich kotłów na trawie. Nie mieliśmy sumienia widząc tę biedę i warunki higieniczne tam panujące skorzystać z zaproszenia ale bardzo chętnie porozmawialiśmy i pochwaliliśmy kadrę pedagogiczną za wysiłki i pracę jaką tutaj wykonują, co dodało im skrzydeł i pozostawiło w wyraźnym zadowoleniem i uśmiechem na ustach 🙂
Wśród świątyń, które odwiedziliśmy w Bodh Gaya była też pomijana w przewodnikach Tergar Monastery w której nauki prowadzi Karmapa (pan aktywności) – aktualne wcielenie zreinkarnowanego Buddy (buddyści tybetańscy wieżą, że pierwszy Budda zapoczątkował linię kolejnych wcieleń, które doradzając się po śmierci w kolejnych osobach – każdy aktualny Budda zostawia szczegółowe wskazówki w jakiej osobie się odrodzi dzięki czemu jest to ciągła kontynuacja a aktualne wcielenie Buddy ma szczególe względy). Karmapa przewodzi tutaj naukom buddyjskim będąc przybrany w czarną koronę (stąd nazwa Black Hat Sect tego zgrupowania).
W Bodh Gaya znajduje się również często fotografowany ogromny posąg Buddy, którego wysokość sięga 25 metrów. W jego otoczeniu znajduje się 10 mniejszych posągów różnych wcieleń Buddy, a sam główny posąg otoczony jest przez ponad 20 tys. posągów Buddy z brązu.
Po dwóch dniach spędzonych w Bodh Gaya udaliśmy się teraz do świętego miejsca hinduistycznego – Varanasi, które słynie z oczyszczających duchowo kąpieli w Gangesie i rytualnemu spalaniu zwłok by prochy zostały uniesione z nurtem tej świętej rzeki.
W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.
Porady praktyczne:
Do Bodh Gaya z miasta Gaya najszybciej można dostać się autorikszą. Koszt wynosi 50 rupii od osoby.
W Bodh Gaya bardzo dużo guesthousów znajduje się w bocznych uliczkach z dala od głównych dróg więc warto poszukać ustronnego miejsca do noclegu w rozsądnej cenie. My skorzystaliśmy z Mohammad Guesthouse, który w bardzo niskiej cenie oferował niewiarygodnie komfortowe warunki. Guesthouse był niedawno wybudowany (działa od listopada 2011) i był niesamowicie czysty i dobrze wyposażony. Zupełnie nie odpowiadał on naszym doświadczeniom z innych miejsc Indii. Byliśmy pierwszymi Polakami, którzy się tam zatrzymali (skrzętnie sprawdziliśmy księgę meldunkową od początku działania guesthouse’u). Polecamy bardzo serdecznie!
luty 20th, 2012 at 23:28
Swietne zdjęcia, miejsce ciekawe, super, że trochę odpoczęliście, bo coś wygląda na to, że po urlopie nie będziecie zbyt wypoczęci, a praca, zdaje się czeka…
luty 21st, 2012 at 16:28
Siostra, nie rozumiem Cię momentami – nawet ‚klima’ była w pociągu 😛
A poza tym – rewelacja, wystarczy sobie wyobrazić te ogrody i świątynie, a od razu człowiek się wycisza :). I część „dokumentalna” wspaniale opracowana, lux. Już się nie mogę dalszego ciągu doczekać.
pzdr
luty 21st, 2012 at 19:09
Ewa, no tak trochę się można zmęczyć ta podróżą… Ale co tam – w końcu poznawać Świat rzeczą chwalebną więc nie ustajemy w eksplorowaniu tego regionu 🙂 Gorące pozdrowienia i dzięki za słowa otuchy!
luty 21st, 2012 at 19:11
Rnhrd, prawda – klima taka, ze czasem ‚łeb urywa’ 😉 Ale ja tam lubię takie klimaty. Jak hardcore to hardcore. Szkoda, ze tak jak w lokalnych autobusach w pociągach nie ma kur, kóz i innego zwierza, ale są za to inne ‚atrakcje’. Ale o tym będzie wspomniane we wpisie z Varanasi 🙂 Pozdrowienia!
luty 22nd, 2012 at 22:57
Macie rację 30 lat to inny kraj, nie pamiętam tyle folii wokół a pociągi chyba są te same. tylko 30 lat późnie, „za naszych czasów” były o wiele schludniejsze, nie wyglądały tak jak te dzisiejsze.
Było kolorowo, biednie, z żebrakami ale albo wspomnienia wygładzają rzeczywistość, albo była ona schludniejsza…
luty 22nd, 2012 at 22:59
No, pod względem konstukcji językowych ten ostatni wpis po prostu się nie klei, ale mam nadzieją, że da się zrozumieć o co mi chodziło 🙂
luty 26th, 2012 at 08:53
Zrozumieć się da bez problemu. I to bardzo, bo będąc tutaj widzi się jak naprawdę wygląda ten kraj i jak wiele się zmieniło przez te 34 lata 🙂 Samo to, że ludności przybyło i populacja od tamtych czasów wzrosła ponad dwukrotnie nie wliczając w to migracji biedoty na ulice miast sprawia, że musi być inaczej. Druga sprawa, że im dalej od czasów kolonializmu to tym bardziej ten kraj dziczeje – nie ma nad nimi „bata”, brak dobrych wzorców itd. Krótko mówiąc polecamy pamięci tamte Indie, bo to już zapewne nigdy już nie wróci… Pozdrowienia z Jaipuru!