Kalkuta (teraz Kolkata) – czyli Bengal Zachodni po stronie Indii
Uff… Udało nam się wrócić do Indii na naszej wizie wielokrotnej bez zdobywania w Dhace stempelka w paszporcie „re-entry”. Nawet nikt nas o niego nie pytał. Co prawda stanowiliśmy na tej granicy niebywałą atrakcję zarówno dla wszelkiego rodzaju służb celnych i innych pomocniczych jak i dla współpasażerów naszego business class autobusu 🙂 Wszyscy, uprawnieni i nieuprawnieni, prosili o paszporty do kontroli. Jak później wyjaśnił nam poznany w którejś z poczekalni na granicy Bengalczyk, każdy z nich chciał po prostu obejrzeć europejski paszport. Wreszcie po ponad trzech godzinach spędzonych na granicy ruszyliśmy w dalszą drogę do Kalkuty. Widoki wiosek hinduskich za oknami autobusu wzbudzały w nas mieszankę uczuć zdziwienia, przerażenia i niedowierzania. Chaty sklecone z kawałków kartonu i folii, przetykane palmowymi liśćmi, dzieci i zwierzęta bawiące się przed tymi domostwami w błocie, kobiety robiącego pranie w pobliskim strumyku, którego woda ma kolor kawy z mlekiem i konsystencję budyniu. Trudno powiedzieć czy chcieliśmy na to patrzeć z ciekawości, czy nasz wzrok przyciągał jakiś magnetyzm tych widoków. Wjeżdżając na przedmieścia Kalkuty uświadomiliśmy sobie, że to, co widzieliśmy po drodze, to był dopiero początek tego, co mieliśmy zobaczyć. Oczywiście byliśmy świadomi tego, ze nasz szok w ogromnym stopniu wynika z różnic miedzykulturowych i wiedzieliśmy, że musimy przyjąć role obserwatorów tego, co dla nas niezrozumiałe, a nie próbować przekładać tego na nasze realia i podejście do świata.
Autobus dowiózł nas w samo centrum miasta i marząc tylko o prysznicu po sprawdzaniu cen pobliskich hoteli, zdecydowaliśmy się na pierwszy guesthouse do którego weszliśmy. Lepiej nie mogliśmy trafić guesthouse okazał się czysty (nawet w porównaniu do aspirującego do wysokiej klasy hotelu DK International) i co najważniejsze pokój można było wynająć w bardzo rozsądnej cenie. Musieliśmy tyko poczekać prawie godzinę na chek-in ponieważ ten mógł odbyć się dopiero o godzinie 13:00 a cały guesthouse to jedynie trzy pokoje więc i tak cud, że trafiliśmy na zwalniający się pokój 🙂
Popołudniowo-wieczorny spacer po okolicy mimo niewyobrażalnej biedy na ulicach i miejscami koszmarnego brudu pozostawił raczej pozytywne odczucia. Przede wszystkim byliśmy pod wrażeniem postangielskiej architektury królującej w centralnej części miasta. Trzeba bowiem pamiętać, że Kalkuta była za czasów brytyjskich stolicą Indii. Dostojne, masywne budynki z drugiej połowy XVII wieku do dziś robią niesamowite wrażenie.
Jedną z najważniejszych i najpiękniejszych (a przy tym świetnie zachowanych) budowli z czasów angielskich jest wykonany z białego marmuru Victoria Memorial – zbudowany dla Królowej Victorii. Jest swojego rodzaju mariażem piękna Taj Mahal i architektury przypominającej amerykański Capitol.
Obowiązkowym punktem pobytu w Kalkucie była oczywiście wizyta w Domu Matki Teresy, której działalność w Kalkucie na zawsze pozostawiła ślad i pokazała, że nawet w skrajnej biedzie i nędzy, bez względu na różnice kulturowe i miejsce na świecie, można nieść ludziom pomoc, wsparcie i zapewniać im godne życie i śmierć.
Niekwestionowaną specjalnością Kalkuty jednak w naszym odczuciu pozostanie ilość i różnorodność środków transportu. Oczywiście jak w każdej szanującej się stolicy, nawet dawnej, jest standardowo metro (tak jak w Warszawie jedna linia) są też autobusy, ale ze znanych nam miejsc, ich standard, fantazyjne, wielokrotnie wyklepywane i szpachlowane kształty i kolorowe rysunki, są podobne jedynie do tych, które widzieliśmy w Dhace. Są też pancerne tramwaje oraz oszałamiająca ilość taksówek – zdecydowana większość to piękne, żółte Ambassadory, w każdej wolnej chwili czyszczone i nabłyszczane przez właścicieli, są także znane np. z Tajlandii tuk-tuki oraz dwa rodzaje riksz.
Riksze rowerowe – czyli mniej – więcej znana każdemu konstrukcja (mamy coś w tym rodzaju u siebie np. w Łodzi, więc zapraszamy tych, którzy nie wiedzą) oraz unikalne na skalę światową riksze „ludzkie” czyli takie, gdzie biegnący człowiek ciągnie za sobą wózek wypełniony ludźmi lub towarami. Z tego co nam wiadomo Kalkuta właśnie jest jedynym miastem na świecie, gdzie taki środek transportu nadal funkcjonuje. Oczywiście rikszarze bardzo mocno zachęcają do korzystania za swoich usług ale nie daliśmy się przekonać. Może niesłusznie, bo przecież oni tak zarabiają na życie… Trudny dylemat.
W każdym razie wymienione wyżej środki transportu plus masa innych, trudnych do opisania wehikułów, stworzonych pod kątem zaspokojenia konkretnych potrzeb przewozowych ich właścicieli, uzupełnione nieprzebranym morzem pieszych tworzą na chodnikach i ulicach chaos i jazgot nie do opisania. Wszyscy poruszają się we wszystkich możliwych kierunkach jednocześnie, w ostatniej chwili podejmując decyzję lub zmieniając zdanie, całkowicie za nic sobie mając wiszące gdzie się da hasła: „follow traffic rules”, „drive safely” etc. oraz policjantów, którzy z założenia mają tym bałaganem kierować, a w praktyce stoją nieśmiało na skraju chodnika i bezładnie machają rękami. Znaleźć się w samym środku tego kociokwiku – bezcenne 🙂 Do wrażeń słuchowych, dostarczanych przez cichnący tylko na kilka godzin w ciągu doby ruch uliczny (dzwonki, klaksony, trąbki, nawoływania itp.) dodać trzeba wybuchową mieszankę zapachów owoców świeżych i zgniłych, palonych co krok kadzideł, leżącego na straganach mięsa, płynącego obok rynsztoku i innych, których lepiej nie starać się zidentyfikować. Całości obrazu Kalkuty dopełniają widoki ludzi mieszkających na ulicach, ich prowizorycznych legowisk a niekiedy całych „mieszkań”. Przyznać trzeba, że mimo życia w takich warunkach, ludzie bardzo starają się dbać o higienę – uliczne hydranty oraz nabrzeża rzeki są oblegane od świtu do nocy przez całe rodziny myjące się, robiącego pranie a przy okazji zmywające wszystkie możliwe naczynia.
Wydaje się jednak, że całe te łazienkowo-pralnicze zabiegi to tylko siła przyzwyczajenia bo mycie często odbywa się w całym przyodziewku, a po nim i tak na boso ludzie udają się do swoich „śmietnisk”. Ulice Kalkuty to także uliczne jadłodajnie, w których dokładnie widać w jakich warunkach jest przygotowywane jedzenie oraz jak wygląda mycie naczyń (po tych pobieżnych oględzinach do tej pory nie mieliśmy odwagi ani ochoty na nic poza owocami umytymi w butelkowanej wodzie – jak tak dalej pójdzie to będzie najlepsza dieta cud na świecie 🙂 Jedyne co spróbowaliśmy z ulicy to coś co bardzo nas ciekawiło już od czasu Sri Lanki (oraz wizyt w Batu Caves na obchodach Thaipusam) – czyli liście betelu, które żuje się tu dość powszechnie (na Sri Lance to szara codzienność) pozostawiając na języku i ustach mocno czerwone kolory. Do liści dosypuje się różne dziwne zioła i zawija je w rożek następnie gryzie w całości długo przeżuwając. Efekt? Niepowtarzalne uczucie świeżości. Niemal takie jakie dawałoby trzymanie w ustach kilku łyżeczek mocnej pasty do zębów 🙂 Polecamy dla tych, którzy nie boją się eksperymentować.
Jutro udajemy się na południe od Kalkuty gdzie przesiądziemy się na statek by zrealizować to, czego się nie udało dokonać w Bangladeszu, czyli zobaczyć jeden z największych cudów świata przyrody: lasy namorzynowe.
W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.
Porady praktyczne:
Najwięcej hoteli i guesthousów można znaleźć na ulicach Marquis oraz Mirza Ghalib. Warto o prostu przejść się tymi ulicami i posprawdzać warunki i ceny i wybrać taki, który będzie nam odpowiadał. Nam udało się znaleźć bardzo czysty (co jak na warunki Kolkaty jest wyjątkowe) i niedrogi guesthouse o nazwie Shuruque w którym mieliśmy swoją łazienkę i nawet ciepłą wodę.
Jeśli chodzi o transport to taksówki na odcinku tych ulic do stacji kolejowej Howrah kosztują wg wskazań licznika 120 rupii. Przejazd taką taksówką szczerze polecamy bo być w środku ulicznego Sajgonu z kierowcą, który trąbi na wszystko wokoło oraz wjeżdża między autobusy rozpychając się bokami swojego Ambassadora to przeżycie bezcenne 🙂
Przejazdy miejskimi autobusami kosztują 5 rupii, a promem kursującym pomiędzy stronami rzeki Hooghly 4 rupie. Szczerze je polecamy – szybko i tanio przy okazji z widokami na nabrzeże.
luty 17th, 2012 at 00:31
Kochani, fajnie czyta się i ogląda świat ‚waszymi oczami’. Co tu w ogóle więcej mówić… tym powinniście się w życiu zajmować 😉
pozdr z innego końca świata hehe 😉
luty 17th, 2012 at 06:13
Hej Justyś! No ba. Pewnie, że taka praca byłaby najfajniejsza na świecie 🙂 Może kiedyś przyjdą takie czasy 😉 Tymczasem ściskamy gorąco (bo słyszymy, że na Podlasiu sporo śniegu) to może coś tam uda się odtopić 😉
luty 17th, 2012 at 07:04
Witajcie Wielcy Podroznicy,
jak zwykle z wielka przyjemnoscia bede sledzila wasza podroz.
A tymczasem wracam do waszego archiwum, pozdrawiam serdecznie:)
Trzymajcie sie dzielnie!
P.S. Dzieki za e-mail.
luty 17th, 2012 at 07:23
Super! Pozdrawiamy USA 😉 I do następnych wpisów…
luty 18th, 2012 at 10:16
No właśnie, ten dylemat, ja z początku uważałam też, że korzystanie z usług kulisa jest jakoś nieetyczne, dopiero potem uświadomiłam sobie, że jeśli jego nie stać na rikszę rowerową czy motorową (a pewnie by wolał mieć taką), to nie dam mu zarobić na najlichszą strawę, jak już coś ma (poza własnymi mięśniami) to nawet ode mnie łatwiej zarobi… w naszym świecie to się nazywa – pieniądz lubi pieniądz, czy coś takiego.
Mili podróżnicy, serdecznie pozdrawiam i widzę, że wychodzą z ukrycia dawni sympatycy, ich także pozdrawiam serdecznie, miło i swojsko się zrobiło