Cała wieś o nas mówi!!!

Ale była heca! Zaczęliśmy od śniadanka zamówionego na godzinę 6:00. Warte było swojej ceny. Jeśli macie się gdzieś zatrzymywać w Santra Juliana, to nie ma dużego wyboru. Albo Homestay u Pani Angelity Gonzales Bognot, albo w centrum turystyki. Ceny są dokładnie takie same, ale u Pani Gonzales mamy 3 pokoje, nielimitowaną kawę i wodę mineralną. Zaraz na dzień dobry uzupełniliśmy braki wody w butelkach, zjedliśmy śniadanko w cenie i pokrzepiliśmy ciało kawką. To spowodowało, że rzeczywista cena hotelu mocno spadła. Wodę uzupełniliśmy raz jeszcze po południu i raz jeszcze rano następnego dnia. To samo z kawką i… nocleg wyszedł całkiem tanio 😉 Jest jeszcze jedna opcja, ale bez prysznica – wygodny checkpoint wyposażony w ławkę dla wartownika Air Forces Filipin. Wieczorem nikt tam nie siedzi, więc można skorzystać. Tym razem, choć z niemałym trudem powstrzymaliśmy się od tej bardzo korzystnej na tle innych oferty. Już od wczoraj słyszeliśmy od każdego bardzo niepokojące informacje, że JEDYNĄ możliwością zobaczenia wulkanu jest zakup imprezy zorganizowanej, w której uczestnicy zostają przetransportowani z Santa Juliana prawie pod krater jeepami. Do pakietu dodają posiłek po powrocie i prysznic. Najlepiej te ostatnie wykorzystać w odwrotnej kolejności 😉 I w tym pakiecie tkwiły wszystkie nasze rozterki. Przecież przyjechaliśmy pochodzić po wulkanach!. Mayon nie wypalił. Taal jest wulkanikiem, więc nie kwalifikuje się do tej wyliczanki. Pozostał tylko Pinatubo! Dotarcie do niego pieszo i wspinaczka jest kwestią naszego honoru. Nie przejmujemy się! Nie istnieje przecież taka opcja, która uniemożliwiałaby nam spełnienia naszych planów! Na tak dobitnie postawioną odpowiedź, życie przekornie jednak stara się postawić pytanie – czyżby??? Santa Juliana jest oddalona od Pinatubo o 18km. To nie jest dla nas problemem. Zmierzając jednak dziarsko o 6:30

day18_1

Na spotkanie z wulkanem trafiliśmy po dobrych 300 m na checkpoint, w którym miły pan żołnierz poinformował nas, że przed nami jest… poligon sił powietrznych Filipin. Ciągnie się on za wulkan i aby móc tam wejść, musimy mieć pozwolenie… OK. Idziemy do biura turystyki, skąd normalnie wyjeżdżają jeepy z turystami do wulkanu. No i się zaczęło… Poprosiliśmy bardzo grzecznie Panią o pozwolenie na wejście na teren poligonu, bo chcemy pójść na wulkan. Pani równie grzecznie odpowiedziała to, co już słyszeliśmy z ust innych osób. Jedyna możliwość na zwiedzanie wulkanu, to pełny pakiet z jeepem włącznie. Wytłumaczyliśmy Pani, że mamy nogi i chcemy ich użyć. Pani odpowiedziała nam, że nasze nogi mogą się bardzo zmęczyć, bo marsz jest długi. Odpowiedzieliśmy jej, że nasze nogi potrafią dużo więcej, niż się Pani wydaje. Pani odpowiedziała, że sorry i nas i tak nie wpuści. Zapytaliśmy o inne możliwości dotarcia do wulkanu: śmigłowcem, saniami, na wielbłądach, krowach, łodzią. Cokolwiek, tylko nie jeep, bo mamy chorobę lokomocyjną. Pani powiedziała, że sorry. Poirytowało nas to okropnie. Cena była przerażająca, a próba przekupienia żołnierza obsługującego szlaban również skończyła się niepowodzeniem. Nie mogliśmy znaleźć również nikogo z lokalsów, kto chciałby z nami jakąś drogą omijającą szlaban dotrzeć do wulkanu. Śmiali się z pomysłu dojścia doń na piechotę. Zirytowani poprosiliśmy Panią o zarządzenie, w którym jest napisane, że zwiedzający mogą przejechać przez teren poligonu wyłącznie jeepem. Przedstawiliśmy się, że jesteśmy z Polski i obsmarujemy tę sytuację w prasie, a jesteśmy zintegrowani z UNESCO organisation. Panie się bardzo przestraszyły. Słyszeliśmy, jak nerwowo rozmawiają ze sobą, że przyjechali jacyś goście z ministerstwa z Polski! Aby mocniej zmobilizować Panie do ustępstw po 20 sekundach poprosiliśmy również o zarządzenie dotyczące wysokości opłat, bo inaczej nie zapłacimy. Słuchajcie, postawiliśmy całe biuro na nogi. Pani, która się tylko uśmiechała z całej sytuacji, została przez nas poproszona o wylegitymowanie się, bo nie oferuje wystarczającej pomocy turyście. Spisaliśmy ją – natychmiast spoważniała i podziękowała za spisanie. Akcja trwała do 7:45. W tym czasie rozmawialiśmy z przełożonymi, których de facto musieli bardzo długo szukać. Nie opiszemy Wam wszystkiego, ale głosy mieliśmy bardzo poważne i zdecydowane. Chcieliśmy tylko potwierdzone podpisem regulaminy dla turystów dotyczące przemieszczania się i potwierdzony przez kogoś cennik. Niewiele wskóraliśmy. Brak faksu, brak internetu, brak możliwości przysłania jakichkolwiek dokumentów. Odesłali nas do głównego biura 20 km dalej, aby wyprostować całą sytuację. Mamy nadzieję, że po naszej akcji, będziecie mogli się zapoznać z podpisanymi dokumentami, z których dowiecie się, że nikt nas nie nabijał w butelkę. Urwaliśmy 25% ceny, ale musieliśmy pojechać jeepem uzupełniającym co 2 km wodę w chłodnicy. Ciekawi byliśmy ile wody taki jeep pali na 100 km. … Wulkan jest bardzo fajny, ale to co najfajniejsze, szeroki wąwóz ciągnący się przez 15 km aż do pasma gór pocięty rzekami i gorącymi źródłami wypływającymi spod wulkanicznej ziemi był poza zasięgiem naszych aparatów w podskakującym na wyboistym terenie jeepie. Z krateru wypełnionego jeziorkiem i pływającymi w nim turystami zeszliśmy bardzo szybko idąc po wybrukowanych granitem chodnikach z rosnącymi przy nich przycinanych sztucznie roślinkach.

day18_2

Aha, Pani w biurze narysowała nam jeszcze plan, jak bardzo jest niebezpiecznie poza drogą dla jeepów i jak miny urwą nam nogi. Ta urocza perspektywa podobała nam się najbardziej. Wysoka, polska renta kombatancka… Stwierdziliśmy, że podróż na piechotę w drugą stronę zrekompensuje nam choć trochę nasze nie do końca zrealizowane plany. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Było super. Zabudowania pasterzy i mijane po drodze osady złożone z kilku domów biedoty.

day18_4


day18_5

Obdarowaliśmy jak zwykle dzieci słodyczami, zrobiliśmy zwyczajową fotkę i szliśmy bardzo fajnym wąwozem co chwilę przekraczając jakąś rzekę.

day18_7

Niektóre cieki miały temperaturę tak wysoką, że utrzymanie w nich rąk było niemożliwe. Wszystko szło jak z płatka do 7 kilometra. Potem pojawił się nasz jeep. Odmówiliśmy wejścia z powrotem. Kierowca nie miał wyjścia – musiał odjechać. Po 2 kilometrach usłyszeliśmy pierwsze strzały. Te nas zastanowiły, ale idziemy dalej… Za chwilę leci na nas śmigłowiec. Rysiu, leciałeś kiedyś helikopterem? zapytałem, bo pewnie zaraz polecimy. Złudne nadzieje! Helikopter przeleciał nad nami i wypalił salwą w pobliskie wzgórza… Tu nas zatkało. Za chwilę jakiś żołnierz zaczął strzelać w powietrze i wołać nas. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak poprosić ich, abyśmy siedzieli w tej samej celi. Pan żołnierz jednak kulturalnie nas przeprosił i powiedział, że śmigłowiec musi sobie postrzelać i musimy poczekać nieco z boku. Dokładnie to samo powiedział jakiemuś lokalsowi, który szedł na polowanie z łukiem. Odjazd! Śmigłowiec postrzelał sobie jeszcze z pół godziny i odleciał, a my mogliśmy pójść dalej do wioski. Przy wyjściu z poligonu zostaliśmy poproszeni o przepustki, których oczywiście nie mieliśmy, ale jak się okazało niedługo potem, wszyscy w wiosce wiedzieli, gdzie jesteśmy. Ze śmigłowca nadawali informację do żołnierzy na ziemi. Kierowcy, którzy jechali jeepami również podawali naszą lokalizację, a cała wieś obstawiała zakłady, czy dojdziemy, czy trzeba będzie po nas jechać! Oczywiście, że doszliśmy. Wszyscy stawiajcie na nas! Dowiedzieliśmy się, że nikt przed nami nigdy nie przeszedł na piechotę do wulkanu! Zrobili nam fotkę do albumu! Idziemy pod prysznic, na należne nam jedzonko i regenerowanie nóg we śnie…

Popielec na Kalwarii w San Fernando

Złożyło się tak zupełnie niechcący. Wiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć Wzgórze Kalwarii w San Fernando. To właśnie tutaj odbywa się Wielkopiątkowa Pasja Chrystusowa. Jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie pątnicy przybijani są do krzyża prawdziwymi młotkami i prawdziwymi gwoździami. Zapewne każdy widział urywki relacji z tych uroczystości w naszych Wiadomościach telewizyjnych. Akurat wypadło nam odwiedzać to miejsce w Środę Popielcową. Jeszcze wczoraj wieczorem poszliśmy zapytać o której godzinie jest pierwsza msza święta, żeby pójść skoro świt, bo przecież musimy jeszcze dotrzeć pod wulkan Pinatubo. Wyobraźcie sobie, że pierwsza msza jest o… 4:00 rano. Ale później są co godzinę (!). Piękny kościół mamy w centrum, vis a vis naszego hotelu na godziny… Dziwicie się, że Arabowie ze swoim islamem mają dość wątpliwe zdanie na temat siły naszej wiary?

day17_3

Dzwony kościelne obudziły nas o 3 nad ranem. „Łoskot” wydobywający się z kościelnej dzwonnicy zanim dotarł do uszu mieszkańców przechodził wcześniej przez nasz pokój hotelowy. Nie mieliśmy więc problemu z wymeldowaniem się przed upływem dwunastu wykupionych godzin. Pozostawiliśmy plecaki w recepcji i poszliśmy na mszę o 7.30. W ten specjalny dzień uroczystość prowadził biskup.

day17_2

Nigdy nie widzieliśmy wcześniej równie szczupłego biskupa.

day17_1

Ba, nawet księdza! Zawsze ciekawie jest zobaczyć, jak różnią się od siebie obrządki mszy w różnych krajach. Nam najbardziej spodobał się sposób zbierania składki. „Wierne Róże” chodziły za składką wyposażone w coś, czego u nas używa się do zrywania jabłek w sadzie. Na długim kiju znajduje się dość długi worek wykonany z tkaniny naciągniętej na obręcz o średnicy 20 cm. Po wrzuceniu ofiary, przekręcając kij o 90 stopni można zamknąć dostęp do „skarbony”. Po mszy poszliśmy od razu w stronę Kalwarii. Kilometr przed naszym celem dotarliśmy do biura, w którym okazało się, że do odwiedzenie miejsca potrzebujemy specjalnej przepustki. Cóż było robić? Zrezygnować, bądź pójść do Departamentu Turystyki tutejszego urzędu. Poszliśmy. Wpisaliśmy się do rejestru odwiedzających ich Kalwarię jako pielgrzymi. Stwierdzili, że mieli już wcześniej turystów, ale nigdy nie mieli pielgrzymów! I to w dodatku z Polski! A Polska to ze względu na naszego papieża święty kraj. To musiało się odbić na sposobie naszego „pielgrzymowania”. Otrzymaliśmy klimatyzowanego busa, kierowcę i troje ludzi do obsługi. Pojechaliśmy na miejsce i tym razem bez przeszkód dotarliśmy do Filipińskiej Kalwarii.

day17_5

Nigdy byśmy jej nie znaleźli… Pośród domostw, śmieci i zagród zwierząt stał usypany kopczyk, który wyglądał jak kilka ciężarówek żwiru z ziemią wysypanych jakiś czas temu i nawet zbytnio nie uformowanych. Porośnięty trochę zdziczałą trawą. Pośrodku znajdowały się zabetonowane mocowania do przytwierdzenia trzech krzyży.

day17_4

To nie miejsce nadało znaczenia temu,co odbywa się tutaj w czasie Wielkanocy, ale realizm odtwarzanej męki Chrystusa. Zostaliśmy zapytani, czy chcielibyśmy się spotkać z człowiekiem, który był tu krzyżowany… Jakże by nie! Siedzimy w busie i jedziemy wąskimi uliczkami peryferii San Fernando na spotkanie z człowiekiem, który choć w drobniutkiej cząstce, ale zakosztował cierpienia Chrystusa. Przyjeżdżamy pod dom, już, już się cieszymy ze spotkania i… okazuje się, że Pan jest… w pracy i wróci wieczorem… Żałujemy… Na pociechę pracownicy Izby Turystyki pokazują nam jeszcze regionalne wyroby, z których są bardzo dumni. Najważniejszym z nich są ręcznie wykonywane lampy witrażowe, przypominające swym kształtem gwiazdę, jaką noszą kolędnicy w czasie naszych świąt Bożego Narodzenia. Na koniec zwiedzania otrzymaliśmy jeszcze transfer na dworzec. Dzięki uprzejmości pracowników wiedzieliśmy już dokąd i jak mamy jechać, aby dostać się jak najbliżej wulkanu Pinatubo. Z San Fernando busem dostaliśmy się do Tarlac Capas, a stamtąd trycyklem do Santa Juliana. Zarówno w pierwszym mieście, jak i w drugiej miejscowości nie udało nam się odnaleźć żadnych hoteli klasy budżetowej, więc śpimy dziś w bungalowie z ogromną kuchnią, salonem i trzema sypialniami w Santa Juliana. To najtańsze, co udało nam się znaleźć.

day17_6

Krwawy sport

O 7:10 płynęliśmy już po spokojnej tafli wody jeziora Taal. Szybko dotarliśmy do położonej pośrodku wulkanicznej wyspy, która wynurzyła się wraz z nowym kraterem jakiś czas temu z wód jeziora.


day16_3


Centrum wyspy stanowi efektowny krater, który również wypełnia sporej wielkości jeziorko.


day16_1


Już wspinając się na koronę nowo powstałego stożka dostrzegliśmy wypaloną miejscami roślinność i wydobywające się ze szczelin gazy wulkaniczne. Aktywność wulkaniczną dowodziła również liczna obecność aparatury pomiarowej rozmieszczonej nadspodziewanie gęsto na całym terenie wulkanu.


day16_2


Część lustra wody gotuje się również pod wpływem temperatury z wnętrza ziemi. Droga na szczyt jest łatwa i przyjemna, choć wiedzie przez liczne parowy „lessowe”. Bardzo modne wśród turystów jest zdobywanie szczytu na grzbietach koni. Mogliśmy również spróbować, ale konie tutejsze mają budowę bardzo drobnokościstą, jak zresztą pozostała część „zwierząt” tego rejonu świata. Wszystkie żywe stworzenia są tu bardzo „subtelne”. Krowy wyglądają jak sarenki, kobiety jak dziewczynki, konie jak osiołki, a mężczyźni jak chłopcy. Oczywiście za wyjątkiem tych, którzy stołują się  w Mc Donalds 🙁 Tak czy owak, jadąc na koniach nogi ciągnęłyby się nam po piachu. Może i to przeżylibyśmy, ale ten piach był wymieszany w proporcji 1:1 z substancją będącą wynikiem spalania końskiego „paliwa napędowego”. Na ogrągło licząc, na tej krótkiej trasie pod obciążeniem 2 leniwych (czyli co najmniej 80kg za sztukę) turystów, koń może spalić 4kg obroku. Mnożąc to przez 60 koni pozostających do obsługi ruchu turystycznego daje nam wynik zniechęcający do chodzenia szlakiem przecieranym przez koniki.
Widok na jezioro wewnątrz krateru jest bardzo ładny, ale nie rzucił nas na kolana. Wróciliśmy do łodzi. Szybko przeprawiliśmy się z powrotem. Po wyjściu z łódki usłyszeliśmy donośne kibicowanie. Spytaliśmy od niechcenia czy te krzyki i wrzaski dobiegają przypadkiem z pobliskiej szkoły. Okazało się, że ich źródło jest zgoła inne. Pan właściciel łódki odpowiedział, że odbywa się właśnie… Chicken Party. To taka filipińska gra dodał. No to przyśpieszyliśmy kroku. Już wiedzieliśmy o jakiej zabawie była mowa. Wstępu broniły dwie Panie „bramkarki”, z którymi jakakolwiek rozmowa omijająca temat biletów wstępu była bez sensu. No i wydaliśmy „zaoszczędzone” na wczorajszej trasie z Tagaytay do Talisay grosiki… Znaleźliśmy się w samym centrum baraku przerobionego na „ring” walk kogucich. Atmosfera była bardzo gorąca. Na najwyżej przywiązanych prowizorycznie do konstrukcji baraku ławkach, siedziało grono sędziowskie. Ring otoczony był wysokimi na 2m płytami z przeźroczystej pleksi. Nie brakowało tablicy, na której zapisywane były zakłady i wyniki walk. Na ringu sędziowie, a poza ringiem kolejka zawodników wraz z ich menadżerami – właścicielami. Każdą walkę poprzedzała prezentacja zawodników i obstawianie walk. Sądząc po emocjach, które uzewnętrzniały się z ciał kibiców, mieliśmy do czynienia z prawdziwymi hazardzistami! Koguty do walki uzbrajane są w ostrze przymocowywane do lewej nogi.


day16_4


Walka toczy się na śmierć i życie.


day16_5


Noże są bardzo ostre i czasem wystarczy jedno cięcie, aby pozbawić przeciwnika różnych fragmentów ciała, bądź życia. Na tablicy były zapisane również wyniki w konkurencji SUPER KILLER.


day16_6


Najszybszy zwycięzca potrzebował do śmiertelnego wyeliminowania przeciwnika 4 sekund…


day16_7


Obejrzeliśmy 4 walki i zniesmaczeni, ale zadowoleni z możliwości zobaczenia na żywo narodowej rozrywki w nieskalanej sztucznością i obecnością turystów atmosferze lokalnego folkloru. Dwie godziny spędzone w „hali sportowej” spowodowało, że żwawiej ruszyliśmy po plecaki i w pełnym ekwipunku niebawem dotarliśmy jeepneyem do Tagaytay. Tam szybko przesiedliśmy się do autobusu zmierzającego do Pasay. W Pasay tylko dzięki uprzejmości napotkanego, sympatycznego Filipińczyka udało nam się bez straty czasu wsiąść do odpowiedniego wagonu metro i dostać się na przeciwległy, północny dworzec, z którego odjechaliśmy w kierunku San Fernando. Przejażdżka metro w Manilii to prawdziwa przygoda. Dość, że napiszemy, że po zakończeniu trasy, każdy podróżujący musi przejść przez bramkę, aby udowodnić zapłatę za kurs. Standard, przecież wszędzie tak jest. Tak, ale jakie tu mają automaty! Pasażer pokazuje kontrolerowi, że ma bilet, następnie wrzuca go do specjalanego otworu wrzutowego i teraz… może przejść przez kołowrotek. Wyjazd w kierunku północnym z Manili nie przysporzył nam kłopotu. Szybko i bez specjalnych przygód (oprócz tego, że metr dzielił nas od zderzenia z jeepneyem i naprawdę było gorąco…) dotarliśmy do San Fernando. Znaleźliśmy hotel na godziny 😉 Wzięliśmy 12 godzin i mając nadzieję na bardzo grube ściany idziemy spać.

Jezioro Taal na horyzoncie

Południowy Luzon żegnał nas siedzących w samolocie zwyczajowo deszczem. Łaskę okazał tylko na czas naszego porannego joggingu z plecakami z centrum miasta, aż do lotniska, z półgodzinną przerwą na noodelki w sprawdzonej już przez nas wcześniej knajpce. Zapłaciliśmy opłatę lotniskową w najniższej jak dotąd kwocie 30PHP od osoby. Na retoryczne pytanie skąd Pani w kasie wie, że jesteśmy obcokrajowcami i należy nas „kasować” wg takiwj stawki, ona odpowiedziała bardzo poważnie, że mamy inne nosy i inne oczy. Niebieskie prawda? – spytaliśmy. Piękne – odpowiedziała. Tu nas zatkało, więc wzięliśmy resztę z setki i poszliśmy dalej. Nie odpuszczajcie w swoich planach tego ciekawego zakątka Filipin z naprawdę fantastycznym wulkanem. Warto tu przyjechać, tylko przed wyjazdem musicie zaklepać sobie pogodę. My o tym nie pomyśleliśmy 😉
Z Manilii pojechaliśmy z lotniska busem na dworzec Pasay, skąd od razu złapaliśmy autobus do Tagaytay. Aglomeracja Manilii składa się z połączonych ze sobą 17 miast… Pasay to jedno z nich, położone najbliżej lotniska. Wyjazd ze stolicy był koszmarem. Wyobraźcie sobie, że stoicie w dwudziestokilometrowym korku, na końcu którego jest zwężenie drogi do jednego pasa i dodatkowo są światła, które puszczają po 3 samochody co pół minuty… Mają tu anielską cierpliwość. Zasnęliśmy w autobusie skutym klimatyzacyjnym lodem. 3,5 godziny przejazdu 47 kilometrowego odcinka minęło nam jak z bicza trzasł.
Wysiedliśmy na rozdrożu w Tagaytay, skąd mieliśmy nadzieję w 3 nanosekundy złapać jeepneya do odległego o 15km Talisay. Właściwie to myśleliśmy, że sam się złapie! Czyż dwóch białych z ogromnymi sakwami wypchanymi domyślnie ogromną ilości zielonych banknotów nie jest wystarczającą przynętą? Talisay leży tuż przy jeziorze, które wypełniło sporej wielkości, dawny krater wulkanu Taal. Stąd czarteruje się łódki, aby dopłynąć do „nowego” stożka wulkanicznego, który utworzył się pośrodku jeziora. Wspina się on ponad lustro wody na wysokość około 300m.
Jakież było nasze rozczarowanie, gdy idąc drogą i czekając, aż ktoś na nas zaczepnie zatrąbi, słyszeliśmy tylko warkot mijających nas na wysokich obrotach silników. Mijały nas zarówno jeepneye z opisem – „do użytku prywatnego” jak i ekskluzywne wersje trycykli. Okazało się, że oddalone o 15 kilometrów miejsce, do którego się udajemy, jest bardzo popularnym kurortem weekendowym dla filipińskiej „manilki” (autorzy nawiązują tutaj do polskiej „warszawki” 😉 Ceny ostro w górę, ale idą w parze z podniesionym standardem. Ciekawe, czy ilość cukru w pączkach jest tu również wyższa w cukierniach 😉 Zaczepiony przez nas właściciel trycykla żąda od nas 150PHP. Pozostali mają podobne stawki. Znów nas zdenerwowali… Stwierdziliśmy, że zamiast płacić 150PHP, poświęcimy po 2 kg z naszych zapasów wziętych z kraju na czarną godzinę – oponek w pasie 🙂 Zawzięliśmy się i z balastem naszych plecaków udaliśmy się w 15km spacer z Tagaytay do Talisay. Na niemal całym odcinku drogi, towarzyszył nam piękny widok na jezioro i wulkan.

day15_1

Tagaytay leży na bardzo wysokim wzniesieniu, z którego schodziliśmy niemal 3 godziny do poziomu jeziora. Pokonywane przez nas różnice poziomów były naprawdę duże, a serpentyny również miały dużo większy kąt pochylenia niż nasze rodzime.

day15_2

No cóż, tutaj nie wiedzą co to jest zimowy lód na drodze. Pochmurna pogoda sprzyjała spacerowi i choć strasznie wymęczeni, to dotarliśmy na miejsce sporo przed zmrokiem. Wystarczyło nam jeszcze czasu, aby zaopatrzyć się w wodę i owoce na lokalnym targu. Wytargowaliśmy za fantastyczną cenę świetny pakiet, w skład którego wchodził czarter łodzi na dzień jutrzejszy i pokój właściciela łódki na jedną noc w jego domu. Ceny hoteli są przy jeziorze Taal jakieś kosmiczne…
Z targu owocowo-rybno-warzywnego do naszego „homestay’u” jechaliśmy super wypasionym trycyklem. Miał kilka sterczących z różnych miejsc na dachu anten, z których każda miała po 2,5 metra wysokości. Łapał pewnie stacje z połowy świata 😉

day15_3

Założymy się, że był wielbicielem krakowskiego RMF i radia Maryja. Ustawiamy budziki. Jutro wypływamy o 7:00 rano. Mamy niezwykle napięty plan dnia.

Plagi Filipińskie

Śniadanie rzecz prosta i miła. Tak się przynajmniej wydaje. Jakieś pieczywko, masełko, wędlinka czy serek. Nigdy nie było istotne, jaki rodzaj chleba jest w danym kraju. Często smakował specyficznie, ale… smakował. Przed momentem właśnie przyglądaliśmy się dzikim tłumom oblegającym po równo i te słodkie i te fast-foodowe „sieciówki”. To prawdziwa plaga dla tego kraju. Usiłowaliśmy sobie kupić dziś na śniadanie coś do mleka. Bardzo się za nim stęskniliśmy. Kupiliśmy chleb czosnkowy – jedyny jaki przynajmniej z opisu nie był słodki. Porażka… Pieczywo jak tostowe z połową normalnej porcji cukru, jaką odnajdziecie w innych rodzajach tutejszego pieczywa. Nie słodki – to termin określający zawartość cukru mniejszą, niż jest potrzebna do skrystalizowania się na zębach w trakcie posiłku. W myśl tej definicji, nasz nie był słodki. Smakował jak bardzo słodka polska drożdżówka o aromacie czosnku. Świetnie poradził sobie z głodem… Odechciało nam się jeść na najbliższe 2 dni 😉 Radzimy sobie. Przecież mamy zaprzyjaźnioną już knajpkę, gdzie chodzimy na przygotowywane specjalnie dla nas noodelki z warzywkami i jajkiem… Zawsze można poprawić mango! Jedno jest pewne. Po powrocie nasze pocałunki będą baaardzo słodkie.

To jakaś plaga! Tak powiedział mi dzisiaj fotograf, który sprzedawał własnego autorstwa zdjęcia wulkanu. Stwierdził, że dzieje się coś bardzo niepokojącego z pogodą w tym roku. Te 3 dni, które tu jesteśmy naprawdę „dobijają”. Dziś wstaliśmy rano i też przywitał nas bardzo ulewny deszcz. I tak dzień był ładniejszy od wczorajszego, bo opady zanikały na czasem z górą 2 godziny. Fotograf nie powinien narzekać… Interes mu się kręci. W taką pogodę nie pozostaje nic innego, jak zabrać ze sobą odbicie góry w artystycznym ujęciu kogoś, komu wpadało więcej słońca w światło obiektywu niż nam. Potraficie wskazać choć jeden szczegół, którym różnią się poniższe zdjęcia?
day14_1

day14_2

Jesteśmy mocno zawiedzeni. Trzy dni poświęcone na próbę zbratania się z Mayon zostały CAŁKOWICIE zmarnowane. Liczyliśmy się z tym, że pogoda może pokrzyżować nam plany i wyjście w okolice krateru okaże się niemożliwe dla takich amatorów jak my, ale żeby przez 3 dni nie móc nawet go zobaczyć z daleka… Próbowaliśmy również z pobliskiego wzgórza, z innej troszkę perspektywy, ale warunki pogodowe wszędzie są podobne.

day14_3

Niestety nie potrafiliśmy tutaj znaleźć innej atrakcyjnej formy spędzenia czasu. Wszystko co tutaj jest ciekawego w rejonie, związane jest z obserwacją wulkanu z różnych miejsc lub wspinaczką na niego. Alternatywą może być obserwowanie i pływanie z największymi rybami na świecie – rekinami wielorybimi w Donsol, gdzie znajduje się ich „sanktuarium” – największe na świecie skupisko. Nie mieliśmy jakoś na to specjalnej ochoty. Pobłąkaliśmy się trochę po okolicy i po mieście Legazpi.

day14_4

Legazpi położone jest nad Pacyfikiem. Patrząc w ciemniejący wieczornym granatem oceaniczny horyzont przypominamy sobie, że to właśnie niedaleko stąd na wschód, są oceaniczne rowy Filipiński i Mariański – „blizny po szwach”, którymi Pan Bóg związał skorupę, po naciągnięciu jej na jądro Ziemi. To właśnie na tej ziemi, w miejscach po wkłuciach „Boskiej igły” z otworów wulkanicznych wciąż wydobywa się lawa i pył.
Jutro rano wylatujemy do Manili. Kilkaset kilometrów dystansu dzielący ją od Legazpi daje nam nadzieję, że spojrzymy jutro pogodzie prosto w pełne słonecznego blasku oczy, a nie tu, gdzie właśnie spoglądamy…

Wciąż pada…

Budziliśmy się kilkakrotnie w nocy, aby usłyszeć szum kropel uderzających o roślinność na zewnątrz. Budząc się, nie byliśmy więc zdziwieni, że choć z krótkimi przerwami, to wciąż intensywnie padało. Widoczność na 100 m. Parno. Wiedzieliśmy, że tym razem wspnaczka na wulkan, którego ze względu na ograniczoną widoczność nawet z daleka nie udało nam się zobaczyć, pozostanie w sferze marzeń… Z drugiej strony takich niespełnionych, a przecież dużo większych marzeń, każdy z nas ma całą „skarbonkę” Wrzuciliśmy do niej również i to. Pojawiała nam się co prawda w głowach pokusa: Iść za wszelką cenę! Wiedzieliśmy jednak po nieprzyjemnych, wcześniejszych doświadczeniach, że nie są to podpowiedzi płynące do nas „z góry”. Daliśmy sobie spokój. Szlaki muszą być przecież strasznie śliskie i niebezpieczne. Wspinaczka na ten wulkan nawet przy dobrych warunkach nie należy do łatwych. W kiepskich nastrojach przeszliśmy się po Tabaco. Zwiedziliśmy pohiszpański kościół i wróciliśmy autobusem do Legazpi. Szybko odnaleźliśmy fajny, tani hotel i wymyśliliśmy plan zastępczy na 2 dni pobytu.

day13_3

Jeepneye są kapitalnym środkiem transportu. Bardzo tanie i efektowne wizualnie.

day13_2

Maszyny nie do zdarcia. Konstrukcja specjalnie przystosowana do bezawaryjnego  „zarzynania” wszystkich elementów pojazdu w krajach „inspirujących”. Dobre wyłącznie ogumienie. Maksymalna przyczepność jak w Formule 1.

day13_6

Tanie dla turystów, ale turyści nie chcą z nich korzystać!! Przechodząc koło jakiegoś biura turystycznego, zaczepieni przez jakiegoś „przewodnika”, wciągnęliśmy go w wyciąganie informacji. Dacie wiarę jakie „podatki” płacą turyści. Byliśmy w szoku. Trekking na Mayon dla dwóch osób to cena… 13000 peso. To jakiś absurd!!! Prawdziwa cena to: 50 peso za bus do Tabaco + około 50 peso za 7 km trycyklem do początku szlaku!!! Odpowiedział nam, że w cenie jest przewodnik, jedzenie i namiot… Bez komentarza. Zapytaliśmy o cenę wycieczki do ruin miasta Cagsawa pochłoniętego przez erupcję wulkanu w 1814 roku. Otrzymaliśmy specjalną cenę 2500 peso. Uprzedzając trochę wydarzenia napiszę, że dojechaliśmy tam jeepneyem za 13 peso na głowę, a bilet wstępu kosztował dodatkowe 10… Naiwność kosztuje. Jaki popyt, taka podaż. Popyt na naiwność musi być tu poważny, skoro koszty imprezy stanowią zaledwie 1,84% ceny turystycznej… Ludzie! Zanim zapłacicie gdziekolwiek takie pieniądze, zastanówcie się 10x czy warto dać się tak oskubywać! Dla porównania… Dwudniowy treking na Mayon 13000 peso. Nowoczesne, nowe mieszkanie w atrakcyjnym miejscu 5000 peso za metr kwadratowy. Pozostawiamy to bez komentarza… W trakcie rozmowy, pod biuro przyjeżdża jeep z białymi „turystami”. mieliśmy nosa. O 4 rano wyjechali zdobywać wulkan. Jest 10, a oni po szyję upaprani w błocie wrócili, bo szlaki są tak rozmoknięte, że nie da się nimi wspinać. Zrezygnowali. Chmury trochę rzedną. Stwierdzamy, że podjedziemy do ruin miasta Cagsawa. To miejsce jest podobnie jak Pompeje, pomnikiem dominacji nieokiełznanych sił natury nad ludzkim istnieniem. 1 lutego 1814 roku straciło tu życie ponad 1200 osób. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Cagsawa jest najlepszym miejscem do oglądania bryły wulkanu. Po dotarciu, w miejscu wulkanu na horyzoncie, zobaczyliśmy… ogromną chmurę.

day13_4

Pod hasłem „ruiny”, należy chyba rozumieć wieżę kościoła, która pozostała jako jedyny element zabudowań miejskich. Na polach wokół jest całe mnóstwo głązów i zerodowanej lawy, ale prócz wieży nie ma już ani jednego „kamienia na kamieniu”.

day13_5

Nadzieje na to, że bryła wulkanu wydobędzie się jakoś spod chmur pod wpływem czasu, jaki damy wiatrowi na ten zbożny cel rozwiał nam gęsty deszcz, który szybko skierował nas do odwrotu. Nie dajemy za wygraną. W jutrzjszym wpisie zdjęcia bez retuszu pojawić się muszą! Wracamy podwójnie dobici. Pada deszcz to jedno, a drugie? To my wyjeżdżamy na Filipiny, aby zażyć swoistego, męskiego SPA i odmłodzić się o parę lat, a za tymi „dużymi chłopcami” jakieś dziewczyny wołają „tatusiu, gdzie idziesz?” A niech to… Idziemy jeszcze zerknąć do portu. Wracamy do hotelu.

W drodze do Legazpi

O 3:30 ze snu wyrwał nas budzik. Możemy wejść na salę odpraw terminala krajowego lotniska w Cebu. Gdy zasypialiśmy, było mniej tłoczno niż po przebudzeniu. Oczekujący na samolot z radością przyjęli informację, że zwalnia się 8 miejsc siedzących, które zajmowaliśmy w czasie snu 🙂 Ponieważ będziemy lecieć aż do godziny 14:00 i w tym czasie nie działo się nic specjalnego, to aby nie „marnować” jednego dnia wpisu wrzucimy kilka dygresji.
Lecimy do LEGAZPI! Lecimy wspiąć się na najaktywniejszy wulkan Filipin – Mayon. Japończycy z Filipińczykami wciąż spierają się, który z wulkanów – Mayon czy Fuji ma bardziej perfekcyjnie symetryczny kształt. „Konfliktu” na drodze pokojowej pewnie rozwiązać się nie uda, ale natura sama z czasem rozwiąże ten problem, bo Mayon wybuchał od 1616 roku 49 razy. Po raz ostatni w 2004 roku. Erupcje są więc średnio raz na 8 lat. Hmmmm. W tej chwili jest bardzo spokojny. Nazwa wulkanu w wolnym tłumaczeniu oznacza PIĘKNY. Duzi chłopcy uwielbiają takie wspinaczki. Zasmakowaliśmy się w chodzeniu po wulkanach. Ostatnim naszym wyzwaniem był Riniani na Lomboku. Tam standardową, 2 dniową, wyczerpującą wyprawę, udało nam się zrealizować w jeden dzień!!! To był odjazd!
Już wiemy gdzie jadają Filipińczycy!! Tego w krajach Azji południowo-wschodniej jeszcze nie widziałem! Oni jadają w cukierniach i sieciach fast-food! To od razu tłumaczy skąd w genetycznie drobnych ludziach tego rejonu tak nieprawdopodobnie „nadmuchane” twarze. Lokalnych dobrych knajpek nie ma, bo przegrały ze światowymi potentatami na rynku cholesterolowego szaleństwa! Ceny kosmiczne, a wszędzie ogromne ilości klientów. Co druga witryna na ulicy to ciastkarnia, a za szybami wszelkie odcienie różu i brązu. Po takim ciastku, Coca Cola wydaje się być napojem dietetycznym 😉
Godzina 14:00. Przedzieramy się przez chmury do lądowania na Legazpi. Podobno pada deszcz. Wylądowaliśmy. Patrz Rysiu – mówię, deszcz pada. Patrz szybko, bo zaraz przestanie. Wychodzimy na zewnątrz samolotu. Co Ci ludzie się tak „grzebią” z tym wychodzeniem? Ktoś nam podaje w drzwiach parasol. Dziękujemy, przecież nas nie utopi. Wychodzimy z terminala z bagażami. Hmmmm. Wciąż pada! Na niebie bardziej szaro niż na ziemi! Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i kierujemy się do miasta. Ale checa. Trafiliśmy na deszczową godzinkę. Z lotniska na dworzec autobusowy doszliśmy w 30 minut spacerkiem. Legazpi mile nas zaskakuje. Jest jak na warunki, które widzieliśmy bardzo czysto. Lokalni właściciele trycykli i jeepneyów nie naprzykrzają się. Wszyscy są bardzo przyjaźni i nie są nachalni! Na dworcu pociąga nas smakowity widok dań serwowanych przez jedną z knajpek. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że będziemy się tam stołować do końca pobytu w Legazpi. Miła Pani z wielkim napisem KASJER na plecach lubi Polaków, bo mamy… dobrą kiełbasę!. W trakcie swojego pobytu w USA zaopatrywała się w jedzenie w polskich sklepach. Od niej dowiedzieliśmy się jaki problem dręczy filipińskich „restauratorów”. Kto ma odrobinę pieniędzy, to żywi się w sieciowych fast-foodach, a kto ich nie ma, kupuje najtańsze jedzenie na ulicach. To z kolei nie jest smaczne i nic dziwnego, że nam nie smakowało. Pogadaliśmy chwilkę z Panią. Jest piątek. Zgodziła się zrobić dla nas specjalny makaron ryżowy z warzywami i jajkiem. Wszystko smażone. Ten pomysł bardzo nam się spodobał. Jedzonko było pyszne!!! Cena zaostrzała apetyt. OGROMNA, prawdziwie europejska porcja za 35 peso.

day13_1

Poprawił nam się humor. Deszcz nie ustaje… Humor zepsuł się z powrotem. Obfitość opadów zaczyna nas niepokoić. Wszędzie stoi woda, a horyzont jest zupełnie zamglony. Nie zmieniamy swoich planów. Chcemy dostać się do miejscowości Tabaco, skąd o 5:30 zamierzamy wyruszyć na początek szlaku do krateru. Autobus kosztuje 25 peso. W strugach deszczu dojeżdżamy do miasteczka. Woda lejąca się z ciemniejącego zmierzchem nieba nie pomaga w szukaniu hotelu. Jest ich tutaj bardzo mało, a ceny… szokują. Trafiamy wreszcie pod zamknięte drzwi „TRAVELLERS INN”. Oworzył nam chłopak, którego zapytaliśmy o pokój 2-osobowy. Ten to miał łeb do interesów. Powiedział nam, że hotel dla nas znajdziemu z pewnością w centrum. Nie wiedział, że nie ma racji! Nie wiedział, że szukamy dokładnie takiego pokoju, jakie miał do zaoferowania! Wynik? 2/5 ceny najtańszego z poprzednio znalezionych. Deszcz leje w dalszym ciągu. Jesteśmy męczeni, a jutro rano wczesna pobudka. Zasypiamy z dużymi nadziejami na to, że noc przegoni chmury. Przecież na Filipinach nie pada o tej porze roku!!

V-ce stolica

Liczyliśmy na to, że jednak uda nam się opuścić Bohol i udać w kierunku miasta Cebu na wyspie Cebu punktualnie o godzinie 9:30. A tu jak na złość rejs został odwołany. Kolejny pochmurny dzień przywitał nas dwu i pół godzinnym opóźnieniem. Jedynym pocieszeniem było to, że trafiliśmy na promocyjne bilety i zakupiliśmy dwu godzinne połączenie promowe o 40% taniej od taryfy standardowej. Do nabrzeża portowego Cebu dotarliśmy równo o godzinie 14. Cebu to drugie co do wielkości miasto Filipin. Nie spodziewaliśmy się tu zobaczyć nic nadzwyczajnego, ale trudno było je pominąć na trasie naszego wyjazdu. Jeśli będziecie planować podróż na Bohol, to pamiętajcie: dużo korzystniej finansowo jest polecieć tak jak my – prosto do Tagbilaran, niż skusić się na lot do Cebu z obowiązkowym wtedy promem na Bohol. Transport promowy jest tu bardzo drogi. Za przelot z Manilii do Tagbilaran zapłaciliśmy o 30% mniej, niż kosztują najtańsze bilety z wyspy na wyspę! Do ceny biletu promowego należy doliczyć dodatkowo opłatę portową i bagażową. Bagaż podlega odprawie podobnie jak na lotnisku. Dzięki tej odprawie bagażu mamy dziś w plecaku w sumie 6 kg mniej! Zabrali nam 3 muszelki… 🙁 W Polsce jeszcze groziliby więzieniem… Na Filipinach, podobnie zresztą jak w Polsce, nie ma szacunku do języka narodowego. Wszyscy, począwszy od żebraka, a skończywszy na elegancko ubranych pracownikach służb mundurowych pilnujących tu wejść do niemal każdego sklepu, mówią bardzo dobrze po angielsku. Czasem jest problem z translacją narzecza z filipińskiego angielskiego, na polski angielski, ale pomału przyzwyczajamy się do zamiany „f” na „p”. Tak więc 5 litrowa bańka wody kosztuje „pipty” pesos.

Zwiedzanie dwóch interesujących nas ulic miasta, poprzedziło uwolnienie się od wszelkich naganiaczy, taksówkarzy, naciągaczy, złodziei, bogatych żebraków (i pewnie niechcący tych prawdziwych nędzarzy również), psów, kotów i much. Ufff udało się przedrzeć poza teren portu. zaczęliśmy od zwiedzenia Fortu San Pedro.

day12_2

To jedna z największych atrakcji turystycznych miasta. Zajęło nam to z górą 10 minut, a to dlatego, że w środku znów natknęliśmy się na „dzwon życzeń”. Przy dzwonie stała para mieszana: filipińsko – europejska. On obowiązkowo po pięćdziesiątce, ona z definicji przed dwudziestką. Ona trzymała głowicę dzwonu, on robił jej zdjęcie. Życzenie musiało mieć siłę wyrazu, skoro odczytaliśmy je telepatycznie obaj w tym samym momencie: „jeśli nie chcesz mojej zguby, znów przywieź portfel… byle gruby” Turystyka mająca na celu zwiedzanie tych odrobinę bardziej ukrytych „atrakcji kraju” wydaje się być mniej popularna niż w Tajlandii, ale być może właśnie z tego powodu obrazy te mocniej skupiły na sobie naszą uwagę.

day12_7

Z fortu udaliśmy się wprost na główny plac miasta, gdzie na jednej linii są usytuowane: ratusz, krzyż Magellana i bazylika. Naszą uwagę zaabsorbował krzyż.

day12_3

Ma on największą wartość historyczną dla mieszkańców miasta. To on symbolizuje początek chrześcijaństwa w tym kraju. To Magellan w 1523 roku przywiózł im Boga i ten krzyż. Myśleliśmy, że jest on umiejscowiony w pobliskiej Bazylice Santo Nino, jednak stoi on pomiędzy nią, a ratuszem osłonięty kopułą.

day12_4

Zwiedziliśmy Bazylikę, a zaraz potem Katedrę.

day12_6

Przeszliśmy się w poszukiwaniu punktu wymiany pieniędzy i nawet nie wiemy kiedy zrobiło się dość późno.

day12_1

Do Manilii nie chcieliśmy wjeżdżać od samego początku tworzenia planu. Po przejściu się uliczkami Cebu wiemy, że z pewnością tego nie zrobimy. Każde bogate i duże miasto musi przyciągnąć wcześniej czy później różnej postaci zło. Im bardziej biednie w kraju, tym więcej skrajnej biedy w poszukiwaniu „okruchów z Pańskich stołów” musi pojawić się w miastach. To zło w postaci oszustów i złodziei, przestępców i wszelkiego rodzaju demoralizacji łączy się i miesza z prawdziwą biedą, ujmującą za serce głodówką małych dzieci.

day12_5

Wszyscy bez wyjątku posługują się tymi samymi gestami krzyża, a różnią ich tylko intencje… Trzeba być bez serca, aby móc na to wszystko patrzeć bez poruszenia sumienia, ale nie jest również ani rozsądne, ani racjonalne rozdawanie na prawo i lewo. To główny powód tego, aby nie spacerować dłużej uliczkami tego miasta, ale… nie chcielibyśmy robić tego również po zmroku. Już w dzień nie miało to nic wspólnego z przyjemnością. Wydawało się jakby te ulice czekały tylko na to, abyśmy niechcący przegapili porę zmroku… Jeepnejami z dwiema przesiadkami udaliśmy się na lotnisko. Wylot mamy o 5:55. Na nasze szczęście lotnisko w Cebu jest otwarte 24h na dobę :). Aha, przejazd na lotnisko z centrum ma Was kosztować w sumie… 25 peso (1 peso = 0,068 zł). Tyle wynosi cena bez „podatku turystycznego”

Czekoladowe rozczarowanie

Zdecydowanie doceniamy strategiczne położenie naszego hotelu w aspekcie wykorzystania go, jako bazy wypadowej w różne strony wyspy. Z samego serca Tagbilaran łatwo i tanio można dostać się praktycznie wszędzie. Jeśli nawet nie bezpośrednio, to z położonego nieopodal dworca autobusowego. W naszym hotelu nie ma ani jednego turysty. Obłożenie 100% gwarantują Filipińczycy, którzy w interesach, bądź sprawach rodzinnych odwiedzają Bohol. Ściany są zwyczajowo tworzone z cienkich płyt wiórowych, co czasem jest dość krępujące (…), a czasem męczące. Wszystko zależy od sąsiedztwa. Dziś w nocy w sąsiednim pokoju mieliśmy regularne, niemowlęce wycie. Grubość ścian zaciera w takim przypadku do zera wrażenie oddalenia od źródła tych krzyków. Wyrywani w półśnie mieliśmy odruch podgrzewania butelki z mlekiem i… strącaliśmy ze stołu leżące tam klucze i telefony komórkowe.
Mamy wciąż kłopoty z aklimatyzacją. Na Filipinach zastaliśmy pogodę (r.ż), a nie pogoda (r.m). W związku z tym, że rodzaj żeński zmiennym jest, to mamy tu prawdziwą huśtawkę meteorologiczną. Pogoda szlocha deszczem, aby po dwóch minutach ulewy uwodzić nas bezchmurnym niebem, a kiedy już zdejmujemy koszulki… zawstydzona zakrywa swoje oblicze chmurkami. Od tego zaczyna boleć głowa i gardła… Ula, brakło nam Fervexu! Pozostały już tylko antybiotyki 😉 Wciąż zmęczeni, wciąż nie potrafiący się uporać z upałem. Nieprzespane do końca noce, odsypiamy wszędzie, gdzie to tylko możliwe, a najlepiej wychodzi nam to w zatłoczonych lokalnych busach na 50 kilometrowych trasach długodystansowych.

day11_1

Te 50 km dzielące nas od miasta Carmen, gdzie znajdują się bardzo reklamowane Wzgórza Czekoladowe, jechaliśmy ponad półtorej godziny. Jak wszyscy pewnie wiedzą, tam gdzie podaż „autobusów” przekracza popyt na nie, przystanki są kwestią umowną. Gdzie klient, tam przystanek. Wszystko ma jednak granice absurdu, który tu już został przekroczony. Wyobrażacie sobie, że jakaś kobieta nie podeszła 7 m do drzwi i kierowca musiał podjechać bliżej!? To był wyjątek potwierdzający regułę, ale wielokrotnie zatrzymywaliśmy się co 50 m… No to przynajmniej piekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Dosypiając zmierzaliśmy w kierunku Wzgórz Czekoladowych.

day11_2

Już nie mogliśmy się doczekać na ten „słodki” widok.

day11_3

Niestety „czekoladki odarto z ich pięknego naturalnego opakowania i obłożono murami, kostkami, schodami i schodkami. Dorzucono trochę metalu i gdzieniegdzie parasoli, aby po „niewyobrażalnym” wysiłku wspięcia się po kilkudziesięciu stopniach turyści mogli ostudzić swoje rozgrzane do nieprzytomności, nadludzkim wysiłkiem fizycznym głowy. „Opakowanie” przygotowane przez jakiegoś szalonego architekta odciska się piętnem na postrzeganiu samych wzgórz. „Wiechę” pomysłu wieńczy usytuowany na szczycie tarasu widokowego „dzwon życzeń”, który jak nazwa wskazuje, za kolejną, niewielką opłatą, wyrywa od nas kolejne „podatki” od marzeń. Szczerze? MOCNO przereklamowane. Może gdybyśmy byli geologami, mocno przebieralibyśmy tam nogami cmokając nad istotą stworzenia tychże kopców. Co 2 minuty wjeżdżał na teren parku kolejny busik, z którego wychodziła nowa „stonka turystyczna”. Stwierdziliśmy, że o dwie „stonki” jest tu za dużo i uciekliśmy czym prędzej nie bacząc na to, że krzyczeli za nami, że jeszcze nie skorzystaliśmy z jedynej okazji do przejechaliśmy się kucykiem wokół wzgórza. Autobus, tylne siedzenia, spanko, powrót. Po powrocie znów głód. Jesteśmy powoli zdesperowani. Jemy sporo owoców (najlepsze są teraz mango!!!), ale nie możemy znaleźć niczego „konkretnego”, co znalazłoby uznanie w „oczach” naszych skromnych oczekiwań.

day11_6

Wczoraj na kolację zjadłem hamburgera, a Rysiek poszedł spać najedzony Snikersem. Swoją drogą tego hamburgera, przyrządzała mi 5 minut przed zamknięciem jakaś amerykanka, serwuje hamburgery w swojej malutkiej knajpce od 10 lat. Ta to ma zdrowie! A właściwie to chyba nie, bo „równik” jej kobiecego ciała mierzył jakieś 190 cm i był mocno przesunięty na południe. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, od razu wiedziała, że będziemy chcieć kanapkę z musztardą. Praktyka czyni mistrza! Hamburger był bardzo smaczny, ale ponieważ fast food jest dobry tylko w delegacji, pod warunkiem, że nie jest częściej spożywany niż raz na pół roku, to teraz musimy od niego trochę odpocząć. Miejscowego kurczaka z ryżem już jedliśmy w kilku miejscach. Wszystkie smakowały podobnie do siebie i ten smak nam „nie podszedł”. Na naszej drodze stanęła dzisiaj Pizza Hut z pizzami rozmiarów dostosowanych do możliwości lokalsów. Pizza 6 cali… Musielibyśmy zamówić w każdym smaku po jednej, żeby sie najeść, a to nie byłby już „świat za grosze” 😉 Z powodu głodu zwróciliśmy nawet uwagę na strzeżony przez ochronę (!!!) McDonalds z czymś, co ochrzciliśmy McRyż.

day11_5

Niestety nic poza tym. Nic, co poprawiłoby nam humory tak, jak wietnamska knajpka opodal lotniska w Puerto Princessa. Zjedliśmy biały ryż z wołowiną, który w smaku niczym nie różnił się od kurczaka i dla przyjemności przegryźliśmy mango. Jak dalej tak pójdzie, to wrócimy do kraju bardzo głodni.
Może jeszcze dwa zdania na temat pamiątek…. Pamiątek brak… To znaczy można zaopatrzyć się oczywiście w jakieś wytwory ludzkiej wyobraźni, które kosztują niewiele, ale może dlatego, że nie wiadomo do czego one służą. Pamiątka z pewnością powinna cieszyć oko i przywoływać cudowne wspomnienia za każdym razem, gdy się na nią popatrzy. Pamiątka zawsze powinna znaleźć swoje miejsce w jakimś uroczym zakątku naszego pokoju czy gabinetu. Tu takich rzeczy nie ma. Nie można nawet kupić pięknych, dużych muszli! Potrafią z nich robić popielniczki na potrzeby własne, ale żeby zaoferować turyście? To nie mieści się im w głowie, bo to prawie tak, jakby sprzedawać w Polsce turystom… pokrzywy. U nas też tego „dobra” jest na każdym kroku jak brudu. Może to i dobrze. Pochodziliśmy trochę po plaży i sami znaleźliśmy muszelki o wadze pomiędzy 1-2 kg… Niektóre z nich wymagały przeprowadzenia drobnej… eksmisji na piach.
Córeczko! Prosiłaś mnie o pluszowego Tarsjusza. Kupiłem, choć na metce nie było napisane co to jest, a po kształcie nie jest takie pewne, czy nie trafiła mi w ręce maskotka z filmu – Gremlins.
Jutro wyjeżdżamy na Cebu. Warto więc w dwóch zdaniach skomentować Bohol. Na Boholu nie znajdziecie ładnych plaż. Wielką część wybrzeża porasta roślinność namorzynowa. Bohol to Tarsjusze, które można zobaczyć również w Indonezji oraz Wzgórza Czekoladowe, które są jednak z tego „gorzkiego” gatunku czekolady. Jest jeszcze kilka innych miejsc promowanych na siłę, aby turyści mogli zostawić tu jeszcze więcej swoich oszczędności. Do eksplorowania wyspy, dużo lepiej nadaje się choćby Palawan, który ma jeszcze mnóstwo miejsc nie zniszczonych przez ludzką rękę. Bieda na Boholu wydaje się być mocniejsza niż na Palawanie, ale ceny są tu czterokrotnie niższe!

day11_4

Odrobina podretuszowanego ręką ludzką „raju” dla plażowiczów to południowe plaże pobliskiej Panglao. Nie oczekujcie jednak cudów…

TARSJUSZE z Corelii

Tym razem spaliśmy jak zabici. Pomimo ceny za hotel (120PHP za dwójkę za dobę tj. jakieś 4zł na osobę przy niekorzystnym kursie dolara jaki zastaliśmy) nocleg nie był wyczerpujący jak poprzedni. Wyspaliśmy się bardzo dobrze. O ósmej rano wyruszyliśmy na poszukiwanie terminala autobusowego.

day10_1

Stamtąd wyruszyliśmy do miejscowości Corelia, gdzie 15 lat temu założono ośrodek, mający na celu ochronę i popularyzację tarsjuszy. Ośrodek jest cztery kilometry za miasteczkiem. Ktoś nam przyjazny chciał nas nawet podwieźć motocyklem, ale… po kilometrze skończyła mu się benzyna i musiał wracać pchając motocykl przed sobą 🙁 W ośrodku tarsjusze mają wydzieloną część lasu, gdzie żyje sobie 10 sztuk tego gatunku i każdy może je zobaczyć. Są to maleńkie zwierzątka aktywne nocą. W dzień trudno je zobaczyć pośród drzew nawet na tym wydzielonym obszarze. Nam udało się zobaczyć 4, ale jednego mieliśmy szczęście zastać na gałązce 50cm od nas!!! Pozostałe były bardzo wysoko. Niezwykle sympatyczne zwierzęta. Wszystkie były bardzo „zdziwione” naszym widokiem.

day10_2

Jak dla nas skrzyżowanie myszy z nietoperzem i małpką w stosunku 6:3:1. Wróciliśmy busem do stolicy wyspy w cenie 10 peso od osoby (68 groszy). Na lokalnym targu kupiliśmy owoce (mango rozpływają się w ustach), a naszą uwagę zwróciły donice wykonane z kawałków specjalnie pociętych, zrolowanych i pozszywanych opon.

day10_3

Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w objazd wyspy Panglao, połączonej z Boholem krótkim mostem. Przejechaliśmy ją wzdłuż na zachodnią stronę i pooglądaliśmy południowe plaże w pobliżu miasteczka Panglao. Bardzo ładne, ale wyizolowane ośrodki, poza płotem których z każdej strony wygląda… filipińska bieda. Na nasze oko jest tu biedniej niż chociażby w Indonezji. Morze wokół takie sobie, ale po pobycie na północy Palawanu nie ma się co dziwić, że w porównaniu z niezwykłej urody przyrodą tamtej wyspy, wszystkie nawet dość urocze plaże tego rejonu wychodzą dość mizernie. Pospacerowaliśmy trochę wzdłuż plaż, zebraliśmy kilka muszli (nie mylić z muszelkami) i wróciliśmy wieczorem z powrotem do hotelu.

day10_4