Finał Sztafety „Afryka Nowaka” zbliża się wielkimi krokami!

afrykanowaka-logo1Tak jak pisaliśmy w poprzednim wpisie spośród wypraw, które aktualnie trwają na szczególną uwagę zasługuje Sztafeta Afryka Nowaka. Przemieszcza się ona nieprzerwanie śladami Kazimierza Nowaka już od prawie 2 lat. Tymczasem finał sztafety zbliża się wielkimi krokami! Znane są już szczegóły dotyczące tego etapu, w którym tak jak pisaliśmy mogą wziąć udział ochotnicy spełniający określone warunki.
Ostatni, 24-ty z kolei, etap finałowy – Algieria II – rozpocznie się 7 grudnia 2011 w Ouargla, aby zakończyć afrykańską przygodę tuż przed świętami 22 grudnia, w Algierze. Trasa etapu obejmuje 800-kilometrowy odcinek i będzie wiodła m.in przez Wielki Erg Wchodni oraz Góry Atlas, prowadząc na środkowe wybrzeże Algierii, do Algieru.
Jeśli masz ochotę dołączyć i jesteś zainteresowany takim wyzwaniem zajrzyj na stronę „Afryka Nowaka” i poznaj szczegóły.
Ważne informacje dla tych, którzy myślą o wyruszeniu w tę wyprawę:
Osoba decydująca się na udział w etapie powinna w sposób swobodny (tzn. ze średnią prędkością min. 20 km/h) móc przejechać ok. 100 km dziennie – przez kilkanaście kolejnych dni, z obciążeniem (sakwy – ok. 20 kg) po trasie z dużymi przewyższeniami (Góry Atlas) i powinna mieć na koncie wyprawy, gdzie w warunkach wyprawowych przejechała taki dystans.
Dodatkowym utrudnieniem może być wiatr, deszcz, śnieg i piach.
Ze względu na szereg niebezpieczeństw jakie czyhają w tamtym rejonie każdy z uczestników dołączając do sztafety, podejmuje się tej wyprawy na własną odpowiedzialność. Stowarzyszenie Afryka Nowaka nie występuje w charakterze organizatora ostatniego etapu Algieria 2.
Ze względów bezpieczeństwa (i formalnych umożliwiającym uzyskanie wiz dla tak dużej grupy) uczestnikom etapu Algieria 2 towarzyszyć będzie konwój ochronny, zapewniany przez algierską organizację turystyczną. Oczywiście w ostatnim etapie wezmą też udział dotychczasowi uczestnicy sztafety.

Długodystansowa sztafeta przez Afrykę – spotkań z podróżnikami ciąg dalszy

afrykanowaka-logoNo i stało się. Doświadczyliśmy kolejnego inspirującego spotkania z osobami dla których podróżowanie stało się siłą napędową życia. Tym razem mieliśmy niewątpliwą przyjemność poznać Piotra Sudoła, pomysłodawcę bodajże najważniejszego w ostatnich latach wydarzenia podróżniczego, mianowicie projektu „Afryka Nowaka”. Ten zapalony rowerzysta i podróżnik zafascynowany postacią naszego wciąż niedocenianego bohatera samotnych podróży po Afryce – Kazimierza Nowaka – postanowił zorganizować ponad dwuletnią wyprawę po Afryce w formie sztafety podzielonej na 24 etapy. Dla tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej o niesamowitych podróżach Kazimierza Nowaka polecamy książkę „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd”, która doczekała się już chyba VI edycji. W latach 1931-1936 jako pierwszy człowiek na świecie przebył samotnie kontynent afrykański z północy na południe i z powrotem (40 tys. km pieszo, rowerem, konno oraz czółnem). Można sobie wyobrazić na jakie niewyobrażalne trudy naraził się Pan Kazimierz. A przecież podróżował samotnie nie dysponując specjalistycznym sprzętem podróżniczym jaki jest teraz ogólnie dostępny!
To czego dokonał Kazimierz Nowak stało się inspiracją do niesamowitego pomysłu „Afryka Nowaka”, który wystartował w listopadzie 2009 roku. Główna zasada polega na tym by możliwie jak najwierniej powtórzyć trasę, którą przebył Kazimierz Nowak. Cała trasa została podzielona na etapy pokonywane w formie sztafety. Uczestnicy przemieszczają się tak jak Kazimierz Nowak – głównie na rowerach, a na niektórych etapach pieszo (ekspedycja na Ruwenzori we wschodnim Kongu), konno (w Namibii), pieszo (w Demokratycznej Republice Kongo), czółnem (rzeką Kassai i Kongo) oraz na wielbłądach (Sahara w drodze powrotnej). Piotr był liderem pierwszego etapu i wielu kolejnych.
Spędziliśmy wiele godzin na dyskusjach o tym jak niesamowite przygody i zdarzenia wiązały się z pokonywaniem Czarnego Lądu. Szczególnie inspirujące stały się opowieści z etapu dotyczącego Angoli. Piotr jest chłopakiem o otwartym umyśle, który nie tylko stara się pokonać własne ograniczenia i trudności bardzo wymagającego środowiska afrykańskiej przyrody, ale też poznawać jak najwięcej faktów o miejscach, które pokonuje. Stąd jego doskonała wiedza nie tylko o historii Kazimierza Nowaka, ale też różnych aspektach afrykańskiej kultury i historii krajów Czarnego Lądu. Inspirujące…!
Piotrze, życzymy Ci samych sukcesów w tym niesamowitym projekcie i szczęśliwego finału, który zbliża się już wielkimi krokami. Dla tych zaś, którzy chcą w jakiś sposób wziąć udział w projekcie „Afryka Nowaka” mamy dobrą wiadomość. Ostatni etap, który rozpocznie się prawdopodobnie w grudniu i prowadzić będzie przez piaszczyste tereny pustyni (Niger, Algieria?) będzie miał charakter otwarty. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko to, że każdy kto dysponuje odpowiednim sprzętem i zapałem może wziąć w nim udział! Chętnych zapraszamy do bezpośredniego kontaktu z organizatorami poprzez stronę „Afryki Nowaka.

Długi marsz… czyli ponowne spotkanie z chłopakami z ekspedycji „Long Walk Expedition”

longwalkWbrew pozorom nie zasypiamy (jak to niektórzy mówią „…gruszek w popiele” ;-)) i temat podróży ciągle gdzieś koło nas się pojawia 🙂 Po zeszłorocznej edycji Explorers Festival mieliśmy ciągle w pamięci pokaz slajdów z ekspedycji „Long Walk Expedition” podczas której trzech dzielnych chłopaków (Tomek, Bartosz i Filip) ruszyło w trasę śladami ucieczki Witolda Glińskiego. Dla tych, którzy nie są pewni o jaką ucieczkę chodzi: Witold Gliński wraz z sześcioma innymi mężczyznami (trzema Polakami, Jugosłowianinem, Ukraińcem i Amerykaninem) uciekli pieszo z syberyjskich łagrów aż do Indii.
Chłopaki z „Long Walk” ruszyli z Jakucka i pokonując Syberię, Mongolię, Chiny i Tybet dotarli na finiszu do Indii. Trasa w dużej części była dla nas znajoma 😉 Od syberyjskiego Bajkału do Chin mieliśmy „etap” częściowo pokrywający się z wędrówką chłopaków (my z Chin zjechaliśmy do Laosu, a oni wkroczyli do Tybetu).
Tak się miło złożyło, że znowu mieliśmy okazję spotkać się z Tomkiem i Bartoszem przy okazji projekcji filmu „Długi Marsz 70 lat później”. Film w sposób skondensowany pokazywał przygodę w jakiej uczestniczyli chłopaki w tle pokazując historię prawdziwego wydarzenia, które stało się inspiracją do tej ekspedycji.
Jesteśmy pod wrażeniem tego czego dokonali chłopaki i było nam ogromnie miło podyskutować na temat organizacji tego przedsięwzięcia i rozwiać pewne wątpliwości a propos różnych podróżniczych szczegółów, które w sposób naturalny nasuwają się przy przemyśleniach o takiej wyprawie.
Tomek zresztą okazał się naszym sąsiadem i ma teraz dziesiątki różnych planów i pomysłów na to czym ma się zajmować. Jednym z nich jest produkcja filmowa dotycząca rewelacyjnie ciekawych tematów, których do tej pory nikt „nie brał na tapetę”. Tak więc nasze drogi znowu się splotły i na pewno jeszcze się przetną 🙂
Polecamy spotkania związane z projekcją filmu „Długi Marsz 70 lat później” (odbywają się w różnych miejscach w Polsce) bo mogą one stać się inspiracją do pomysłów na ekstremalne przygody, a przede wszystkim na podróże w nieznane… 🙂

Powrót do „nie”normalności… :-)

Witamy wszystkich po dłuższej przerwie! Wybaczcie, że nie zdołaliśmy wcześniej napisać obiecanego podsumowania, ale dwa istotne powody uniemożliwiły nam to skutecznie. Po pierwsze, jak już pisaliśmy, spędziliśmy odrobinę czasu w Hong Kongu i Chinach, a po drugie, powrót na ten Polski padół łez i płaczu odebrał nam na chwilę mowę… No bo jak wyjaśnić to, że po kilku tygodniach nieobecności, nie możemy poznać własnego kraju?
Pustki na ulicach, w sklepach, autobusach, a przecież mieliśmy przedweekendowy piątek. Wszyscy, którzy jednak pojawiają się w miejscach publicznych są jacyś poważni, tak jakby tsunami miało miejsce w Polsce, a nie w Japonii. Ale nie!! Nie wszyscy! Mijamy salon RTV i widzimy szczęście na twarzach… naszych polityków! Udało im się! Bariera 5 złotych została pokonana. Paliwo i cukier idą łeb w łeb. Patrzymy i niedowierzamy. Może faktycznie w kampanii przedwyborczej gdzieś umknęło nam hasło „wszystko po 5 złotych”. Trzymamy kciuki. Jeszcze odrobina wysiłku Panowie!
Niedobrze nam od karmienia kłamliwą propagandą. Takiego tupetu i fałszu nie udało nam się zobaczyć nigdy i nigdzie!!! Pozdrawiamy wszystkich, którzy po obejrzeniu WIADOMOŚCI potrafią przespać spokojnie noc. Jesteście niezłymi luzakami! Dla podrażnienia Was mamy poniższe zdjęcie 🙂

11

Nie jest to nadzwyczajna wystawa. Takie w Hong Kongu występują średnio co 50m. Na pocieszenie możemy tylko dodać, że ceny podane są w dolarach Hong Kongu, a ich przelicznik w stosunku do złotówki to 1$HK = 0,40zł.

Wracając do przyjemnych chwil zapomnienia o „naszej władzy”, które przeżywaliśmy na Filipinach…

POGODA
Nie rozpieszczała. Ci, którzy śledzili blog wiedzą, że anomaliami pogodowymi zaskoczeni byliśmy nie mniej, niż Filipińczycy. Tak dużych ilości deszczu w samym środku ich lata podobno najstarsi nie pamiętają. Zabrane kurteczki przeciwdeszczowe okazały się być naprawdę nieodzowne tym razem.
ELEKTRYCZNOŚĆ
Prąd niby ten sam, ale dobrać się do niego było czasem dosyć trudno. Nasze europejskie standardy wpasowują się tylko w część Filipińskich gniazdek. W niektóre na siłę 😉 Często jednak nieodzowna staje się przejściówka. W kilku hotelach nie było gniazdek elektrycznych i tutaj jedynym sposobem na doładowanie akumulatorków była fantastyczna przejściówka, którą wkręca się w miejsce żarówki. Dobrze jest mieć ze sobą kawałek drutu. Z takim doposażeniem, z prądem będziecie mogli zrobić wszystko 😉
JEDZENIE
Nie polubiliśmy się… Słodko i w klimacie fast-food. Jeśli kochacie ciastka, lody, desery i Mc Donald’s – jedziecie do raju. W innym przypadku macie problem. Myśleliśmy, że jadąc na Filipiny, zastaniemy tam kuchnię bogatą w dania z olbrzymią ilością owoców morza, warzyw i aromatycznych przypraw. Wszystko miało być podawane z ryżem, bądź makaronem ryżowym. Aha i koniecznie zasmażane na woku. Nic z tych rzeczy. Na mieście, w lokalnych knajpkach możecie zjeść co najwyżej kurczaka z ryżem, lub jakieś tego pochodne. Wszystko prosto i bez przypraw. Zupki chińskie w marketach „SEVEN ELEVEN” w Hong Kongu smakowały nam dużo lepiej. Jedyną alternatywą dla żołądka pozostawały owoce. Mango były FANTASTYCZNE!!! Banany i ananasy takie sobie. Od czasu do czasu owocowego miksu dopełniał świetny durian.
LUDZIE
Wszyscy bardzo mili i życzliwi. Niesamowicie pomocni. Niejednokrotnie spotkaliśmy się z zachowaniami, które wydawały się wręcz zastanawiające, no bo jak ocenić sytuację, gdy jakiś Filipińczyk nie mając ani „grosza” interesu, poświęca czasem sporo czasu i wysiłku, aby zaprowadzić nas w poszukane miejsce, czy zaangażować w rozwiązywanie naszych problemów. Dodatkowo nie ma kłopotów w porozumiewaniu się. Wszyscy mniej lub bardziej posługują się językiem angielskim.
MIEJSCA
Wszyscy doskonale wiedzą, że nie ma miejsc, które nie są warte odwiedzenia, ale wrażenia z wielu tych odwiedzonych miejsc są wspanialsze, niż sugerowała to wcześniej nasza wyobraźnia. BARDZO polecamy Wam wysepki północnego Palawanu, tarasy ryżowe okolic Banaue, wulkan Mayon i podziemną rzekę na Palawanie. Całkiem niezłe są wulkany Pinatubo, Taal i rezerwat 100 wysp nieopodal Alaminos. Rzeczywistość Boholu i Sagady nie sprostała wyzwaniu naszej wyobraźni. Byliśmy odrobinę rozczarowani.
CENY
Jak na rejon Azji południowo-wschodniej przystało, ceny są bardzo przystępne dla Europejskiego turysty, nawet takiego, ze skromnym budżetem. Podajemy kilka przykładów. Pepsi Cola 2l. – 38PHP, banany 1 szuka – od 1PHP, mango 1 kg – 40PHP, woda 5l – 47PHP, obiad – od 35PHP. Bilety wstępów: podziemna rzeka – 200PHP, Tarsjusze w Corelli – 40PHP, Czekoladowe Wzgórza – 50PHP, Fort San Pedro w Cebu – 30PHP, ruiny Cagsawa – 10PHP, łódka na wulkan Taal – 800PHP (za łódź), wulkan Taal – 50PHP, wycieczka na Pinatubo 1500PHP (!!!), rezerwat 100 wysp – 1000PHP za całodzienny czarter łodzi (dla niewtajemniczonych podajemy kurs PHP = 0,065 zł). Wszystkie inne miejsca, bądź wycieczki są bezpłatnie, chyba, że chce się za coś zapłacić, co często skutecznie starają się doradzać spragnieni europejskiej kasy lokalsi. Tarasy ryżowe można przecież zwiedzać do woli i bezpłatnie, ale sporo pieniędzy może pochłonąć przewodnik czy transport, jeśli dacie sobie wmówić, że są wam one niezbędne.
ZDJĘCIA
Galeria wybranych zdjęć z wyjazdu do obejrzenia na www.picasaweb.google.pl/optant123
INFORMACJE
Jeśli będziecie potrzebować jakichkolwiek informacji dotyczących Filipin, organizacji transportu, cen – postaramy się odpowiedzieć lub doradzić najlepiej, jak będziemy potrafić. Piszcie śmiało! 🙂

Powrót na niziny

Coraz trudniej wskakuje nam się ranem w buty. Dziś jednak musieliśmy być czujni. Chwila nieuwagi i możemy nie zdążyć na powrotny transport do Banaue. W skutkach byłoby to fatalne. Wieczorem mamy wykupiony autobus do CUBAO – następnego z miast aglomeracji Manilii. Co ciekawe podczas naszej wędrówki po Filipinach raz tylko spotkaliśmy na Palawanie parę z Polski. Potem była wielka przerwa. Dopiero w Sagadzie nadrobiliśmy to statystyczne niedopatrzenie losu. Najpierw spotkaliśmy dwie podróżujące razem pary, a potem 11 osób, które właśnie rozpoczynały tramping po Filipinach z jednym z polskich biur. Miło było powymieniać się doświadczeniami i spostrzeżeniami na temat tego co tu spotkaliśmy. Zdarza się, jak w tym przypadku, że miło łechta nas świadomość tego, że znów udało się w bardzo krótkim czasie zobaczyć więcej i duuużo taniej niż inni, ale o tym w podsumowaniu naszej wyprawy już wkrótce… Dzisiaj pogoda znów przestała nam dopisywać, ale to już pomału przestaje być naszym problemem. Wszystko co chcieliśmy zobaczyć i wszystko, czego chcieliśmy tutaj doświadczyć – już zostaje za nami. Odrobina słońca przydałaby się jednak, aby… dosuszyć nasze pranie, które pozostało do wyschnięcia na tarasie naszego hotelu. Przez 2 dni nasze t-shirty miały fantastyczny widok na tarasy ryżowe w Banaue 🙂 Z jeepneya do jeepneya i po wyczerpującej podróży w nabitym jak słój z ogórkami „luku” pasażerskim dojechaliśmy do Banaue. Warto dodać, że średnia prędkość jeepneyem po górskich, okolicznych drogach to ok 15-20 km/h. Drogi, pomimo, że całkiem niezłe, są często niedokończone, lub zasypane przez osuwiska. Beton w trakcie deszczu robi się dość śliski, a brak tu właściwie jakichkolwiek zabezpieczeń przed przypadkowym osunięciem w NAPRAWDĘ kilkusetmetrowe miejscami przepaści. Jadąc pojazdami w takim stanie technicznym, że nie weszlibyśmy tam z najbliższymi i z ogumieniem, któremu do rozprucia wystarczyłaby sucha igła sosnowa, wiedzieliśmy, jak niedużo trzeba, aby po metrowym poślizgu wylądować 200m niżej i zawisnąć wspartym na drzewach jak kolejna metalowa trumna na skale w Sagadzie. Aż taka tragedia się nie wydarzyła. Pojawiła się tylko inna, mniejsza. Jechały z nami 4 Niemki, które prześcigały się w układaniu głupich żartów i dowcipkowaniu na temat… tutejszej biedy, brudnych dzieci czy ich ubioru. Ale miały radochę!!! Śmiechom nie było końca… Zawstydzeni za Wspólną Europę wyszliśmy w Banaue wściekli za takie zachowanie. Ubrania na szczęście wyschły. Zdążyliśmy jeszcze coś zjeść i kupić owoce na powrót do Manilii. Wsiedliśmy do autobusu i tak oto kończymy naszą przygodę z Filipinami. Jutro wieczorem wylatujemy jeszcze na chwilkę do Hong Kongu i Chin, ale nie będziemy powielać pięknych i wypełnionych po brzegi treścią relacji z ubiegłorocznej wyprawy. Będąc tam postaramy się o jakieś fajne podsumowanie całości wyjazdu. Spróbujemy podać wszystkie ważne informacje dotyczące cen i najważniejszych zagadnień, które dotyczą każdego turysty na Filipinach.

Wiszące trumny

Bardzo trudno było nam wstać z łóżek. O 8:30 odjeżdża jeepney realizujący regularne połączenie publiczne pomiędzy Banaue, a oddalonym o 47 km Bontoc. Stamtąd już tylko nieco ponad pół godziny mozolnego drapania się do usytuowanej na wysokości 1500 m Sagady. Do Bontoc dojechaliśmy po 2 godzinach. Po następnej byliśmy już w Sagadzie. Już wyjeżdżając, byliśmy świadomi tego, że wrócimy z powrotem do Banaue dopiero nazajutrz, a to dlatego, że po południu nie ma przecież transportu powrotnego. Sagada powitała nas typowo górską roślinnością. Wokół sosny i piętrzące się pośród zabudowań skałki. Szybko udajemy się do oddalonej około kilometr od centrum, jaskini grobowej Lumiang Cave. Głęboka jaskinia, do której przedsionka jedynie da się wejść, zaskakuje nieco nasze oczekiwania, które spodziewały się czegoś na kształt rzymskich katakumb. W przedsionku kilkadziesiąt trumien ułożonych jedna na drugiej.

day22_1

Trumny wydrążone w kawałku pnia drzewa. Niektóre otworzone zębem czasu. W środku przez szczeliny dojrzeć można szczątki przebrzmiałych istnień. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy w pobliżu skałek, na których wiszą pierwsze zauważone przez nas trumny.

day22_2

Poszliśmy troszkę wyżej, aż do leśnej przecinki położonej na wzgórzu pośród skał, z którego roztaczał się nam piękny widok na skały u podnóża których było wejście do odwiedzonej przez nas Lumiang Cave. Odpoczęliśmy trochę napawając oczy piękną panoramą na okolice górskiego miasteczka. Za kościołem po przejściu cmentarza, na którym na grobach w miejscu znanych nam zniczy zapala się ku pamięci bliskim małe ogniska

day22_4

Dotarliśmy do najbardziej znanego z przewodników skupiska wiszących na skale trumien. Te w przeciwieństwie do poprzednich były na wyciągnięcie ręki.

day22_3

Może to znów zmęczenie spowodowało, że Sagada bardzo nas rozczarowała, a może to nasza wyobraźnia zaserwowała nam obrazy, które w rzeczywistości były dużo skromniejsze… W Sagadzie możecie zobaczyć również przepiękną jaskinię z niezwykle wyrafinowaną szatą naciekową, o której nie znajdziecie ani słowa w przewodnikach. SUPER! Znaleźliśmy jakiś przytulny pensjonacik i nadrabiamy wpisy, zanim z nóg zetnie nas zamykające nam powieki zmęczenie…

Obóz pracy

Do Banaue dotarliśmy tuż po godzinie 6:00. W takiej „biedzie” wystającej zza każdego zakamarka jeszcze na Filipinach nie byliśmy. Wiecie jak wyglądać może bieda w mieście… Bardzo szybko udało nam się znaleźć hotel, który jak na zadane przez nas kryteria cenowe, oferował bardzo fajne warunki pobytowe. Przeprowadziliśmy jak zwykle mały wywiad na rozpoznanie terenu i możliwości zagospodarowania naszego czasu. Kupiliśmy bilety powrotne do Cubao i wyruszyliśmy do Batad, aby obejrzeć znane na całym świecie tarasy ryżowe okolic Banaue.
Banaue jest małą miejscowością położoną w górach na wysokości około 1200mnpm. Góry wypiętrzają się tu wysokimi, gęsto pokrywającymi teren wzgórzami.

day21_1

Generalnie każda mniejsza lub większa osada, aby przeżyć, rozwinąć się, musiała posiadać swój ryż jako podstawę do wykarmienia rodzin. Strome ukształtowanie terenu wymogło na lokalnej społeczności przekształcenie wzniesień w poziome poletka uprawne – tarasy, którymi usiane są wzgórza wokół każdej osady. Posiada takowe każda wieś, każda miejscowość. Wszystkie są bardzo urokliwe, choć ocena tego jest możliwa dopiero po wydrapaniu się w miejsce, gdzie będzie można faktycznie napawać się pięknem widoku tarasów. Nie zawsze jest to łatwe. Zwykle wyglądają one najefektowniej z sąsiednich wzgórz, na które rzadko można się łatwo wydrapać turyście nie znającemu lokalnych ścieżek. Znacznie rzadziej tarasy są w stanie wzbudzić zachwyt stojąc wprost nad nimi, a zupełnie nieefektownie wyglądają patrząc na nie z dołu. Pojawiając się tu w środku filipińskiego lata, w porze żniw, trafiliśmy tym samym na czas, w którym tarasy ryżowe wyglądają z definicji źle. Jest świeżo po żniwach, więc prócz nielicznych tarasów z młodą, świeżą zielenią rozsad ryżu, pozostałe emanują przebrzmiałą żółcią ściernisk

day21_2lub brązem świeżo zaoranego błotka.
day21_7

To nieprawda, że tarasy w Banaue są brzydsze od tych najczęściej odwiedzanych w Batad. Są moim zdaniem dużo ładniejsze, a z pewnością duuużo większe. Aby je zobaczyć z najlepszej możliwie perspektywy, należy wspiąć się na wzgórza idąc częściowo parę kilometrów za drogą prowadzącą do Bontoc. Obraz psują niestety koszmarne zabudowania Banaue, której mieszkańcy coraz częściej zamiast ciężkiej pracy na tarasach, wybierają uganianie się za turystami, oraz straszliwa bieda ułożonych wzdłuż drogi domostw tutejszej ludności. Jakiś czas temu zamienili swoje ślicznie wpisujące się w koloryt okolicznych gór domki, na przypominające teraz wielki slums konstrukcje z betonu.

day21_8

Trudno je nawet nazwać budynkami. Niewątpliwym atrybutem tarasów ryżowych wokół wioski Batad jest możliwość ich podziwiania z każdej strony, z której się chce. Wioska otoczona jest tu przez góry tak, że jej położenie przypomina usytuowanie na dnie krateru o stromych zboczach. Możecie tu PRAWIE bez żadnych kłopotów spacerować wokół i z każdej strony podziwiać piękno pejzażu wpisanego na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

day21_4

To „prawie”, o którym piszemy ma podwójny wydźwięk. Po pierwsze problemy z nawigacją, a po drugie z kondycją. Spacer wydaje się miły i prosty, gdy obserwujemy sobie tarasy z góry. Jakież to proste… W rzeczywistości mamy do czynienia z prawdziwym labiryntem tarasów, po których przemieszczanie jest proste, dopóki nie trafi się na „ślepą uliczkę”!

day21_3

Nie wskoczysz do basenu 4 metry pod stopami i nie wydrapiesz się tyleż samo w górę. Nic dziwnego, że lokalna społeczność postarała się o nieoznakowany szlak turystyczny, który często przebiega przez podwórka domostw i zanika gdzieś, nie wiadomo gdzie… Nić Ariadny nie pomoże… Za to pomóc może lokalny przewodnik za kilkaset peso… Nam nie zbywało, więc przedzieraliśmy się z bardzo dobrym skutkiem i coraz lepiej nawigowaliśmy w terenie, ale szczerze przyznajemy – może to nastręczać wielu kłopotów. Drugi problem był sporo większy.

day21_5

Po przyjściu z Banaue, zejściu do podstawy tarasów, wydrapaniu się na szczyt przeciwległej ściany wzgórza i zejściu ponownym w stronę wodospadu, nasze nogi stały się niczym pianki… Drżały z amplitudą 2 cm! Z niemałym trudem doszliśmy do wodospadu, który z olbrzymią siłą przetaczał olbrzymie masy wody  25 metrów w dół.

day21_6

Wydostanie się z poziomu wodospadu na poziom dna tarasów, było już nie lada wyczynem. Jeśli napiszę, że resztką sił wróciliśmy na poziom górnego tarasu, to jak nazwać nasz kilkugodzinny powrót 15 kilometrowym szlakiem przez góry z powrotem do Banaue? Tej nocy po raz pierwszy naprawdę bolały nas nogi… Zarówno tarasy, jak i same góry są tu piękne. Warto wybrać się z Banaue do Batad piechotą i spędzić w Batad noc w jednym z dość licznych „pensjonatów” z widokiem na tarasy. Drugiego dnia można spokojnie odwiedzając jeszcze okoliczne wioski wrócić do Banaue. Bez przejechania choć części trasy trycyklem lub jeepneyem, jednodniowa wycieczka z intensywnym zwiedzaniem Batad to prawdziwe wyzwanie dla każdego. Jesteśmy pełni podziwu dla rolników z okolic Banaue… Codzienność, którą tutaj przeżywają, to prawdziwy obóz pracy, a wspinaczka na swoje poletka z narzędziami i sadzonkami, przez Europejczyka, który „poskakał” tu sobie ze wzgórza na wzgórze może być odbierana jako prawdziwy masochizm.

Hi Joe!

Tak jest od początku wyjazdu! Hi Joe! Where are you going? I tak jeszcze przez 5 km nawołują nas wszyscy, począwszy od 5 latków, a skończywszy na starszyźnie okolicznych mieszkańców obserwujących nasz marsz z przystani do centrum Alaminos, gdzie znajduje się dworzec autobusowy. Niewielu z nich chce uwierzyć, że poranny spacer z 25 kilogramowym balastem może sprawiać przyjemność. A może! Zrzucanie zapasów nagromadzonych przez rok w formie wszelkich „oponek” wokół ciała traktujemy jak SPA dla mężczyzn. Większość Filipińczyków bierze nas za Amerykanów.
Nasz cel osiągamy na 15 minut przed odjazdem bezpośredniego autobusu z Alaminos do Baguio. Podróż trwa niespełna 6 godzin. Mamy szczęście, autobus nie posiada klimatyzacji. Oczywiście nie mamy nic przeciw jej używaniu, ale pod warunkiem tego, że nastawy mocy jej działania (oczywiście jeśli takie pokrętło jest i jest sprawne) dokonuje ktoś z rozsądkiem. Do tej pory z dwóch klimatyzowanych autobusów, którymi jechaliśmy tutaj, wychodziliśmy skostniali, jakbyśmy wcale nie pochodzili z „krainy białych niedźwiedzi”. Jedziemy. Jakąś chwilę przed Baguio krajobraz zaczyna się zmieniać. Wjeżdżamy w wypiętrzone z ogromnym impetem góry. Betonowe drogi „przyklejone są zawsze do zboczy. Żadnych wiaduktów czy tuneli, tak więc dostrzeżone na jednym ze wzgórz duże miasto – nasz punkt przesiadkowy, osiągamy dopiero po 40 minutach. Baguio, to sporej wielkości miasto, które od razu odmiennością swojego wizerunku na tle poprzednich jakie widzieliśmy do tej pory, zwróciło naszą uwagę. Jest bogatsze, bardziej zadbane, dużo czystsze. Po drodze na dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do Sagady, mijamy wiele eleganckich sklepów i dużych hipermarketów. W jednym z nich chcemy wymienić parę dolarów na lokalne peso. Ponieważ, jak już wcześniej wspominaliśmy, wejście do wszystkich większych sklepów poprzedza kontrola wnoszonego bagażu, decydujemy, że wygodniej będzie wejść do środka w pojedynkę. W środku straszny tłok. O dziwo jest bardzo dużo „białych”, elegancko ubranych, dystyngowanych panów w okolicy 60-tki i to w dodatku bez towarzystwa! Znajduję punkt wymiany waluty. Wypełniam odpowiednie dokumenty, w których trzeba wpisać swoje dane personalne, a nawet w przypadku większych nominałów, numery banknotów! Idziemy dalej w kierunku Public Market. Podobno naprzeciw niego znajduje się poszukiwany przez nas dworzec. Obrazy otoczenia zaczynają coraz bardziej przesiąkać typowym, filipińskim kolorytem i wyrazem. Mijamy stragany z tytoniem, świńskimi łbami i wszelkiego rodzaju plastikowymi gadżetami z Chin po 50 groszy. Idąc wzdłuż marketu, co 20 metrów pytamy o dworzec. Ciężko trafić, ale znajdujemy go w końcu wciśniętego pomiędzy jakieś zabudowania. Otoczenie wskazuje, że musi to być punkt odjazdu autobusów klasy „budget”, często opisywanych na przednich szybach jako „ordinary fare”. Jest godzina 14 i niestety dotyka nas problem filipińskich połączeń komunikacyjnych. Wszystkie autobusy przedpołudniowe, czyli wszystkie autobusy, już do Sagady odjechały. Drążymy temat i pojawia się cień nadziei na to, aby nie stracić dnia, którego już przecież w zapasie nie mamy. Jest szansa na to, że zamiast do Sagady, możemy z innego dworca odjechać do Banaue nocnym kursem jeszcze dziś. Zamiana kolejności odwiedzenia tych dwóch ostatnich już dla nas punktów naszej wędrówki po Filipinach jest dla nas bez znaczenia. Poszliśmy szukać następnego dworca. Dotarliśmy do niego sprawniej, niż do poprzedniego, pomimo, że był mikroskopijny i miał tylko dwa miejsca na odprawienie autobusów. Nic dziwnego! Spoglądając na rozkład jazdy dowiadujemy się, że dziennie obsługuje tylko 4 kursy. Mamy szczęście. Autobus do Banaue odjedzie o 21.30.  Jedzie od 8 do 9 godzin odcinek 333 km, dzielący obie miejscowości. Na mapie dystans ten wyglądał na o wiele krótszy. Mamy jeszcze 4 godziny, które spędzamy na zjedzeniu zupki jarzynowej z makaronem i jajkiem w jakimś tanim barze przy targu. Wypijamy po kubku najtańszej kawy, z jaką do tej pory mieliśmy do czynienia, jako dodatek do słodkich bułeczek kupionych na targowym stoisku z ciastkami. Wsiadamy do autobusu. Nasze miejscówki wskazały nam miejsca pośrodku pojazdu. Do tej pory siedzieliśmy wyłącznie w ostatnim, 7 miejscowym rzędzie. We wskazanych miejscach po prostu się nie mieścimy… Nawet gdybyśmy chcieli siedzieć częściowo wystając na przejście – nie jest to możliwe ze względu na dospawane na sztywno i nie poddające się regulacji zgodnie z zamysłem konstruktora podłokietniki. Zmieniamy miejsca tłumacząc problem w biurze i zajmujemy po dwa miejsca w ostatnim rzędzie. W nocy, pomimo chłodu na zewnątrz, jest bardzo przyjemnie. Zagrzany do granic wytrzymałości konstrukcyjnej silnik, mobilizowany pedałem gazu do ochoczego pokonywania wzniesień, z przyjemnością oddaje nadmiar ciepła wprost pod nasze fotele. Do teraz nie wiemy jak było możliwe, żeby w tym czyszczonym wyłącznie przy użyciu odzienia wierzchniego pasażerów pojeździe, na fotelach o tapicerce, które mogą przyprawić o odparzenia skóry w przeciągu 4 godzin – przespać całą noc. To jednak chyba nie była ani zasługa autokaru, ani kierowcy, który bujał nim jak mógł do snu. To chyba kumulujące się w nas zmęczenie dało tak dobry w tym kontekście sygnał o swoim istnieniu.

Rezerwat w cieniu tsunami

Wyruszyliśmy na przystań o godzinie 7 rano. To znakomita pora na rozpoczynanie dnia. Dziękujemy Wam za informacje dotyczące tsunami! Gdyby nie Wy, dowiedzielibyśmy się o nim dopiero na przystani! A propos tego, nie potrafimy się oprzeć pewnej dygresji na temat funkcjonowania mediów i kształtowania opinii publicznej na ich podstawie… Już wiele razy zauważyliśmy pewną prawidłowość, która nie pasuje być może do bardzo poważnie wyglądającej sytuacji w Japonii z dnia wczorajszego, ale świetnie wpasowuje się w 98% innych doniesień medialnych…
7:00 rano – Bliski wschód. Targ w miasteczku X. Arab odkręca palnik z gazem, bo chce zacząć piec mięso do szawarmy… Przed chwilą wykorzystał ostatnią zapałkę na odpalenie 74 dziś papierosa. Musi wziąć zapałkę od kumpla, który nie pali (czyli pali max. dwie paczki dziennie). Czas płynie, gaz ucieka. Nerwowo odpala jedną, drugą, trzecią i BUUUUUMMMMM. Kurczaki poleciały w 4 strony świata, łącznie z sosem chili i ketchupem… MASAKRA!!!!
10 minut później BBC podaje informację na żywo z X. Kolejny zamach terrorystyczny na Bliskim Wschodzie. Wybuch bomby w centrum lokalnego targowiska spowodował ogromne straty materialne. Nad miejscem wybuchu wciąż unosi się dym (tu zdjęcia z dymem). Liczba ofiar nieznana. Nie wiadomo, jakiej narodowości był zamachowiec i jaką organizację reprezentował.
15 minut po „zamachu” CNN podaje, że wokół całego miejsca zamachu porozrzucane są szczątki ciał, których identyfikacja może być bardzo trudna, jeśli w ogóle możliwa. Drobne kostki świadczą o tym, że ofiarami mogły być dzieci z pobliskiej szkoły katolickiej, które codziennie przechodzą przez targ zaopatrując się na nim w lizaki. Korespondent wnioskuje, że trzeba mieć demoniczną osobowość, aby przygotować tak okrutny zamach.
Po 25 minutach NBC zdradza, że do zamachu przyznało się skrajnie prawicowe ugrupowanie „7 cudów Islamu”.
Po kilku godzinach wszystkie stacje radiowe i telewizyjne na całym świecie powołując się nawzajem na siebie, opowiadają ludziom zgromadzonym przed telewizorami i radioodbiornikami tę samą bzdurę, a my rządni sensacji dajemy im bezkrytycznie wiarę…
Sprostowanie przychodzi… po paru dniach… pomiędzy jednym, a drugim blokiem reklamowym o 1:45 am. Daliśmy im wszystko czego potrzebowali – oglądalność… Najważniejszy wniosek dla oglądającego!!! NIE MOŻNA TAM JEŹDZIĆ, bo celem jak się okazało byli turyści, którzy stali w kolejce… do knajpy. Prawdopodobieństwo tego, że w trakcie jakiegoś wypadu na drugi koniec świata spotka Cię tsunami, lub jakaś inna katastrofalna w skutkach przygoda, nie jest wcale większe, niż to, że w rodzimym miasteczku, spotkasz na pasach dla pieszych pijanego kierowcę za kółkiem… NIE MÓWCIE „TAK” MEDIOM! WYŁĄCZCIE TELEWIZORY choć na godzinkę pomiędzy 17:00, a 22:00… Dacie radę???

day20_9

Na przystani też mieli telewizor, więc mieli pretekst do podniesienia cen za wynajem łodzi… Dziś nie można wyczarterować małej i taniej łodzi, bo jak nadejdzie 200 metrowa fala tsunami, to nie da się przeżyć. Fajna argumentacja, prawda? Można za to wziąć 2 m dłuższą, średnią łódź 2 razy drożej. Nie wiem jak to się w końcu stało, że udało nam się jednak wyczarterować łódkę. Jej właściciel miał tak samo dobrą argumentację jak urzędnicy. Jego łódka była o 0,5 metra dłuższa od najdłuższej krótkiej, więc nie była małą łódką, tylko najmniejszą ze średnich. Błyskotliwe, prawda? Prawdziwy czarodziej! Tak czy owak popłynęliśmy tą łodzią do rezerwatu w cenie wynajmu małej łodzi. Wzięliśmy pakiet umożliwiający nam odwiedzenie dowolnej ilości wysp, jaką będziemy chcieli w ciągu jednego dnia.

day20_2

Rezerwat stu wysp, obejmuje jak nazwa „prawie” wskazuje 124 wyspy. Przez cały dzień się głowiliśmy co to oznacza! Płynąc pomiędzy gęsto położonymi, niewielkimi wyspami zastanawialiśmy się, które z nich klasyfikują się do tej nazwy, a które nie. CZY CZYTA NAS JAKIŚ GEOGRAF? Czy coś co wystaje ponad wodę i ma metr długości, to już wyspa? A jeśli wystaje ponad wodę wyłącznie w trakcie odpływu i ma 300 metrów długości?

day20_8

Na terenie, który zwiedzaliśmy, jest takich obiektów bardzo dużo. Większość wysepek ma maksymalnie po 200-300 metrów. Ich fundament stanowi bardzo twarda skała. Wiele z nich ma ślicznie poukrywane, piaszczyste plażyczki i często jakieś groty lub jaskinie. Uroku całemu rezerwatowi dodają pięknie wybarwione i bogate w życie wody Wokół wysp. Minusem z pewnością jest brudne i partackie – typowo filipińskie zagospodarowanie „infrastrukturą turystyczną” największych wysepek. Pływaliśmy tak przez cały dzień zaglądając kolejno na wyspy: Century, Quezon, Cathedral, Old Scout, Marcos (ta najbardziej nam się podobała), Cuenco, Children’s, Governor’s i Virgin. Bardzo nam się podobało, ale ze względu na to, że dozowanie wrażeń na Filipinach zaczęło się od ogromnej dawki Palawanu, to tytułu WOW 2!!!! już pewnie nie będzie… Wróciliśmy cali i zdrowi po niezwykle łagodnej tafli morza.

day20_3

Transportowa kołysanka

W dniu dzisiejszym mamy wyłącznie przejazd do Alaminos. Tam właśnie zaplanowaliśmy spędzenie jednego dnia pośród 124 wysp rezerwatu. Opuszczając homestay w Santa Juliana, dowiedzieliśmy się przy śniadaniu od Albina (właściciela domku, w którym nocowaliśmy i jednego z głównych organizatorów turystyki w tej miejscowości), że wczoraj, przez nas miał duże nieprzyjemności… Zrobiło nam się trochę głupio, ale nasz rozmówca był cały rozpromieniony, więc zamieniliśmy się w słuch. Otóż powiedziano mu, że cofną mu licencję organizatora treków, ponieważ umożliwił nam opuszczenie jeepa i samodzielny powrót do miasteczka. My złamaliśmy regulamin, więc on również, ponieważ był naszym opiekunem. I cóż się okazało? Filipińczycy uczą się bardzo szybko! Logika argumentacji była następująca. My nie złamaliśmy obowiązujących zasad, ponieważ nikt nam ich nie przedstawił, gdy o nie prosiliśmy. Prawo – jakie prawo? Skoro my nie złamaliśmy regulaminu, to on również go nie złamał, bo przecież nie ma zasad, które regulują tryb postępowania, gdy turysta nie chce wejść z powrotem do samochodu. Tych samych urzędasów znów szlag podobno trafił!
Podajemy Wam najtańszy sposób wyjazdu (w odwrotną stronę przyjazdu) z Santa Juliana. Łatwo przepłacić! Trek organizujcie wyłącznie stąd, ponieważ znikąd nie jest bliżej i taniej! Santa Juliana – Patling trycyklem za 60 peso za kurs. Patling – Capas jeepneyem za 28 peso na osobę. My złapaliśmy w Capas bezpośredni autobus do Alamino za 144 peso za osobę. W ten sposób mieliśmy problem dzisiejszego transportu z głowy. W autobusie głowy kiwały nam się w rytm omijanych szerokim łukiem dziur i suszącego się na poboczach ryżu. Wybudzaliśmy się z częstotliwością 0,03 Hz w trakcie gwałtownego hamowania. Wszystkie mijane miasteczka są jednakowe: 25% zabudowań to McDonalds, drugie 25% Jollibee, 15% Chowkins, 5% KFC, a pozostałe 30% to różne inne przybytki dla ciała, z czego 70% stanowią ciastkarnie. Po 4 godzinach tłuczenia się autobusem dojechaliśmy do centrum Alaminos. Przystań łodzi, którymi wypływa się na rejs po rezerwacie 100 wysp jest 5 km od centrum. Wszystkie dystanse mniejsze od 10km przebywamy pieszo! Znajdujemy najtańszy hotel i… padamy ze zmęczenia. Obudziliśmy się 2 godziny później. Rysiek miał w ręku komórkę, a ja treki na nogach… Była 15:00. Dowiedzieliśmy się o trzęsieniu ziemi w Japonii. Zdążymy przed tsunami zobaczyć wyspy??? Są na horyzoncie!

day19_1

To daje nadzieję na ciekawy następny dzień! Zakupy owocowe i zapada zmierzch.