Bangkok – dzień pierwszy
środa, styczeń 13th, 2010Nasz szybki jak rakieta van, którym przemierzaliśmy większą część trasy po Tajlandii wysadził nas w najpopularniejszej backpackerskiej dzielnicy Bangkoku – Banglamphu. Tu właśnie chcieliśmy trafić, więc trafiliśmy idealnie. Jest tu tyle guesthouse’ów i hoteli, że byliśmy niemal przekonani, że za moment znajdziemy jakieś miejsce i zapomnimy o tym koszmarnym dniu. Ale nie było tak łatwo. W środku nocy, z plecakami, przeciskaliśmy się przez imprezujący na ulicach tłum i we wszystkich miejscach do których trafiliśmy, słyszeliśmy „full”. Hmm… czyżby przed nami „one night in Bangkok” na ulicy? 😉 Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się jednak znaleźć bardzo kulturalny i co ważniejsze – niedrogi guesthouse prowadzony przez Hindusów i tu postanowiliśmy spędzić pierwszą noc, a ewentualnie na drugi dzień rano poszukać czegoś innego. Kolejnego dnia niemal trzygodzinne poszukiwania nowego miejsca do zatrzymania się utwierdziły nas w przekonaniu, że trafiliśmy w najlepsze miejsce z możliwych, bo w przyzwoitej cenie mamy łazienkę w pokoju, gniazdka elektryczne (czego w tańszych pokojach w innych hostelach w ogóle nie było), czasami udaje nam się złapać Internet w pokoju a poza tym jesteśmy w samym centrum Banglamphu. No więc zostaliśmy! Ale ten poranny spacer był dla nas bardzo traumatycznym przeżyciem – Bangkok jest miastem nieziemsko głośnym, zatłoczonym, upalnym (i z wysoką wilgotnością), na ulicach królują doprowadzające do mdłości mieszkanki zapachów najróżniejszego jedzenia, kadzideł i spalin. Dla nas, po miesiącu na rajskich cichych i spokojnych plażach Kambodży ten kontrast był zabójczy. Bolały nas głowy, czuliśmy się zmęczeni i trochę podirytowani 😉 Pierwszy dzień, poza porannym szukaniem hostelu, przeznaczyliśmy na spokojną aklimatyzację, żeby nie oszaleć od nadmiaru bodźców na jakie zostaliśmy tu narażeni Oznacza to, że nie robiliśmy nic a każda próba spaceru i obejrzenia okolicy kończyła się wstąpieniem „na piwo” albo „na drinka” do jednego z barów.
Wieczorem postanowiliśmy dołączyć do tłumu bawiącego się na Khao San Rd czyli najbardziej rozrywkowej ulicy Bangkoku. Młodzi ludzie z całego świata starają się tutaj dobrze zabawić i ulice pełne są ławek, krzeseł, stoliczków itd. zatłoczonych od sączących drinki i przekrzykujących się ludzi. Nie brakuje też tutaj młodzieży tajskiej, która głośno bawi się i zwraca na siebie uwagę wyzywającymi strojami i makijażami, albo stylowymi samochodami, parkując je w widocznych miejscach by zadać szyku i zwrócić na siebie uwagę.
Ta sama ulica, którą dzień wcześniej przemierzaliśmy z ciężkimi plecakami w poszukiwaniu noclegu i która budziła naszą irytację, tym razem wydała się ciekawa, pełna fajnych straganów, barów z ciekawymi promocjami na drinki i tylko kakofonia jaką tworzyły mieszające się podkłady muzyczne ze wszystkich stoisk i imprezowni była nie do zniesienia, dla nas przyzwyczajonych do wieczornego szumu morza. Ale dzielnie się przemogliśmy i spędziliśmy cały wieczór na poznawaniu atmosfery nocnego Bangkoku (przynajmniej w naszej okolicy).
I znów pokusa w postaci pięknych ubrań, butów i biżuterii, po nieprzyzwoicie niskich cenach była trudna do opanowania, ale udało nam się dzielnie trzymać (choć zobaczymy, co się jeszcze wydarzy do końca naszego pobytu w tym mieście). Jednak chyba najciekawszym widowiskiem, jakiego byliśmy świadkami tego wieczoru, była ”butelkowa magia” natrafiona przez nas przypadkiem wśród tłumu ludzi zajętych innymi sprawami. Mała dziewczynka na chodniku ustawiała butelki od piwa w takich konfiguracjach i pozycjach, które przeczyły prawom fizyki! Trudno opisać te niesamowite figury butelek stawianych pod różnymi kątami na szyjkach, krawędziach denek itd. Wyglądało to tak jakby przy stawianiu butelek dziewczyna rozpościerała wokół nich magiczne pola siłowe trzymające ich w tych nienaturalnych pozycjach. Oczywiście nie było tam żadnych klejów typu „kropelka” i żadnych innych „tanich sztuczek”. Można się było o tym przekonać po tym jak jakiś nieostrożny przechodzień potrącił jedną z butelkowych konfiguracji i misterne konstrukcje się poprzewracały, tłukąc przy tym niektóre butelki. Tym bardziej wzbudziło to nasze zdziwienie bo wskazywałoby na jakąś magiczną siłę łączącą poszczególne konstrukcje.
Poza całonocnym imprezowaniem na deptaku Khao San Rd można zapleść sobie kolorowe warkoczyki albo zrobić dredy, niemal na ulicy zrobić tatuaż a także kupić lewe (ale wyglądające jak oryginały) legitymacje studenckie ISIC, dyplomy prestiżowych uczelni (np. Oxford), otwierający wiele drzwi identyfikator „Press” a także certyfikaty językowe.
Jeśli chodzi o jedzenie to jak do tej pory jesteśmy za to nieco rozczarowani tym najlepszym na świecie tajskim jedzeniem, bo szczerze mówiąc jeszcze nas nie rzuciło na kolana (np. w porównaniu do tego co jedliśmy w Kambodży)… ale cierpliwie będziemy szukać dalej bo jesteśmy przekonani, że właśnie tutaj ludzie znają się na gotowaniu bardzo dobrze i znajdują się w światowej czołówce.
Kolejny dzień pobytu w Bangkoku przeznaczamy na zwiedzanie najważniejszych obiektów tego wielkiego i zatłoczonego miasta. Oby tylko udało nam się ten plan zrealizować, mimo wysokich temperatur i dużej wilgotności powietrza. O wrażeniach ze zwiedzania Bangkoku i walce z temperaturą napiszemy w następnym wpisie do którego już teraz zapraszamy! 🙂
A teraz prosimy kliknij w brzuszek Pajacyka. Zapewnij w ten sposób polskiemu dziecku posiłek.