Archive for styczeń, 2010

Bangkok – dzień pierwszy

środa, styczeń 13th, 2010

Nasz szybki jak rakieta van, którym przemierzaliśmy większą część trasy po Tajlandii wysadził nas w najpopularniejszej backpackerskiej dzielnicy Bangkoku – Banglamphu. Tu właśnie chcieliśmy trafić, więc trafiliśmy idealnie. Jest tu tyle guesthouse’ów i hoteli, że byliśmy niemal przekonani, że za moment znajdziemy jakieś miejsce i zapomnimy o tym koszmarnym dniu. Ale nie było tak łatwo. W środku nocy, z plecakami, przeciskaliśmy się przez imprezujący na ulicach tłum i we wszystkich miejscach do których trafiliśmy, słyszeliśmy „full”. Hmm… czyżby przed nami „one night in Bangkok” na ulicy? 😉 Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się jednak znaleźć bardzo kulturalny i co ważniejsze – niedrogi guesthouse prowadzony przez Hindusów i tu postanowiliśmy spędzić pierwszą noc, a ewentualnie na drugi dzień rano poszukać czegoś innego. Kolejnego dnia niemal trzygodzinne poszukiwania nowego miejsca do zatrzymania się utwierdziły nas w przekonaniu, że trafiliśmy w najlepsze miejsce z możliwych, bo w przyzwoitej cenie mamy łazienkę w pokoju, gniazdka elektryczne (czego w tańszych pokojach w innych hostelach w ogóle nie było), czasami udaje nam się złapać Internet w pokoju a poza tym jesteśmy w samym centrum Banglamphu. No więc zostaliśmy! Ale ten poranny spacer był dla nas bardzo traumatycznym przeżyciem – Bangkok jest miastem nieziemsko głośnym, zatłoczonym, upalnym (i z wysoką wilgotnością), na ulicach królują doprowadzające do mdłości mieszkanki zapachów najróżniejszego jedzenia, kadzideł i spalin. Dla nas, po miesiącu na rajskich cichych i spokojnych plażach Kambodży ten kontrast był zabójczy. Bolały nas głowy, czuliśmy się zmęczeni i trochę podirytowani 😉 Pierwszy dzień, poza porannym szukaniem hostelu, przeznaczyliśmy na spokojną aklimatyzację, żeby nie oszaleć od nadmiaru bodźców na jakie zostaliśmy tu narażeni  Oznacza to, że nie robiliśmy nic a każda próba spaceru i obejrzenia okolicy kończyła się wstąpieniem „na piwo” albo „na drinka” do jednego z barów.

Stoisko z napojami

Wieczorem postanowiliśmy dołączyć do tłumu bawiącego się na Khao San Rd czyli najbardziej rozrywkowej ulicy Bangkoku. Młodzi ludzie z całego świata starają się tutaj dobrze zabawić i ulice pełne są ławek, krzeseł, stoliczków itd. zatłoczonych od sączących drinki i przekrzykujących się ludzi. Nie brakuje też tutaj młodzieży tajskiej, która głośno bawi się i zwraca na siebie uwagę wyzywającymi strojami i makijażami, albo stylowymi samochodami, parkując je w widocznych miejscach by zadać szyku i zwrócić na siebie uwagę.

American car

Ta sama ulica, którą dzień wcześniej przemierzaliśmy z ciężkimi plecakami w poszukiwaniu noclegu i która budziła naszą irytację, tym razem wydała się ciekawa, pełna fajnych straganów, barów z ciekawymi promocjami na drinki i tylko kakofonia jaką tworzyły mieszające się podkłady muzyczne ze wszystkich stoisk i imprezowni była nie do zniesienia, dla nas przyzwyczajonych do wieczornego szumu morza. Ale dzielnie się przemogliśmy i spędziliśmy cały wieczór na poznawaniu atmosfery nocnego Bangkoku (przynajmniej w naszej okolicy).

Uliczne granie na czekanie

I znów pokusa w postaci pięknych ubrań, butów i biżuterii, po nieprzyzwoicie niskich cenach była trudna do opanowania, ale udało nam się dzielnie trzymać (choć zobaczymy, co się jeszcze wydarzy do końca naszego pobytu w tym mieście). Jednak chyba najciekawszym widowiskiem, jakiego byliśmy świadkami tego wieczoru, była ”butelkowa magia” natrafiona przez nas przypadkiem wśród tłumu ludzi zajętych innymi sprawami. Mała dziewczynka na chodniku ustawiała butelki od piwa w takich konfiguracjach i pozycjach, które przeczyły prawom fizyki! Trudno opisać te niesamowite figury butelek stawianych pod różnymi kątami na szyjkach, krawędziach denek itd. Wyglądało to tak jakby przy stawianiu butelek dziewczyna rozpościerała wokół nich magiczne pola siłowe trzymające ich w tych nienaturalnych pozycjach. Oczywiście nie było tam żadnych klejów typu „kropelka” i żadnych innych „tanich sztuczek”. Można się było o tym przekonać po tym jak jakiś nieostrożny przechodzień potrącił jedną z butelkowych konfiguracji i misterne konstrukcje się poprzewracały, tłukąc przy tym niektóre butelki. Tym bardziej wzbudziło to nasze zdziwienie bo wskazywałoby na jakąś magiczną siłę łączącą poszczególne konstrukcje.

Magiczne butelki

Poza całonocnym imprezowaniem na deptaku Khao San Rd można zapleść sobie kolorowe warkoczyki albo zrobić dredy, niemal na ulicy zrobić tatuaż a także kupić lewe (ale wyglądające jak oryginały) legitymacje studenckie ISIC, dyplomy prestiżowych uczelni (np. Oxford), otwierający wiele drzwi identyfikator „Press” a także certyfikaty językowe.
Jeśli chodzi o jedzenie to jak do tej pory jesteśmy za to nieco rozczarowani tym najlepszym na świecie tajskim jedzeniem, bo szczerze mówiąc jeszcze nas nie rzuciło na kolana (np. w porównaniu do tego co jedliśmy w Kambodży)… ale cierpliwie będziemy szukać dalej bo jesteśmy przekonani, że właśnie tutaj ludzie znają się na gotowaniu bardzo dobrze i znajdują się w światowej czołówce.

Uliczne jedzenie

Kolejny dzień pobytu w Bangkoku przeznaczamy na zwiedzanie najważniejszych obiektów tego wielkiego i zatłoczonego miasta. Oby tylko udało nam się ten plan zrealizować, mimo wysokich temperatur i dużej wilgotności powietrza. O wrażeniach ze zwiedzania Bangkoku i walce z temperaturą napiszemy w następnym wpisie do którego już teraz zapraszamy! 🙂

A teraz prosimy kliknij w brzuszek Pajacyka. Zapewnij w ten sposób polskiemu dziecku posiłek.

Znowu w drodze: Kambodża – Tajlandia

wtorek, styczeń 12th, 2010

Nasza przygoda z Kambodżą przynajmniej na razie dobiegła końca, choć mamy nadzieję wrócić tu jeszcze kiedyś! Sihanoukville opuszczaliśmy w dniu, w którym kończyła się ważność naszych wiz (aż trudno uwierzyć jak ten miesiąc szybko minął) więc nie było możliwości żadnej zmiany planów na „zostańmy chociaż jeszcze jeden dzień dłużej”. O 8:00 rano wsiedliśmy więc do autobusu, zgodnie z zapewnieniami Pani od której kupowaliśmy bilety – mając nadzieję za 12 godzin być w Bangkoku.
Pierwszym autobusem dojechaliśmy tylko na dworzec autobusowy z którego odjeżdżał autobus właściwy. Było więc 10 minut przerwy na szybki zakup bagietek na śniadanie i już siedzieliśmy w autobusie – jak sądziliśmy docelowym.
Z perspektywy czasu możemy ocenić, że była to najbardziej uciążliwa i męcząca podróż jaką do tej pory odbyliśmy, choć odległość należy do jednej z krótszych.
Zgodnie z azjatyckim zwyczajem autobus co mniej więcej 2 godziny zatrzymywał się w przydrożnym barze, gdzie wszyscy pasażerowie byli zapraszani (a raczej wy-) na „siku” i jedzenie (nie jest dobrze widziane, a nie zawsze możliwe, zostanie podczas postoju w autobusie). Drogi kambodżańskie (kręte, pagórkowate i w koszmarnym stanie) w połączeniu ze standardem naszego autobusu dały piorunującą mieszankę – kilkudziesięciokilometrowe odcinki pokonywaliśmy z prędkością ok. 20km/h. Z Sihanoukville do przejścia granicznego w Koh Kong jest180 kilometrów. Pokonanie tego dystansu zajęło nam ponad 6 godzin, co oznaczało, że nasze szanse na dotarcie do Bangkoku o zamierzonej godzinie spadały. Dodatkowo – kilka kilometrów przed granicą zostaliśmy poddani „przyspieszonej odprawie paszportowej” zorganizowanej przez jakąś agencję turystyczną – czyli zbierali paszporty wraz z kartami „departure – arrival” a później na granicy pracownik tej agencji zanosił wszystkie paszporty razem do okienka odprawy.

Przejscie graniczne w Koh Kong

Takie „przyspieszenie”, faktycznie tylko niepotrzebnie przedłuża i komplikuje sprawę, ale jest okazją do zarobienia pieniędzy, bo każdy za tę usługę musi zapłacić 0,5 USD (niby niedużo, ale z każdego autokaru uzbiera się z pewnością ciekawa kwota). Już po kambodżańskiej stronie przejścia granicznego zobaczyliśmy, że Tajowie mają zdecydowanie bardziej rygorystyczne podejście do narkotyków niż miało to miejsce w Kambodży (patrz tablica na zdjęciu poniżej).

Death Penalty

No więc koniec happy shake’ów (ale wiadomo, że tylko teoretyczny). Autokar, którym wyjechaliśmy z Sihanoukville jak się okazało miał nas dowieźć tylko do granicy i po przejściu na stronę tajską miał czekać kolejny (to już druga zmiana autokaru!). Kierowca autokaru powiedział, żeby się o bagaże nie martwić, bo będą czekały po drugiej stronie granicy, my tylko mamy zabrać plecaki podręczne i się odprawić. Odczekaliśmy więc ile trzeba było na nasze paszporty po stronie kambodżańskiej (a trwało to całe wieki, tym bardziej, że nasze paszporty zostały wydane jako ostatnie!) i ustawiliśmy się w niekończącej się kolejce do celników tajskich, przeklinając, że nie ma oddzielnego okienka dla tych, którzy już mają wizy. Ustawiliśmy się więc w dwóch kolejkach żeby pójść tam, gdzie będzie szybciej, ale w końcu do okienek dotarliśmy w tym samym czasie, więc każde z nas rozmawiało z innym celnikiem. Uff! Udało się jesteśmy po stronie tajskiej, teraz tylko znaleźć ten autobus do Bangkoku i jechać… ale zaraz, spytajmy jeszcze do kiedy faktycznie ta wiza jest ważna. Bardzo uprzejmy celnik, który wbijał mi pieczątkę do paszportu powiedział, że 60 dni, no więc extra, wszystko zgodnie z planem. I w tym momencie spojrzałam na wielkie ze zdziwienia oczy Miśka, który właśnie otrzymał ważność wjazdu na 2 tygodnie! To prawie niemożliwe – przecież oboje mieliśmy takie same wizy które wyrabialiśmy w Hanoi. Musieliśmy więc wrócić do okienka żeby to wyjaśnić… no tak – zwykły błąd, po prostu celnik się pomylił. Na szczęście to nic poważniejszego, kilka skreśleń i dodatkowych pieczątek i już było po sprawie.
Dobra, to teraz już naprawdę byliśmy w Tajlandii… tylko do Bangkoku nadal prawie 400 km a tu nie widać żadnego autobusu. Idąc w jego poszukiwaniu na środku drogi zobaczyliśmy rzucone nasze plecaki. No ładne „zadbanie o nasze bagaże”. Jak tylko zaczęliśmy je stamtąd zabierać pojawił się jakiś cwaniak i powiedział, że należy mu się „small money” za przeniesienie plecaków przez granicę. Bez zastanowienia odmówiliśmy! Przecież kupiliśmy bilety za całą trasę do Bangkoku dla nas i naszych bagaży, przed chwilą płaciliśmy za jakąś ściemnioną przyspieszoną odprawę paszportową i drugi raz nie damy się naciągnąć na nic.
Rozejrzeliśmy się co tu dalej i gdzie ten autobus. Wreszcie podszedł jakiś „koleś” i spytał dokąd jedziemy. A jeśli do Bangkoku to mamy czekać tu, na krawężniku, zaraz przyjedzie mini van. Mijała właśnie druga godzina naszych granicznych perypetii, upał nie do wytrzymania dawał się we znaki, ale jeszcze dobre humory dopisywały. W oczekiwaniu na mini van kupiliśmy po wielkim kubku pysznej, mrożonej kawy i usiedliśmy pod jakimś daszkiem, żeby mieć choć kawałek cienia. Po mniej więcej pół godzinie podjechał jakiś van i zanim się zdążyliśmy zorientować już siedział w nim komplet pasażerów. Doszło do jakichś sprzeczek, kłótni, przepychanek, kto ma jechać, kto był tu pierwszy, kto dłużej czeka, kto musi być wcześniej w Bangkoku itp. (a było wiadomo, że do Bangkoku uda się pewnie dotrzeć w okolicach 22:00 lub później). Najwięcej zamieszania robiła południowoamerykańska para. Dziewczyna o typowo latynoskiej urodzie i temperamencie, angielskim – łamanym – hiszpańskim krzyczała, że mają nocny lot, że dzwonią do agencji w której kupili bilety, że tu im się każe czekać na następny autobus i w ogóle w tym 35-stopniowym upale atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej gorąca. Wreszcie van odjechał a my i sześć innych osób (w tym nieszczęsna para południowoamerykańska) czekaliśmy kolejne kilkadziesiąt minut na kolejny.
Około godz. 17:00 wreszcie wsiedliśmy do mini vana mając nadzieję, że planowane 5 godzin jazdy minie jak najszybciej. Kierowca pędził jak szalony, więc pojawiły się nadzieje, że może dotrzemy na miejsce szybciej. Ale jak się okazało to jeszcze nie koniec przesiadek! Mniej więcej po godzinie drogi znów się trzeba było przesiąść do kolejnego vana. Zaczynało to wyglądać na jakąś groteskę! Był to czwarty pojazd, którym pokonywaliśmy tę trasę, byliśmy już niemal 12 godzin w drodze, po spędzeniu kilku godzin w największym upale na granicy i wszystkiego razem mieliśmy dosyć. Ostatni pojazd, do którego się przesiedliśmy był najbardziej komfortowy, więc mieliśmy nadzieję że dalsza droga pójdzie w miarę sprawnie, choć perspektywa dojechania do zupełnie obcego miasta około północy, nie mając żadnej rezerwacji noclegu była mało pociągająca (ale nie mieliśmy wyboru). Rzeczywiście kierowca nie oszczędzał vana i dawał z siebie i pojazdu niemal wszystko, żeby jak najszybciej nas dowieźć na miejsce. Tylko że taka brawura wymusiła nieplanowane przystanki, bo wszystkich po kolei mdliło i były konieczne przerwy na walkę z chorobą lokomocyjną. A więc znowu cała droga zaczęła się przedłużać.
Jednak mimo, że wydawało się, że nigdy nie dotrzemy do celu, wreszcie koło północy van zatrzymał się na ulicy pełnej świateł, ludzi, dźwięków, zapachów, muzyki z nocnych klubów. Był to pierwszy przystanek tego vana w Bangkoku (po tym jak ponad pół godziny z całkiem sporą szybkością przemierzaliśmy kolejne dzielnice tego miasta). Postanowiliśmy więc wysiąść w tym miejscu skoro tętniło ono życiem, a my mieliśmy jeszcze do spełnienia misję znalezienia miejsca do noclegu.

Blog Roku 2009!

wtorek, styczeń 12th, 2010

Kochani,
Za namową naszych Czytelników, pełni optymizmu i nadziei zgłosiliśmy nasz blog do konkursu „Blog Roku 2009”. Celem konkursu jest wybranie 15 najlepszych blogów ubiegłego roku – jest 10 kategorii tematycznych oraz wyróżnienia dodatkowe.
Nikogo chyba nie zaskoczymy informacją, że nasz blog startuje w kategorii „Podróże i szeroki świat” 🙂 Wyboru najlepszych blogów dokonują Czytelnicy oraz przypisani do każdej kategorii Jurorzy – osoby znane ze świata kultury i mediów – specjaliści w poszczególnych dziedzinach.
Dziś zakończył się pierwszy etap konkursu – jedyny w którym my mieliśmy coś do zrobienia, czyli zgłaszanie blogów do konkursu 🙂 No i zgłosiliśmy! Reszta w Waszych rękach! Od dziś można SMS-owo głosować na blogi konkursowe.
Powiemy szczerze i bez owijania w bawełnę: BARDZO LICZYMY NA WASZE WSPARCIE i pełną mobilizację Rodzin, Przyjaciół, Znajomych i każdego, kogo spotkacie na swojej drodze do 21 stycznia 2010 (do tego dnia bowiem można głosować).
Aby zagłosować na nasz blog wyślij już teraz SMS o treści: D00124 na numer: 7144 (koszt 1,22 zł)
Na głosowanie jest tylko 9 dni, dlatego tak ważne jest, żebyście wysłali SMS już teraz! 🙂
Dziękujemy za każdy głos! (pamiętaj, że jeśli masz 2 telefony, to możesz zagłosować 2 razy!)
Kolejnym etapem będzie wybór przez Jury (spośród wytypowanych SMS-owo blogów), zwycięzców poszczególnych kategorii – wtedy już nam wszystkim pozostanie tylko trzymanie kciuków 🙂
Życzymy powodzenia sobie i wszystkim naszym konkurentom 🙂

Blog Roku 2009! - Głosuj na nas!

PS. A teraz kilka faktów, dlaczego powinniście zagłosować właśnie na naszego bloga:
– bo nas znacie (bezpośrednio lub właśnie dzięki blogowi i stajemy się sobie coraz bliżsi)
– bo wszystkich, którzy nas czytają traktujemy jak przyjaciół – dzięki Wam wiemy, że to co robimy i o czym piszemy ma sens, a nasza postawa jest inspiracją dla innych, którzy już zapowiadają swoje własne „odkrywanie nieznanych lądów”
– bo lubicie czytać naszego bloga (wiemy ilu mamy czytelników i jeśli każdy z Was pomoże nam zdobyć chociaż 4 głosy to sądzimy, że mamy szansę dostać się do kolejnego etapu :-))
– bo każdy z Was jest zaproszony, żeby nas odwiedzić w czasie swojego urlopu (czekamy na Was gdziekolwiek możecie na trasie – będziemy mogli razem opisać nasze przygody i podzielić się nimi z innymi)
– bo wspólnie chcemy promować odwagę w realizowaniu marzeń i sięgania po „niemożliwe”, a często siedząc za biurkiem lub gubiąc się w natłoku codziennych spraw wydaje się nam to nierealne – my się odważyliśmy i efekty już znacie 🙂
– bo to konkurs, w którym my i nasi Czytelnicy stanowimy jedną drużynę i wspólnie chcemy go wygrać! Z góry za to dziękujemy!

Z Pajacykiem dookoła świata

poniedziałek, styczeń 11th, 2010

Kochani, pozostając nadal w klimacie poprzedniego wpisu – niniejszym ogłaszamy, że my też mimo, że ciągle w drodze i bez środków na dofinansowywanie organizacji dobroczynnych, zdecydowaliśmy, że na tyle ile możemy – chcemy pomagać! I to „od już”. Przecież od samego początku towarzyszy nam hasło – chcieć to móc. Dlatego od dziś na naszą stronę zaprosiliśmy Pajacyka. Pajacyk będzie mieszkał na naszym blogu u góry po prawej stronie w bocznym menu.
Dla tych którzy nie wiedzą na czym polega ta akcja kilka słów wyjaśnienia. Pajacyk to nazwa programu dożywiania dzieci w szkołach, który prowadzi Polska Akcja Humanitarna. PAH stworzyła stronę pajacyka, aby zbierać pieniądze na dożywianie dzieci w szkołach i świetlicach. Jeśli wejdziesz na stronę pajacyka i klikniesz w jego brzuszek, ofiarujesz dzieciom ciepły posiłek nie ponosząc żadnych kosztów. Aktualnie dzięki tej akcji PAH dożywia 1151 dzieci w 62 placówkach w 13 województwach.
Pewnie wielu z Was zapomina codziennie klikać w jego brzuszek, a to przecież nic nie kosztuje. Zwracamy się do Was z gorącą prośbą, byście każdorazowo przy czytaniu naszego bloga klikali w brzuszek pajacyka (uwaga, z jednego komputera można kliknąć raz na dobę). Tak oto wspólnymi siłami możemy pomóc polskim dzieciom znajdującym się w potrzebie! Dziękujemy 🙂

Turystka społecznie odpowiedzialna

sobota, styczeń 9th, 2010

W poprzednim wpisie zahaczyliśmy o, nazwijmy to, podróżowanie odpowiedzialne, połączone z pomocą lokalnym społecznościom w ramach przeróżnych projektów wolontariatów w tutejszych wioskach, miastach i na wyspach. To oczywiście fantastyczne połączenie długich wakacji (niejednokrotnie w rajskim miejscu a czasami z dodatkową korzyścią w postaci zrobienia kursu nurkowania), z dołożeniem swojej cegiełki do rozwoju tego kraju.
Jednak nie każdy ma możliwość (albo ochotę) na przyjechanie na kilka miesięcy do Kambodży. Oczywiście zdecydowana większość to turyści z całego świata przyjeżdżający spędzić tu swoje dwutygodniowe wakacje. Warto jednak pamiętać, że nawet podczas takiego krótkiego pobytu w Kambodży, mamy niezliczone szanse pomocy lokalnej ludności. Trzeba tylko umieć odróżnić to co jest prawdziwą pomocą, od tego, co jest zagłuszaniem własnych wyrzutów sumienia. Ale o tym za chwilę.
Najpierw kilka faktów. Kambodża jest krajem bardzo biednym, tak biednym, że większość Europejczyków, Amerykanów czy Australijczyków tak chętnie przyjeżdżających tu na wakacje nie potrafi sobie nawet wyobrazić, że można tak żyć. Kraj ten liczy 14 milionów mieszkańców, z czego tylko 13% mieszka w miastach. Średnia długość życia to 57 lat: mężczyźni – 55 lat, kobiety – 59. BARDZO DOBRA pensja dla Khmerów pracujących w prowadzonych przez obcokrajowców restauracjach wynosi 80 USD miesięcznie.
Oczywiście patrząc na najnowszą historię Kambodży, nie dziwi nas, że większość dorosłych ludzi nie ma żadnego wykształcenia (scheda po rządach Czerwonych Khmerów to 65%-owy wskaźnik analfabetyzmu!!!) i stara się zarabiać pieniądze w każdy możliwy sposób – szczególnie tu, w Sihanoukville, głównie sprzedając najróżniejsze produktu i usługi turystom na plaży. I to jest fair, bo Ci dorośli nie mają za wielkiego wyboru i jakoś muszą żyć, więc jak znajdą klientów którzy chcą im coś zapłacić (oczywiście przestrzelone kilka razy ceny w dolarach :-)) to po prostu ich praca. A więc na plaży można kupić okulary przeciwsłoneczne, książki, świeże tropikalne owoce, domowe wypieki czy też wszelkiego rodzaju owoce morza wprost z „przenośnego grilla”.

Owoce

Można poddać się masażowi albo zrobić sobie manicure u jednej z setek pań „kosmetyczek plażowych” chodzących w plastikowymi kuferkami z różnymi narzędziami i lakierami do paznokci (Mała dygresja: podziwiam za odwagę – albo za głupotę – te wszystkie eleganckie paniusie, które pozwalają sobie grzebać przy paznokciach niesterylnymi narzędziami, na plaży, gdzie jest mnóstwo piachu, zero zasad higieny itp. ale większość turystek chętnie się godzi na manicure za 2 USD. Oczywiście skutek plażowych manicure był taki, że na Sylwestra wszystkie dziewczyny w Sihanoukville miały ten sam kolor paznokci, bo panie kosmetyczki mają tylko jeden odcień czerwonego :-)). Ale wracając do tematu – korzystanie z usług dorosłych jest odpowiedzialne – oni wiedzą co robią i dokonali jakiegośtam wyboru, że ich źródłem dochodu będzie handel plażowy, a my, jako dorośli godzimy się na kupowanie od nich.

Kosmetyka i homary

Sytuacja jest jednak zupełnie inna w przypadku dzieci (najmłodsze mają już ok. 4 lat), które również od rana do wieczora biegają po plaży i sprzedają turystom różne dobra – głównie świeże owoce albo własnoręcznie plecione bransoletki ze sznurka (pewnie każdy pamięta, u nas też była wiele lat temu moda na tzw. meksykanki albo plecionki na rękę robione z kordonka albo muliny). No i oczywiście khmerskie dzieci są śliczne i urocze, a ponieważ odkąd tyko nauczyły się chodzić całe dnie spędzają na plaży wśród turystów, to świetnie mówią po angielsku (a niejednokrotnie i w innych językach), więc fajnie się z nimi rozmawia, łatwo nawiązują kontakty, są otwarte, uśmiechnięte i ufne, a przy tym biedne i obdarte, więc po krótkiej rozmowie nie sposób odmówić im kupienia od nich tej bransoletki, czy cokolwiek innego tam mają, tylko po to, żeby dać im szansę zarobić. I to jest właśnie ta dobroć pozorna. Chcemy widzieć siebie jako dobrych i szlachetnych – pomagamy tym dzieciom, doceniamy ich pracę i kupujemy ich wyroby… a tak naprawdę, długofalowo, robimy im więcej krzywdy niż pożytku, ponieważ uczymy je, że taki sposób życia i zarabiania pieniędzy jest przez nas akceptowany, a przede wszystkim jest skuteczny bo przynosi efekty (kto z Was by wysłał swoje dziecko do pracy zamiast do szkoły, która mu zapewni lepszą przyszłość? Jesteśmy pewni że nikt). W Kambodży oczywiście nie ma obowiązku szkolnego (bo i nie ma możliwości, żeby był, ponieważ nie ma wystarczającej liczby szkół i kadry), ale zawsze khmerska szkoła jeśli jest, to jest darmowa – taki jest bowiem realizowany od kilku lat projekt rządowy „Back to school” mający na celu podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa khmerskiego. I dzieci te zamiast biegać z bransoletkami po plaży powinny właśnie chodzić do szkoły. A mając wybór – zarobić pieniądze, czy pójść do szkoły, zawsze wybiorą zarobek. Jednak tak, jak wspomnieliśmy wcześniej – to jest rozwiązanie „na chwilę” – ponieważ sprzedając owoce i plecionki, nie nauczą się niczego więcej i prawdopodobnie będą kolejnym pokoleniem handlarzy plażowych, podczas gdy chodzenie do szkoły dałoby im szansę na zdobycie dodatkowych umiejętności i wszechstronnej wiedzy, by w dorosłym życiu mogły robić coś więcej. Oczywiście dzieciaki są wygadane i jak już nic nie pomaga, to biorą człowieka „na litość” mówiąc, że muszą pracować, żeby zarobić sobie na szkołę. Ale to tylko połowa prawdy – płacić muszą, jeśli chcą chodzić na popołudniowe lekcje angielskiego. A szczerze mówiąc do niczego im te lekcje nie są potrzebne bo od turystów na plaży uczą się najwięcej, więc nawet nie wiadomo czy na ten angielski faktycznie chodzą.

Dzieci na plaży

W Kambodży działają dziesiątki organizacji pozarządowych i zwykłych organizacji wolontariackich, pomagających zarówno dorosłym jak i dzieciom – oczywiście nie dają nikomu pieniędzy, ale uczą angielskiego, organizują różnego rodzaju kursy, uczą zasad higieny, budują oczyszczalnie ścieków, toalety, punkty uzdatniania wody, punkty pomocy medycznej itp., a zarabiają na swoją działalność sprzedając rysunki dzieci, które są pod opieką tej organizacji oraz oczywiście zbierając pieniądze od turystów.

Organizacje sprzedające rysunki

Więc zanim wydamy 2 dolary na bransoletkę warto się zastanowić czy to faktycznie pomoc. Może dołożenie naszych dwóch dolarów do dwóch dolarów dziesiątek innych osób będzie stanowiło kwotę, która przyniesie realną korzyść te społeczności. Niejednokrotnie tutejsze NGO’s organizują też „szybkie turnusy wolontariacie” dla turystów – wywożą chętnego na 5 dni do wioski, w której pomaga przy aktualnych pracach prowadzonych przez tę organizację – np. budowanie szkoły, malowanie płotu itp. A jeśli już nie chcemy dawać pieniędzy przez organizację, bo nie jesteśmy pewni jej uczciwości (choć tutaj to naprawdę dobrze działa!) to zawsze możemy kupić takiemu dziecku pełnowartościowy obiad, zjeść wspólnie, pogadać z nim po angielsku, dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy i przynieść tym więcej korzyści niż zapłaceniem za bransoletkę. I kolejna uwaga – dzieci khmerskie mają bardzo wysokocukrową dietę i dosłownie zero opieki stomatologicznej – dawanie im ciastek, cukierków i lizaków jest dla nich zabójcze (choć jak wszystkie dzieci są strasznie łakome na słodycze).
Pozostaje jeszcze jeden trudny temat również mieszczący się w kręgu odpowiedzialnego podróżowania – Kambodża staje się coraz popularniejszym krajem jeśli chodzi o seksturystykę. I niestety znów najbardziej narażone są tutaj dzieci. To wręcz trudne do uwierzenia, jak masowo bogaci, podstarzali i obleśni zagraniczni turyści, poszukują tu szybkich przygód z kilkunastoletnimi (głównie) dziewczynkami. Oczywiście jest to proceder obustronnie akceptowalny ponieważ „turysta” dostaje to, czego chce, a dziecko dostaje za to pieniądze. Często zresztą to dziecko kusi i namawia, bo wie, że z tego jest „kasa”. Tylko że w takiej sytuacji musi się pojawić trzecia strona – obiektywna. Bo przecież ktoś, kto wykorzystuje dzieci albo ulega ich namowom nie jest normalny, jest dewiantem (żeby nie użyć tutaj bardziej dosadnych określeń) i to, co on uważa za „normalne” jest wręcz naganne, natomiast dziecko nie jest jeszcze na tyle dojrzałe, by świadomie dokonywać wyborów – liczą się dyskoteki, dobre drinki a później zapłata. Oczywiście zarówno w Kambodży, jak i we wszystkich innych krajach wykorzystywanie seksualne dzieci jest przestępstwem, i coraz głośniej zaczyna się o tym mówić. Na każdym kroku – w hotelach, restauracjach, tuk–tukach i na billboardach można znaleźć numery telefonów, pod które należy dzwonić widząc niezdrową (niebezpieczną!) sytuację. Na terenie całego kraju są już specjalnie przeszkolone służby do reagowania w takich przypadkach i zjawiają się w ciągu kilku minut, ale najważniejsze jest to, żeby ktoś dał im cynk, żeby wiedzieli dokąd jechać.

Pomoc dzieciom w Kambodży

Jesteśmy pewni, że to o czym napisaliśmy nie dotyczy tylko Kambodży, ale wielu coraz popularniejszych turystycznie destynacji azjatyckich. Jeśli już chcemy pomagać, to warto się zastanowić czy to co oferujemy to faktycznie pomoc, czy raczej poprawianie sobie samopoczucia. A sposobów na prawdziwe pomaganie jest bardzo wiele i nie są one wcale trudne (choć nie zawsze tak proste jak wyciągnięcie banknotu z portfela).

Kambodża

piątek, styczeń 8th, 2010

Koh Rong – kolejna rajska wyspa Kambodży

wtorek, styczeń 5th, 2010

Pisaliśmy już o cudownych wyspach Zatoki Tajlandzkiej leżących u wybrzeży Kambodży. Koh Khteah i Koh Russei zrobiły na nas ogromne wrażenie i natchnęły nas do tego by popłynąć na większą, ale dalej położoną wyspę Koh Rong.
Wyspa leży w odległości około 50 km od stałego lądu i jedynym środkiem transportu, którym można tam dotrzeć jest statek, który płynie tam około 2,5 godziny. W zasadzie jedynym regularnym statkiem, który tam dociera jest statek firmy organizującej szkolenia nurkowania. Poznaliśmy wcześniej szefa i właściciela tej szkoły – Rudiego, który zgodził się nas zabrać na wyspę z kolejną wyprawą nurkową. Płynięcie małym statkiem w kierunku wyspy nie należało do łatwych bo przez ponad dwie godziny łódką szarpało i bujało tak bardzo, że niektórzy pasażerowie uciekali się do tabletek, a z pokładu do wody zsuwały się różne akcesoria, raz po raz wyłapywane (nie zawsze z sukcesem) przez dziewczynę należącą do załogi.

Lodka na Koh Rong

Kiedy już dotarliśmy do wybrzeży wyspy naszym oczom ukazała się piękna wyspa gęsto porośnięta dżunglą a u jej brzegu ciągnęła się piękna biała plaża długa na kilka kilometrów.

Wybrzeze Koh Rong

Koh Rong to w zasadzie daleka od cywilizacji wyspa na której znajdują się cztery wioski, każda po 300-400 mieszkańców. Poza wioskami znajduje się tam restauracja i bambusowe bungalowy pod uroczą nazwą „Paradise” i nie ma w tej nazwie ani cienia przesady. Widok jaki się roztacza na piękną w zasadzie dziką plażę pokrytą delikatnym jak mąka, białym piaskiem i turkusowo-zieloną czystą jak kryształ wodę daje jednoznaczne skojarzenia z egzotycznym rajem, który znamy tylko z opowieści i filmów 😉

Plaza Koh Rong

Ponieważ przybyliśmy na wyspę zorientować się jak wygląda na niej życie i przyjrzeć się jej mieszkańcom poznaliśmy również właściciela „Paradise”, który ściśle współpracuje ze szkołą nurkowania i z Rudim. Irfan jest niesamowicie ciekawym człowiekiem. Mieszka na wyspie od 10 lat, jest pół Turkiem, pół Niemcem, a jego żona Japonką. Zna biegle sześć języków w tym khmerski, dzięki czemu współpracuje z lokalną społecznością i wraz z Rudim na wyspie realizują wiele projektów niosących pomoc tutejszym mieszkańcom. Dzięki ich działalności na wyspie wybudowano małą szkołę w której uczą angielskiego i podstawowych spraw związanych z turystyką jako, że to jedyna gałąź życia w której mieszkańcy tych wiosek mogą się w przyszłości realizować. Bieda nie pozwala im na jakiekolwiek wykształcenie więc to co dostają w tej szkole jest dla nich wymarzonym prezentem. Ponieważ życie na takiej wyspie nie jest łatwe a jednym z podstawowych problemów jest zachowanie jej naturalnej czystości więc wśród projektów uruchomionych przez Irfana i Rudiego dominują te, które służą czystości wyspy. Oprócz szkoły na wyspie wybudowano ekologiczną spalarnię śmieci, założono cztery filtry wodne dzięki czemu uzyskuje się zdatną do picia wodę i postawiono kilka toalet publicznych, ponieważ miejscowi mieszkańcy nie znają takiego pojęcia jak toaleta 😉 Na wyspie nie ma żadnych źródeł zanieczyszczeń chemicznych (bo niby skąd ;-)), a zasoby słodkiej wody pochodzą z jedynej małej rzeczki, więc oczyszczanie wody filtrami biologicznymi jest w miarę proste. Oczywiście te projekty i pomoc można by rozszerzać, ale potrzebni są ochotnicy, którzy w ramach wolontariatu będą prowadzić takie działania na wyspie. Docelowo przydałoby się tutaj dziesięć filtrów wodnych, więcej toalet i chętnych do uczenia dzieci.
Po tych rozmowach i „oględzinach” wyspy spodobaliśmy się na tyle, że zaoferowano nam tutaj pracę administracyjną nad projektami na wyspie. Czyli gdybyśmy tylko chcieli moglibyśmy zostać na rajskiej wyspie tak długo jak tylko byśmy chcieli i mielibyśmy zapewnione miejsce do spania i wyżywienie. Prawda, że brzmi niewiarygodnie? 🙂 A jednak to prawda. Powracając do naszego poprzedniego wpisu – który rozpoczęliśmy od wymarzonej pracy polegającej na zarządzaniu wyspą, którą kiedyś ogłoszono dla pary szczęśliwców i która dla tłumu chętnych pozostała jedynie marzeniem – z całą pewnością możemy teraz powiedzieć, że taka praca to nie jakieś „gruszki na wierzbie”. Jak widać niemal przez przypadek udało nam się znaleźć taką pracę i moglibyśmy stać się kolejną parą szczęśliwców żyjącą w rajskich warunkach na egzotycznej wyspie 🙂 Tak więc drodzy czytelnicy, jeśli ktokolwiek z Was marzy o takim życiu i wydaje mu się, że to zupełnie nierealne marzenie, stanowczo odpowiadamy, że jest to w zasięgu każdego kto tylko CHCE to zrealizować! My biliśmy się z różnymi myślami i rozważaliśmy tę propozycję, ale zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż. Może kiedyś wrócimy do takiego pomysłu i staniemy się mieszkańcami rajskiej wyspy, realizując przy okazji szlachetne cele dla lokalnej społeczności – kto wie? 🙂
Powracając do inicjatyw Rudiego i Irfana to zapewniono tutaj również opiekę medyczną w postaci jednego lekarza wolontariusza, który służy mieszkańcom stosowną pomocą lekarską. Aż trudno uwierzyć, że zanim pojawił się tutaj ten lekarz żadna pomoc lekarska nie była możliwa. Dla przykładu warto wspomnieć, że ukąszenie kobry bez żadnej pomocy lekarskiej oznacza pewną śmierć w ciągu pięciu godzin. Dla dziecka czas ten jest jeszcze krótszy. W roku 2008 w Kambodży ukąszonych zostało 1500 osób z czego aż jedna trzecia zmarła, ponieważ nie trzymała pomocy medycznej!
Lokalna społeczność to naprawdę gościnni i uśmiechnięci ludzie! Mieliśmy okazję być goszczeni przez jedną z rodzin „na herbatce” i było to naprawdę miłe spotkanie (choć warunki higieniczne pozostawiały wiele do życzenia ;-)). Zajmują się głównie połowami owoców morza i ryb oraz uprawami. Niektórzy korzystając z dzikości wyspy z całą pewności uprawiają nie tylko warzywa 😉 Mieliśmy okazję zakupić niemałe ilości „trawki” zaoferowanej nam przez mieszkankę wyspy – uwaga! – tuż przed punktem medycznym 🙂 Szczerze mówiąc towar wyglądał bardzo solidnie i był równie solidnie zapakowany w gazetę przewiązaną gumką – pełen profesjonalizm 😉

Handel trawka

Chodząc po plaży czuliśmy magię tego miejsca. Na brzegu, na cudownie miękkim piasku leżały orzechy kokosowe a wśród nich można było znaleźć mnóstwo przepięknych muszli. Niektóre ogromne i kolorowe jakie widuje się jedynie na zdjęciach z nikomu nie znanych rajskich miejsc budzących jedynie spragnione westchnienia. W dalszej części plaży przyglądaliśmy się dwóm mężczyznom budującym łódź. Wrażenia rodem z powieści o Robinsonie na bezludnej wyspie…

Lodka

Żal było nam opuszczać tę cudowną wyspę i tych wspaniałych ludzi. Jesteśmy przekonani, że ich działania przyniosą jeszcze wiele dobrego dla wyspy i lokalnej społeczności. Życzymy im samych sukcesów. Kto wie, może kiedyś my też do nich dołączymy?

The best job of the world ;-)

piątek, styczeń 1st, 2010

Pamiętacie konkurs ogłoszony parę miesięcy temu przez władze bodajże Nowej Zelandii na zarządcę jednej z rajskich wysp u wybrzeży NZ? Do obowiązków zarządcy miało należeć wzorcowe leniuchowanie i korzystanie z uroków wyspy a najpoważniejszym obowiązkiem ze wszystkiego było prowadzenie regularnego bloga, zachęcającego do odwiedzenia tego miejsca. Wszyscy chcieli mieć tę pracę (bo dodatkowo była super płatna) i pomysłodawca konkursu odnotowywał miliony wejść dziennie na swoją stronę… ale jak to w konkursach bywa, wygrać mogła tylko jedna osoba.
My chcemy Wam udowodnić, że najlepsza praca na świecie jest na wyciągnięcie ręki i w zasadzie każdy ją może mieć, tylko trzeba dobrze poszukać, bo nie od razu się na nią trafia ale jest!
Podczas naszego pierwszego spaceru po plaży w Sihanoukville w wielu barach widzieliśmy napisane zazwyczaj z błędami ogłoszenia „western staff wanted”. Jeszcze w Laosie poznaliśmy dwie angielskie dziewczyny które właśnie tu pracowały i bardzo to sobie chwaliły, więc zdecydowaliśmy, ze my też popytamy. W pierwszej kolejności trafiliśmy do plażowego baru, mającego aspiracje do stania się największą imprezownią Sihanoukville (choć oglądając go za dnia trudno nam było to sobie wyobrazić). Faktycznie nadal poszukiwano tam pracowników, więc umówiliśmy się na jedną noc próbną. Praca miała pokrywać koszty zakwaterowania oraz zapewniać całodzienne jedzenie i picie, w zasadzie bez ograniczeń. Wyglądało to całkiem nieźle, bo to oznaczało, że nie będziemy wydawać pieniędzy na tutejsze „życie”. Ale jeszcze tego samego dnia zdecydowaliśmy zapytać w kolejnym miejscu, gdzie poszukiwano pracowników – zupełnie inny klimat, ekskluzywny bar, koszmarnie drogie drinki, spokojna muzyka w głośnikach, paru bogatych gości sącząc leniwie swoje piwo albo cocktail czytało książki na leżakach… też może się podobać. Po krótkiej rozmowie z właścicielką ustaliliśmy, że w ciągu dwóch dni da nam odpowiedź. Ta oferta również brzmiała dobrze, bo tu za wykonywaną pracę miało być wypłacane wynagrodzenie, więc oprócz oszczędzania realny dochód (może nie za wielki, ale zawsze jakiś ;-)). Na drugi dzień dostaliśmy SMS, żeby przyjść ustalić szczegóły dotyczące pracy. No nieźle, byliśmy właśnie po nocy testowej w plażowej imprezowni i mieliśmy tę pracę, a tu dostaliśmy kolejną. Ale przecież takich okazji się nie przepuszcza. Poszliśmy o wyznaczonej godzinie na ustalanie warunków pracy, nie dając po sobie poznać, że już coś mamy. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak Sharon (właścicielka) mówiła wcześniej – praca cztery razy w tygodniu po 8 godzin, jedno z nas zmiany poranne (6.30 – 14.30), drugie – wieczorne (16.30 – 00.30 albo do ostatniego klienta). Misiek od razu został przydzielony do zmian porannych (bo wtedy jest więcej „męskiej roboty”). Ha! No więc w ciągu dwóch dni mieliśmy dwie prace. Pozostawało tylko zastanowić się, jak je pogodzić, skoro np. Ola powinna być wieczorami w dwóch miejscach jednocześnie, a Misiek kończąc pracę w imprezowi np. o 3:00 w nocy, już o 6.30 rano miał być w kolejnym miejscu. Ustaliliśmy, że pociągniemy to jak długo się da, a jak już się nie da, to z jednej z nich zrezygnujemy, a zawsze będziemy parę groszy (centów :-)) do przodu. Udało się to przez jeden tydzień i być może udawałoby się dłużej, gdyby nie to, że naszą szefową w plażowej imprezowi była lokalna „bizneswoman” (tak się jej wydawało), z którą nie dało się współpracować i dla własnego komfortu psychicznego po kolejnych fochach i ciągłym niezadowoleniu po prostu powiedzieliśmy co myślimy o takim zachowaniu i grzecznie się pożegnaliśmy. W końcu nie jesteśmy tu po to, żeby znosić humory jakiejś sfrustrowanej gwiazdy, mającej się za niewiadomo jaką dyrektorkę, a poza tym mamy drugą pracę i naprawdę nic nas tam nie trzymało.
Ale te kilka nocy spędzonych za barem w plażowej dyskotece to wręcz niezapomniane chwile, bo zobaczyliśmy jak wygląda nocne życie różnych ludzi.

Imprezka

Ludzie, przyjeżdżający na wakacje po to, by się „zresetować” po prostu w takich miejscach głupieją, mają świadomość, że nikt ich nie zna, na drugi dzień nie trzeba iść do pracy… więc „hulaj dusza, piekła nie ma”. No i mieliśmy też okazję obserwować takie sceny, dla których warto było się tych parę nocy pomęczyć. Do grona naszych cowieczornych klientów należała para z Austrii – lekarz psychiatra ze swoją partnerką. O matko! Ten lekarz to jeden z cięższych przypadków psychiatrycznych z jakimi się w życiu spotkaliśmy 🙂 A jego partnerce też „niczego nie brakowało” i podejrzewamy, że złamał zasady etyki lekarskiej bo to po prostu jego pacjentka. Byli jak z innej planety – od strojów poczynając (np. dziewczyna miała białe rajstopy, czarne bawełniane skarpetki i na to paskowe sandałki na obcasie) a on zawsze przychodził w (z każdym dniem brudniejszej) białej podkoszulce na ramiączkach, poprzez zachowanie, a na tańczeniu kończąc. Oboje mieli opętany wzrok i wielokrotnie dopominali się, żeby DJ puszczał piosenkę „Mambo nr 5”. A wtedy na parkiecie rozpoczynało się istne piekło – wszyscy odsuwali się jak najdalej a nasza ulubiona para rozpoczynała swój rytuał przypominający coś pomiędzy zapasami, grą w ganianego i jakąś ostrą kłótnią. Dziewczynie się nogi plątały a partner nią szarpał, jakby chciał jej wyrwać ręce, latała od ściany do ściany, niemal się przewracając i do tej pory zastanawiamy się jak to się stało, że nie doszło do żadnego wypadku. Oczywiście cała ta „tańczona akcja” nie miała nic wspólnego z poczuciem rytmu czy jakąkolwiek umiejętnością tańca. Żenada po prostu.
Kolejnym ciekawym towarzystwem była grupa młodych ludzi, która rozpoczęła imprezę o godzinie 16:00 w wigilię a zakończyła ok. 3:00 nad ranem w drugi dzień świąt. Cały ten czas siedzieli w barze, jedli, pili i wypalili kosmiczne ilości trawy! Może od czasu do czasu ktoś na chwilę przysypiał, ale ten maraton trwał w sumie 35 godzin. Szczerze mówiąc to należy im się duży szacun, bo my z pewnością nie dalibyśmy tak rady.

Szalenstwo

Do tego oczywiście dochodzą dziesiątki par mieszanych – podstarzały facet (z USA, Australii lub Europy) i młoda Khmerka umilająca mu wakacje (później, w miejscu gdzie taka para siedziała można znaleźć np. kartkę z nabazgranym niezdarnie: can you help me to pay for my school?).
Zresztą wieczory faktycznie przekonały nas, że „nasz” bar jest jednym z najliczniej odwiedzanych miejsc na nocne szaleństwa. Oczywiście klientów przyciągały przede wszystkim najróżniejsze „happy hours” – piwo za 0,25 USD, albo drinki za 1 USD, albo jeden drink gratis w określonych godzinach… a do tego jedyny w całym SIhanoukville „dancefloor on the beach”, więc faktycznie to, co w ciągu dnia nie robi wielkiego wrażenia, nocą zmienia się w maszynkę do robienia pieniędzy (i to szczerze mówiąc przy bardzo niewielkich nakładach!)
Ale praca w takim miejscu daje też szansę poznania tego, co się dzieje za barem i czego przeciętny klient wolałby nie wiedzieć. Hitem absolutnym jest sposób zmywania naczyń. Wieczorem są ustawiane trzy wiadra z wodą – do jednego jest dodany płyn do naczyń. Zmywanie całą noc odbywa się w tej samej wodzie poprzez zanurzenie np. szklanki najpierw w wodzie z płynem, później w wiadrze „pierwsze płukanie” i na koniec w wiadrze „drugie płukanie”. Po pierwszej godzinie woda we wszystkich wiadrach wygląda niemal tak samo, i to w ten sposób, że strach do niej włożyć rękę. Dodatkową „ciekawostką” jest fakt, że gdy już wszyscy klienci mają odpowiednią ilość alkoholu we krwi, brudne kufle odstawiane na bar, szły bezpośrednio do koszyka „czyste” i natychmiast były wykorzystywane ponownie. Ta praktyka odpowiedziała nam na pytanie, dlaczego niektórzy klienci cały wieczór proszą żeby im dolewać piwo do tego samego kufla, z którego już pili (zresztą sami zaczęliśmy tak robić). Ale widząc warunki sanitarno – higieniczne w największej dyskotece plażowej Sihanoukville, po raz kolejny uświadomiliśmy sobie, że w takie miejsca bez szczepień na żółtaczkę nie można się udawać. Przecież prawdopodobnie działa to dokładnie tak samo we wszystkich lokalach i barach na plaży (oczywiście z wyłączeniem tych drogich i ekskluzywnych, gdzie jest bieżąca woda :-)).

Teraz więc została nam już tylko przyjemna praca w drogim barze, gdzie delikatna muzyka nie zakłóca szumu morza, i gdzie codziennie uczymy się robić najbardziej wymyślne, kolorowe drinki z drogich alkoholi, a eleganccy klienci niemal zawsze zostawiają tipy. Oczywiście to także możliwość poznania wielu ciekawych ludzi, ponieważ każdy z klientów chce porozmawiać, i często opowiedzieć swoją historię (co go do Kambodży przywiodło). Atmosfera jest swobodna i przyjacielska, zero stresu, żadnych „gonitw na czas”, a przyspieszenie w godzinach kiedy jest dużo gości, daje poczucie przyjemnej pracy. Zresztą sama nazwa jest już bardzo zachęcająca – „Above us only sky” – to brzmi lepiej niż wszystkie znane nam nazwy korporacji i wiodących światowych firm, będących liderami w swoich branżach i w których każdy chciałby pracować (czyli po prostu dać się zajeździć za złudne poczucie zarabiania dużych pieniędzy).

Above Us Sky Only

Nasz bar jest przy samej plaży, więc tuż przed pracą albo tuż po pracy można zanurzyć się w ciepłych wodach Zatoki Tajlandzkiej, opalać się albo leżeć w cieniu trzcinowych parasoli, nie spiesząc się na kolejną nikomu do niczego nie potrzebną, ale obowiązkową prezentację wyników, a wszyscy naokoło są wyluzowani i uśmiechnięci.

Nasz bar

Powracając do początku tej wypowiedzi, taka praca mimo iż nie jest „pracą marzeniem” ma już sporo wspólnego z „najlepszą pracą na świecie” 🙂 Nie ma tu co prawda elementu kosmicznego wynagrodzenia, ale też trudno oczekiwać kokosów za taką pracę 🙂 Mniej – więcej na utrzymanie tu wystarcza, więc po prostu „żyć, nie umierać”! Przynajmniej na czas naszego pobytu w Kambodży 🙂