Znowu w drodze: Kambodża – Tajlandia

Nasza przygoda z Kambodżą przynajmniej na razie dobiegła końca, choć mamy nadzieję wrócić tu jeszcze kiedyś! Sihanoukville opuszczaliśmy w dniu, w którym kończyła się ważność naszych wiz (aż trudno uwierzyć jak ten miesiąc szybko minął) więc nie było możliwości żadnej zmiany planów na „zostańmy chociaż jeszcze jeden dzień dłużej”. O 8:00 rano wsiedliśmy więc do autobusu, zgodnie z zapewnieniami Pani od której kupowaliśmy bilety – mając nadzieję za 12 godzin być w Bangkoku.
Pierwszym autobusem dojechaliśmy tylko na dworzec autobusowy z którego odjeżdżał autobus właściwy. Było więc 10 minut przerwy na szybki zakup bagietek na śniadanie i już siedzieliśmy w autobusie – jak sądziliśmy docelowym.
Z perspektywy czasu możemy ocenić, że była to najbardziej uciążliwa i męcząca podróż jaką do tej pory odbyliśmy, choć odległość należy do jednej z krótszych.
Zgodnie z azjatyckim zwyczajem autobus co mniej więcej 2 godziny zatrzymywał się w przydrożnym barze, gdzie wszyscy pasażerowie byli zapraszani (a raczej wy-) na „siku” i jedzenie (nie jest dobrze widziane, a nie zawsze możliwe, zostanie podczas postoju w autobusie). Drogi kambodżańskie (kręte, pagórkowate i w koszmarnym stanie) w połączeniu ze standardem naszego autobusu dały piorunującą mieszankę – kilkudziesięciokilometrowe odcinki pokonywaliśmy z prędkością ok. 20km/h. Z Sihanoukville do przejścia granicznego w Koh Kong jest180 kilometrów. Pokonanie tego dystansu zajęło nam ponad 6 godzin, co oznaczało, że nasze szanse na dotarcie do Bangkoku o zamierzonej godzinie spadały. Dodatkowo – kilka kilometrów przed granicą zostaliśmy poddani „przyspieszonej odprawie paszportowej” zorganizowanej przez jakąś agencję turystyczną – czyli zbierali paszporty wraz z kartami „departure – arrival” a później na granicy pracownik tej agencji zanosił wszystkie paszporty razem do okienka odprawy.

Przejscie graniczne w Koh Kong

Takie „przyspieszenie”, faktycznie tylko niepotrzebnie przedłuża i komplikuje sprawę, ale jest okazją do zarobienia pieniędzy, bo każdy za tę usługę musi zapłacić 0,5 USD (niby niedużo, ale z każdego autokaru uzbiera się z pewnością ciekawa kwota). Już po kambodżańskiej stronie przejścia granicznego zobaczyliśmy, że Tajowie mają zdecydowanie bardziej rygorystyczne podejście do narkotyków niż miało to miejsce w Kambodży (patrz tablica na zdjęciu poniżej).

Death Penalty

No więc koniec happy shake’ów (ale wiadomo, że tylko teoretyczny). Autokar, którym wyjechaliśmy z Sihanoukville jak się okazało miał nas dowieźć tylko do granicy i po przejściu na stronę tajską miał czekać kolejny (to już druga zmiana autokaru!). Kierowca autokaru powiedział, żeby się o bagaże nie martwić, bo będą czekały po drugiej stronie granicy, my tylko mamy zabrać plecaki podręczne i się odprawić. Odczekaliśmy więc ile trzeba było na nasze paszporty po stronie kambodżańskiej (a trwało to całe wieki, tym bardziej, że nasze paszporty zostały wydane jako ostatnie!) i ustawiliśmy się w niekończącej się kolejce do celników tajskich, przeklinając, że nie ma oddzielnego okienka dla tych, którzy już mają wizy. Ustawiliśmy się więc w dwóch kolejkach żeby pójść tam, gdzie będzie szybciej, ale w końcu do okienek dotarliśmy w tym samym czasie, więc każde z nas rozmawiało z innym celnikiem. Uff! Udało się jesteśmy po stronie tajskiej, teraz tylko znaleźć ten autobus do Bangkoku i jechać… ale zaraz, spytajmy jeszcze do kiedy faktycznie ta wiza jest ważna. Bardzo uprzejmy celnik, który wbijał mi pieczątkę do paszportu powiedział, że 60 dni, no więc extra, wszystko zgodnie z planem. I w tym momencie spojrzałam na wielkie ze zdziwienia oczy Miśka, który właśnie otrzymał ważność wjazdu na 2 tygodnie! To prawie niemożliwe – przecież oboje mieliśmy takie same wizy które wyrabialiśmy w Hanoi. Musieliśmy więc wrócić do okienka żeby to wyjaśnić… no tak – zwykły błąd, po prostu celnik się pomylił. Na szczęście to nic poważniejszego, kilka skreśleń i dodatkowych pieczątek i już było po sprawie.
Dobra, to teraz już naprawdę byliśmy w Tajlandii… tylko do Bangkoku nadal prawie 400 km a tu nie widać żadnego autobusu. Idąc w jego poszukiwaniu na środku drogi zobaczyliśmy rzucone nasze plecaki. No ładne „zadbanie o nasze bagaże”. Jak tylko zaczęliśmy je stamtąd zabierać pojawił się jakiś cwaniak i powiedział, że należy mu się „small money” za przeniesienie plecaków przez granicę. Bez zastanowienia odmówiliśmy! Przecież kupiliśmy bilety za całą trasę do Bangkoku dla nas i naszych bagaży, przed chwilą płaciliśmy za jakąś ściemnioną przyspieszoną odprawę paszportową i drugi raz nie damy się naciągnąć na nic.
Rozejrzeliśmy się co tu dalej i gdzie ten autobus. Wreszcie podszedł jakiś „koleś” i spytał dokąd jedziemy. A jeśli do Bangkoku to mamy czekać tu, na krawężniku, zaraz przyjedzie mini van. Mijała właśnie druga godzina naszych granicznych perypetii, upał nie do wytrzymania dawał się we znaki, ale jeszcze dobre humory dopisywały. W oczekiwaniu na mini van kupiliśmy po wielkim kubku pysznej, mrożonej kawy i usiedliśmy pod jakimś daszkiem, żeby mieć choć kawałek cienia. Po mniej więcej pół godzinie podjechał jakiś van i zanim się zdążyliśmy zorientować już siedział w nim komplet pasażerów. Doszło do jakichś sprzeczek, kłótni, przepychanek, kto ma jechać, kto był tu pierwszy, kto dłużej czeka, kto musi być wcześniej w Bangkoku itp. (a było wiadomo, że do Bangkoku uda się pewnie dotrzeć w okolicach 22:00 lub później). Najwięcej zamieszania robiła południowoamerykańska para. Dziewczyna o typowo latynoskiej urodzie i temperamencie, angielskim – łamanym – hiszpańskim krzyczała, że mają nocny lot, że dzwonią do agencji w której kupili bilety, że tu im się każe czekać na następny autobus i w ogóle w tym 35-stopniowym upale atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej gorąca. Wreszcie van odjechał a my i sześć innych osób (w tym nieszczęsna para południowoamerykańska) czekaliśmy kolejne kilkadziesiąt minut na kolejny.
Około godz. 17:00 wreszcie wsiedliśmy do mini vana mając nadzieję, że planowane 5 godzin jazdy minie jak najszybciej. Kierowca pędził jak szalony, więc pojawiły się nadzieje, że może dotrzemy na miejsce szybciej. Ale jak się okazało to jeszcze nie koniec przesiadek! Mniej więcej po godzinie drogi znów się trzeba było przesiąść do kolejnego vana. Zaczynało to wyglądać na jakąś groteskę! Był to czwarty pojazd, którym pokonywaliśmy tę trasę, byliśmy już niemal 12 godzin w drodze, po spędzeniu kilku godzin w największym upale na granicy i wszystkiego razem mieliśmy dosyć. Ostatni pojazd, do którego się przesiedliśmy był najbardziej komfortowy, więc mieliśmy nadzieję że dalsza droga pójdzie w miarę sprawnie, choć perspektywa dojechania do zupełnie obcego miasta około północy, nie mając żadnej rezerwacji noclegu była mało pociągająca (ale nie mieliśmy wyboru). Rzeczywiście kierowca nie oszczędzał vana i dawał z siebie i pojazdu niemal wszystko, żeby jak najszybciej nas dowieźć na miejsce. Tylko że taka brawura wymusiła nieplanowane przystanki, bo wszystkich po kolei mdliło i były konieczne przerwy na walkę z chorobą lokomocyjną. A więc znowu cała droga zaczęła się przedłużać.
Jednak mimo, że wydawało się, że nigdy nie dotrzemy do celu, wreszcie koło północy van zatrzymał się na ulicy pełnej świateł, ludzi, dźwięków, zapachów, muzyki z nocnych klubów. Był to pierwszy przystanek tego vana w Bangkoku (po tym jak ponad pół godziny z całkiem sporą szybkością przemierzaliśmy kolejne dzielnice tego miasta). Postanowiliśmy więc wysiąść w tym miejscu skoro tętniło ono życiem, a my mieliśmy jeszcze do spełnienia misję znalezienia miejsca do noclegu.

5 komentarzy to “Znowu w drodze: Kambodża – Tajlandia”

  1. Kacper Says:

    Dałbym wiele, żeby się tak pomęczyć 🙂 Może za rok też się wybiorę w te rejony. Zobaczyć chociaż te dwa kraje. Oby tylko urlop udało się wziąć na trzy lub więcej tygodni… Z pozdrowieniami!

  2. Ewa Says:

    Hej, witaj przygodo, po raz drugi, podróżowanie bez żadnych komplikacji miałoby zdecydowanie mniejszy urok dla nas, czytelników, dobrze się składa, wy się meczycie a my mamy piękne Wasze wspomnienia, naprawdę nie jest nudno, a to „tylko” pokonywanie kolejnych dystansow!!

  3. admin Says:

    Jasne. To nie męczarnie tylko standardowe azjatyckie podróżowanie. I tak w pewnym sensie luksusowe, choć na budżetowych warunkach 🙂 Pozdrawiamy!

  4. Alicja Says:

    A jak Słowacki musiał na wielbładzie pustynię przemierzać, jak mu się zachciało podróżować , to pestka? A siedzieć przez trzy tygodnie w upale ma piachu (kwarantanna)? Tak go to przybiło, że napisał „Ojca zadżumionych”, ulubioną „dobranockę” mojej Babci, którą co wieczór oblewałam rzewnymi łzami… Może i z Waszej podróży wyjdzie jakiś natchniony poemat?

  5. Ewa Says:

    Tak, pamiętam „trzy razy księżyc odmienił się złoty…” mogę z pamięci do końca i to był może ten bakcyl, któty pchał mnie w świat?? chociaż powinien zniechęcać, ale może działał jak szaczepionka 🙂

Leave a Reply