Jeść w Chinach i przeżyć – czy to możliwe


Właśnie mija miesiąc odkąd jesteśmy w Chinach. W tym czasie zobaczyliśmy całą masę imponujących miejsc i zabytków, uświadomiliśmy sobie jaką potęgą cywilizacyjną jest ten kraj, przejechaliśmy setki, a raczej tysiące kilometrów tutejszymi pociągami, nauczyliśmy się pokazywać na palcach liczby po chińsku i można powiedzieć, że w większości sytuacji życia codziennego potrafimy już sobie całkiem sensownie radzić (oczywiście porozumiewanie się z Chińczykami nadal jest sprawą skomplikowaną, ale opatentowaliśmy już różne metody, które jakoś nam to ułatwiają :-)).
Jednak jest pewien „obszar tematyczny” po którym poruszanie się jest dla nas ciągle trudne, na każdym kroku zaskakujące i czasami aż męczące. Obszar ten dotyczy jedzenia.
Nasze perypetie z tutejszym jedzeniem można podzielić najogólniej  rzecz biorąc na dwie kategorie:
– próbowanie nowości
– poszukiwanie jakichkolwiek znajomych, europejskich smaków.
Generalnie ta pierwsza jest zazwyczaj przyjemna a druga mocno rozczarowująca.
Ale najłatwiej będzie nam to przedstawić na przykładach.
Jeśli chodzi o próbowanie nowości, to nie mamy za sobą nadal żadnych hardcorowych eksperymentów z bardzo lokalnymi przysmakami (głowami królików, robakami, karaluchami ani różnymi stworami morskimi), ale jest kilka tutejszych dań, które na które się skusiliśmy.
Jak dotąd najbardziej spektakularnym osiągnięciem w tej dziedzinie jest spróbowanie duriana 🙂 (Durian – według Azjatów król owoców i jeden z najdroższych owoców na świecie, smakosze rozpływają się z zachwytu nad jego smakiem – np:  ‚Smak miąższu jest niezwykle wykwintny. Można w nim doszukać się smaku sera śmietankowego i migdałów, sosu cebulowego i sherry. Miąższ rozpływa się w ustach. Im więcej się je duriana, tym trudniej jest się go wyrzec. Krajowcy popełniali morderstwa dla zdobycia tych owoców.’ No i wszystko by było łatwe, gdyby nie zapach duriana! Ten dla odmiany jest opisywany jako mieszanina zapachów ścieków, przejrzałego sera, zgniłej cebuli, brudnych skarpet i miejskiego wysypiska śmieci w dzień tropikalny. Prawda, że takie połączenie opisów smaku i zapachu budzą ogromną ciekawość?
Dodać jeszcze trzeba, że ze względu na zapach w wielu miejscach publicznych, jak hotele, lotniska, centra handlowe, jest zakazane wnoszenie duriana (niejednokrotnie pod karą grzywny!) o czym informują następujące tabliczki:

no-durians

no-durian-allowed

Odkąd przyjechaliśmy do Chin widywaliśmy duriana wielokrotnie na targach i na stoiskach owocowych w supermarketach, ale oczywiście oglądaliśmy tylko z daleka nie mając odwagi nawet dotknąć, a co dopiero kupić. Przecież nie mamy pojęcia co z tym zrobić, jak go „przyrządzić” i jak się chronić przed tym zapachem (intensywnym i rozpoznawalnym z odległości kilkuset metrów!)
Okazja spotkała nas sama. W wyniku splotu wielu okoliczności zostaliśmy zaproszeni na bardzo ekskluzywną kolację a na deser serwowano między innymi duriana w kilku odsłonach!
My spróbowaliśmy puddingu z durianem i delikatnych jak jedwab pierożków z ciasta ryżowego nadziewanych durianem.  Wszystko oczywiście było podane w bardzo elegancki sposób i dopóki nie zaczęliśmy jeść, historie o zapachu uznawaliśmy za mocno naciągane, ale… pierwsza łyżeczka puddingu wystarczyła, żebyśmy zgodnie potwierdzili wszystkie najbardziej dosadne opisy zapachu tego owocu. W takich okolicznościach oczywiście dotarcie do smaku zajmuje trochę czasu, bo najpierw trzeba się uporać z zapachem (i przyzwyczaić się albo starać się przestać go czuć) a dopiero potem można się delektować smakiem najlepszego owocu na świecie. I przyznać trzeba, że rzeczywiście smak jest wyśmienity. No może nazywanie duriana najlepszym owocem na świecie to lekka przesada, ale faktycznie ma w smaku coś wyjątkowego i może smakować! A już na pewno, jak się ma okazję to trzeba spróbować, żeby samemu się przekonać co to za cudo 🙂 Generalnie polecamy, bo warto (chociaż nie wiemy jak przebiega jedzenie duriana na surowo, bo wtedy zapach jest być może intensywniejszy… ale może wtedy i smak jest jeszcze lepszy :-))
Kolejnym typowo chińskim eksperymentem mniej – więcej z kategorii kulinarnej było spróbowanie tutejszej wódki.
W czasie zakupów w supermarkecie uznaliśmy, że najwyższa pora odpocząć od tutejszego piwa i chcemy spróbować mocniejszego alkoholu. Staliśmy przed półką z wódkami i nie wierzyliśmy własnym oczom – wybór może nie był rzucający na kolana, ale za to ceny były nieprawdopodobnie niskie! Butelka 600ml 50-procentowej wódki (słabszych wódek tutaj raczej nie ma) kosztowała 6 yuanów!!! (czyli mniej-więcej 2,50 zł). Wyrzucaliśmy sobie, że wcześniej się nie zainteresowaliśmy wódkami ale skoro już wiemy, co i jak to przecież trzeba spróbować różnych – wybraliśmy zatem dwa rodzaje i płacąc 10 yuanów (czyli w sumie trochę ponad 4 zł) za ponad litr wysokoprocentowego alkoholu szczęśliwi pędziliśmy do domu, żeby pić wódkę z colą.
No i w zasadzie tu się już kończy sielankowy klimat tej historii. Po odkręceniu pierwszej butelki , w kuchni rozległ się duszący zapach lakieru, jakby trochę pomieszany z denaturatem. Zwątpiliśmy. Rzeczywiście zapach ten wydobywał się z naszej wódki. Pierwszy łyk – bez coli – żeby sprawdzić, co się w tej butelce kryje, nie był zły, jednak mocny aromat prowokował odruchy wymiotne. Cierpkiego smaku lakieru i jakiegoś bliżej nieznanego bukietu zapachowego oczywiście nie dało się zagłuszyć colą. Ostatnia iskierka nadziei zgasła, kiedy otworzyliśmy drugą (droższą) butelkę chińskiej wódki i okazało się, że historia się dokładnie powtórzyła – i zapach i smak były nieco inne, ale tak samo trudne do zaakceptowania! Aż szkoda na takie wysokoprocentowe trunki takich ładnych butelek w które są rozlewane, bo raczej polecą do kosza razem z zawartością.

Wódeczki

No trudno – ten eksperyment nie należał do udanych. Miłośnicy tradycyjnej wódki będą mieli tutaj spory problem a oswojenie się z aromatami chińskich wódek będzie dla nich sporym wyczynem. Wyczytaliśmy jednak, że jest w Chinach bardzo dobra wódka – z bambusa, ale jak dotąd nie udało nam się jej kupić.

Niezależnie jednak od tego incydentu, przyznać trzeba, że Chiny są rajem dla amatorów alkoholi. Przede wszystkim mają tu bardzo dobre i bardzo tanie piwa! W Chinach są setki rodzajów piw, a każda prowincja ma swoje lokalne marki i wszystkie, które piliśmy bardzo nam smakowały, a do tego kosztują 2-3 juany za butelkę (czyli maksymalnie 1,30 zł). Ciekawostką jest, że nie mają znormalizowanych rozmiarów butelek, a te które są, mają najbardziej fantazyjne pojemności – np. 492ml, 528 ml, 560ml, 610ml – co kto chce 🙂

Piwka

Picie dobrego piwa o pojemności ponad 0,6l za cenę 1 zł to naprawdę niezła frajda, tym bardziej, że chłodne piwo w takim upalnym klimacie samo prosi się o spożycie 🙂
Kolejną zaletą Chin są (co odkryliśmy po nieudanej próbie z wódkami), również tanie i całkiem sensowne podróbki markowych alkoholi, jak np. Johnnie Walkera albo Grantsa.

Whiskacze

Ich ceny oscylują wokół 20 yuanów co daje sumkę 9 zł i to za butelkę wielkości 0,7 lub 0,75! Generalnie jakoś da się żyć i abstynencja nam nie grozi 🙂
Do list naszych chińskich eksperymentów kulinarnych dopisujemy też stek z małpy – mniaaam! Co prawda nie jesteśmy pewni na ile jest to lokalne danie tutaj, a nie jakiś wynalazek sprowadzany z jeszcze dalszych krajów, ale smak ma wyśmienity! Trudno go porównać do smaku innego, bardziej popularnego w Polsce mięsa. Jest bardzo delikatny i miękki a w sosie pieprzowym, czyli tak, jak my go jedliśmy, stanowi zdecydowanie jedną z lepszych dostępnych tutaj potraw.

Jeśli zaś chodzi o kategorię poszukiwań w sklepach smaków zbliżonych do znanych nam w Europie (bo już trochę się stęskniliśmy), to póki co raczej spotykają nas rozczarowania. Największym bólem jest to, że w Chinach zupełnie nie znają chleba. Tzn. takiego „normalnego” jaki jemy w Europie (nie mówiąc o polskim najlepszym na świecie chlebie żytnim). No można to było przewidzieć, skoro na każdy posiłek jedzą nuddle albo ryż, jednak i tak poczuliśmy się tym faktem mocno rozczarowani. Dodatkową zmyłką jest fakt, że mają tu bardzo dużo super wyglądających i zaopatrzonych w najróżniejsze cuda piekarni (są tam nawet zdjęcia prawdziwego razowca z ziarnami), ale niestety nie ma szans, żeby kupić tam normalny chleb! Wielokrotnie już daliśmy się nabrać „bo wyglądał tak podobnie” i zawsze się okazywało, że ten „chleb” jest obrzydliwie słodki, albo z rodzynkami, albo z jakimiś kuleczkami czekoladowymi w środku. To jakiś koszmar po prostu!
Na szczęście udało nam się zlokalizować piekarnię, w której udaje nam się kupować normalne bagietki. Są co prawda jak na tutejsze realia strasznie drogie, ale smakują dokładnie tak, jak powinna smakować bagietka i to na razie jedyne pieczywo, jakim się tu żywimy.
Kolejną nieznaną w Chinach kategorią produktów są sery. Mają chyba tylko tofu, natomiast nie sposób znaleźć np. ser żółty (raz widzieliśmy w tutejszym Makro (Metro), na półce „western products” i kosztował majątek – ponad 50 zł za niedużą kostkę). Czasami natomiast udaje nam się spotkać w sklepach jakieś namiastki serków topionych i wtedy, niezależnie od tego, czy potrzebujemy czy nie, to kupujemy. Oczywiście też są drogie (jak na warunki chińskie) bo za paczkę 10 plasterków serka topionego trzeba zapłacić 20 yuanów (czyli ponad 8 zł) ale na takie szaleństwo sobie pozwalamy. Ale i tu czasami spotyka nas rozczarowanie – ostatnio widząc na półce ser topiony wrzuciliśmy go do koszyka, nie przyglądając się jakoś szczególnie opakowaniu, a w domu okazało się, że jest to ser topiony o smaku… jagodowym!
Ale nie ma się co dziwić, skoro już udało nam się kupić tutaj słodkie kabanosy! Innych po prostu nie ma a smak tych jest… ech… chyba wszelkie opisy tego smaku są zbędne.

Kabanosy i ser

Tak w ogóle to kiełbas nie ma tutaj żadnych więc te kabanosy przez parę godzin były dla nas nadzieją na „lepsze jutro”, które zaraz potem okazało się bardzo złudne 😉 Tego dnia zdenerwowani na te słodkie niespodzianki w potrawach, w których zazwyczaj się tego nie oczekuje wyciągnęliśmy jeszcze jogurt naturalny zakupiony w supermarkecie w nadziei, że będzie przypominał rodzimy smak. I tu nadzieja również poszła w las. Okazało się, że jogurt owszem naturalny, ale mocno słodzony. Smakuje dosłownie jak waniliowy serek homogenizowany 🙁 Przy kolejnych zakupach zwracaliśmy bacznie uwagę by zakupowany jogurt miał jakieś napisy wskazujące na to, że jest naturalny, a nie jakiś tam aromatyzowany. Niestety jogurty z napisami „plane” oraz „no sugar” to po prostu kolejna zmyłka, bo oczywiście te jogurty również są słodkie. Dziwna sprawa. Wiele potraw w których nie spodziewamy się cukru jest mocno posłodzone za to jeśli ktoś chciałby kupić czekoladę, albo jakiś produkt czekoladowy to może sobie raczej pomarzyć bo czekolad nie ma! Są gdzieniegdzie do kupienia jakieś czekoladowe słodycze, ale raczej do czekolady im daleko 😉 Sytuację ratują – choć trudno dostępne – batoniki światowych marek. Tradycyjne słodycze w kolorowych papierkach też mogą zaskoczyć, bo częściej pakuje się tutaj w ten sposób jakieś kandyzowane kawałki wołowiny i innych „koszmarków”.

Jogurty i niby-cukierki

Zupełnie brakuje tutaj też kawy. Takiej normalnej: ziarnistej lub zmielonej. Rozpuszczalną kawę też zresztą znaleźć można w zasadzie tylko w ilościach śladowych i tylko w wybranych sklepach. Jeśli już jest jakaś kawa to jest to na ogół pudełko z saszetkami typu 3w1. Jeśli ktoś nie pije słodkiej, sztucznie zabielonej kawy to marny tu jego los 🙂
Na szczęście namierzyliśmy juz też kilka produktów spełniających nasze oczekiwania – tuńczyka w sosie własnym i szynkę konserwową (o konsystencji konserwy turystycznej). A to już w połączeniu z bagietką i pomidorami daje prawie europejskie śniadanie 🙂
No i zawsze w chwilach krytycznych pomagają nam dzielnie sieciowe restauracje, w których spora część menu jest taka sama jak w Polsce i dokładnie tak samo smakuje. Dobre jest też to, że w Chinach jest cała masa restauracji sieciowych, które naśladują te zachodnie i w zasadzie wcale im nie ustępują, dodatkowo oferując różne potrawy lokalne, i co ważne, oferują podobny asortyment za niższe ceny niż ich słynne światowe odpowiedniki (których nazw nie podamy, żeby nie prowadzić tutaj kryptoreklamy ;-)).
Tak więc Europejczyk może tutaj przeżyć, ale musi się liczyć, że będzie to kosztowało sporo nerwów 😉 Mimo tych wszystkich metod przeżycia i tak każdy Polak będzie tutaj tęsknił za żurkiem, kiełbaską czy zwyczajnym smacznym bigosikiem…

6 komentarzy to “Jeść w Chinach i przeżyć – czy to możliwe”

  1. Ewa Says:

    słodkie kabanosy i kandyzowana wołowina, dlaczego u nas kuchnia chińska – nawet ta prowadzona przez Chińczyków jest całkiem inna, to jednak jakieś transformacje do naszych smaków; a czy pomyśleliście co czują biedni Chińczycy, którzy przyjechali do nas za chlebem i są po kilka kat? jak oni tęsknią za słodkim kabanosem, no może mogą sobie odbić w słodkich jogurtach i serkach waniliowych; bardzo to wszystko ciekawie opisujecie; czekam też na maila. milion buziaków E.

  2. Konrad. Says:

    Cholera, Duriana w Laosie nie spróbowałem, a leżały sobie na straganie. Trochę z nich waliło, ale bez przesady – może nie były dojrzałe? Tak do tego Laosu nie przez przypadek – będziecie tam mieli miłych ludzi (Sabadiiiiiiii) i pozostałości po Francuzach – kawę i bagietki. Niestety spodziewajcie się serwowania po ichniemu, czyli na przykład najpierw kawa, potem jajecznica, potem bagietka, a masło na deser. I nie wolno się na nich gniewać, nie mają pojęcia, że to jest trochę odwrotnie…

  3. admin Says:

    Witamy witamy. Całe szczęście niesłodkiego kabanosa kto chce może sobie dosłodzić wg uznania 😉 Gorzej jak już jest słodki bo wtedy cukru nijak nie można odsączyć 😉 Ale rozumiemy. Wiadomo. To działa w dwie strony więc w Europie Azjaci też nie mają łatwo. Pozdrawiamy bardzo gorrrrąco! Mail pójdzie dzisiaj 🙂

  4. admin Says:

    Konrad. Słuszna uwaga z tymi laotańskimi zwyczajami. Niedługo też tego doświadczymy 🙂 Póki co możemy tylko potwierdzić – o czym zapomnieliśmy napisać w tym „jedzeniowym wpisie” – że w Chinach kolejność podawania potraw jest równie freestyle’owa jak w Laosie. Zawsze gdy zamawiamy jakieś potrawy + desery (np. sorbet) i kawę to na początek idzie to co uda im się zrobić najszybciej, czyli raz kawa raz sorbecik, dopiero jak już się zasłodzisz (klajstrowatą kawą lub owocowym sorbetem) przynoszą Ci główny posiłek. A jak nie wyrobią z jakimś innym daniem to leci to na końcu. Często zdarza się, że jest to zupa 🙂 Ech… takie to zwyczaje 🙂

  5. Ciocia Ala Says:

    No, to robią tak jak w każdej przecietnej restauracji w naszym miłymkraju. Najpierw przynoszą herbatę, kawę albo sok, a potem dopiero danie. Ja się tam z innym serwisem, nawet jak specjalnie prosiłam PO, nigdzie nad Wisłą nie spotkałam, I nie chodzę tylko do chińsko-wietnamskich restauracji.

  6. ola Says:

    No tak, racja! z sokami na poczatek to się faktycznie w Polsce spotykaliśmy, ale kawa to już przesada:) No, miejmy jednak nadzieję, że deserów przed zupą nie będą podawać! Póki co nauczyliśmy się, żeby najpierw zamawiać danie a dopiero po zjedzeniu – deser albo kawę i działa! pozdrawiamy bardzo serdecznie!

Leave a Reply