Czterdzieści i cztery (…godziny w drodze do Malezji)

Czasami nieplanowane podróże są lekkie, łatwe i przyjemne i wszystko idzie jak z płatka, a czasami… a czasami właśnie takie nie są. Albo są w miarę łatwe organizacyjnie tylko strasznie długo trwają, a wtedy ich lekkość i przyjemność w miarę upływu czasu się rozmywa. Tak właśnie wyglądała nasza podróż z Ko Phayam do Kuala Lumpur. Szczerze mówiąc nie jesteśmy pewni, czy gdybyśmy ją wcześniej planowali – zrobilibyśmy cokolwiek inaczej, mniej hardcore’owo, czy ta droga wyglądałaby tak samo, ale dość powiedzieć, że pokonanie niecałego 1000 kilometrów kilometrów zajęło nam – jak w tytule – 44 godziny.
A zaczęło się całkiem niewinnie – mieliśmy w głowach kilka alternatywnych wersji dojechania do stolicy Malezji, więc uznaliśmy, że to wystarczy. Najpierw więc, w poniedziałek 25 stycznia’10 o 9:00 rano odpłynęliśmy łodzią z wyspy Ko Phayam (pobudka na tę okoliczność odbyła się o 6.20) i po 2 godzinach byliśmy znowu w Ranongu. Tam omijając szerokim łukiem usłużnych taksówkarzy, którzy za – bagatela – 50 bathów od osoby chcieli nas zawieźć na przystanek autobusowy znaleźliśmy jakiś lokalny „liniowy” tuk tuk, którym tę samą trasę udało nam się pokonać za 15 bathów (per person). Na przystanku autobusowym okazało się, że jest nocny autobus bezpośrednio do interesującego nas miasta Hat Yai, 50 km od granicy z Malezją i tam trzeba będzie poszukać kolejnego transportu. Wszystko brzmiało extra, tylko autobus odjeżdżał o 20.00. Oznaczało to, że mieliśmy 8 godzin do zagospodarowania w mieście, w którym normalny turysta miałby co robić przez najwyżej 2 godziny. Miasteczko miało jedną ulicę targowo – centralną, na której z wielkim trudem udało nam się spędzić niecałe 3 godziny oglądając uważnie zawartość niemal każdego straganu, robiąc zakupy na drogę w lokalnym supermarkecie i na końcu jedząc – jak się okazało ostatni ciepły posiłek na kolejne 40 godzin. Resztę tego czasu przesiedzieliśmy w okolicach dworca autobusowego, zdecydowanie za często patrząc na zegarki i wyczekując nadejścia godziny odjazdu. I choć chwilami wydawało się że to nigdy nie nastąpi, w końcu zobaczyliśmy wjeżdżający na dworzec nasz autobus. Pakując bagaże do luku uświadomiliśmy sobie, że Pani sprzedająca bilety powiedziała, że autobus jedzie 7 – 8 godzin. Nie wyglądało to za ciekawie, bo co my będziemy robić w jakimś dziwnym mieście około 4:00 rano – tym bardziej, że nie udało nam się zakupić biletów na malezyjski pociąg odjeżdżający z Hat Yai o 14:20 (bo rezerwacje w systemie można dokonywać na co najmniej 48 godzin przed odjazdem). Staraliśmy się nie myśleć, że Lonely Planet mówi, że to bardzo niebezpieczna część Tajlandii, jest dużo ataków bombowych i terrorystycznych.. no ale terroryści o tej porze chyba będą spać! No nic, na razie wsiadamy do autobusu, może będzie jechał dłużej, w końcu azjatyckie autobusy mają zazwyczaj ustaloną godzinę odjazdu, a przyjazd jest zwykle o czasie, który można określić: „jak dojedziemy to będziemy”. Droga nie była spokojna bo autobus był okropnie niewygodny, pełen ludzi, więc nici z planu zaanektowania czterech miejsc, żeby się wyspać, a do tego kilka razy w ciągu drogi autobus był zatrzymywany i przeszukiwany przez oddziały wojska z ogromnymi karabinami. Trochę powiało grozą, ale to chyba tu normalne, choć uzbrojenie było jak na wojnę a nie na rutynową kontrolę! Kiedy wreszcie udało nam się znaleźć taką pozycję, w której można było zasnąć okazało się że już jest 4:00 rano i właśnie dojechaliśmy na miejsce, czyli jednak spania nie będzie – wysiadka. Najpierw obowiązkowa walka z tuk–tukarzami, którzy za niebotyczne kwoty chcieli nas zawieźć w dowolne miejsce (albo nawet sprzedać bilety na autobus do Kuala Lumpur), a później przewodnik i sporządzone wcześniej na tę okoliczność notatki w garść i chwila zastanowienia co dalej. Autobus odjeżdża o 9:00 rano, kosztuje 600 bathów i jest na miejscu około 16:00. Ale nas korciło wreszcie „przejechanie się pociągiem” – jak mówiły nasze notatki, pociąg sypialny odjeżdża o 14.20 (za raptem 10 godzin :-)), jedzie 15 godzin (czyli odpadają koszty noclegu) i kosztuje 500 bathów, czyli taniej. Udało nam się „zmolestować” jednego tuk- tukarza, żeby za przyzwoitą a nie „turystyczną” cenę zawiózł nas na dworzec PKP (no dobra TKP – czyli Tajskie Koleje Państwowe – tłumaczenie własne autora) zapewniając, że dworzec otwiera się o 5.00 rano czyli już za 10 minut. Na miejscu błyskawicznie nas wysadził i zniknął, nie czekając aż dowiemy się, że nas okłamał i że dworzec jest czynny od 6.00. Było zimno, ciemno i pusto a dworzec mógłby grać główną rolę w jakimś horrorze o wymarłym mieście a my mieliśmy tam czekać co najmniej godzinę. Oczywiście jak zwykle byliśmy dzielni i przetrwaliśmy.

dworzec Hat Yai

O godz. 6.00 otworzyły się kasy i pan, któremu nie daliśmy się zbyć zdawkowym „Przyjdźcie po 7-ej, bo ja nie wiem”, w końcu potwierdził to, co wiedzieliśmy z naszych notatek. Chyba rześki poranek spowodował, że poczuliśmy w sobie siłę i energię do wegetowania kolejne kilka godzin (znów 8 godzin – to jakieś przekleństwo) w kolejnym obcym i mało przyjaznym mieście. Zakupiliśmy bilety, nie mogąc się doczekać jak wyglądają malezyjskie koleje (bo pociąg na tej trasie jest malezyjski) i… po około pół godzinie poczuliśmy maksymalny kryzys. Siedzieliśmy na ławkach na peronie tempo patrząc przed siebie (raczej nie wolno spać w miejscach publicznych) i czekając na godzinę o której będzie miało sens wyjście na miasto gdy nagle zerwała się nieziemska ulewa. Deszcz padał tak intensywnie i był tak gęsty, że nie było widać drugiego peronu. Cała akcja trwała może z 10 minut i później znów wyszło piękne słońce, a my sięgnęliśmy do niezastąpionego LP który powiedział, że południe Tajlandii i Malezja o tej porze roku znajdują się w strefie monsunów 🙂 No cóż więc teraz będą z nami jeździć deszcze. Po paru godzinach na dworcu poszliśmy wreszcie obejrzeć okolicę – takie zwykłe miasto, nic szczególnego, ale przynajmniej trochę zaczynało ożywać, więc można było zrobić znów tour po sklepach i straganach (zakupić Miśkowi okulary przeciwsłoneczne – bo od początku pobytu w Kambodży w różnych – bardziej lub mniej niewyjaśnionych okolicznościach zniknęło mu już 5 kolejnych par, ale bez okularów się nie da. Te zakupione ostatnio otrzymały zaszczytne miano najładniejszych :-)), a później przesiedzieliśmy 2 godziny w KFC oglądając film (na swoim laptopie oczywiście – „Berlin Calling” – bardzo polecamy!). Wreszcie poszliśmy na dworzec, stwierdzając, że ostatnią godzinę tam przeczekamy. Okazało się, że pociąg już jest podstawiony. Wielkie „WOW” jakie wydobyło się z naszych gardeł jak weszliśmy do środka było chyba słychać na całym peronie. Od razu uznaliśmy, że warto było czekać i się męczyć tyle czasu, żeby teraz podróżować w takich warunkach. Pociąg przestronny, pachnący czystością, bała pościel, łóżek o połowę mniej w wagonie niż we wszystkich znanych nam do tej pory modelach sleepingów, a do tego każdy ma zasłonkę, żeby spać w spokoju, z największą jak to możliwe na pociąg, dawką prywatności 🙂

wagon

Było super a dodatkowo okazało się, że w łazience jest możliwość wzięcia prysznica. Skorzystaliśmy z tej wymarzonej opcji w ciągu pierwszej pół godziny podróży, zanim pociąg dojechał do granicy.
Przejście graniczne – w zasadzie bez szczególnych sensacji i emocji, bez wizy, bo do 30 dni w Malezji wystarczy pieczątka wjazdowa, na koniec tylko parodia przeszukania bagażu – każdy musiał porozpinać swoje torby i plecaki, a celnik pobieżnie przejrzał zawartość i sprawdził, czy nie wiezie się narkotyków (tak na oko, bez przykładania się do tego i bez psa, który mógłby pomóc), później niemal godzina czekania na peronie aż nasz pociąg wróci – tym razem już w rozszerzonym składzie o kolejnych kilka lokalnych wagonów – i z powrotem do pociągu.

granica

Hurra! Nareszcie będzie spanie 🙂 I to w łóżku, a nie na siedzeniu w autobusie. I po kilkunastu minutach oboje spaliśmy. Wieczorem zrobiliśmy sobie małą przerwę na kolejny film i znów poszliśmy spać, bo mieliśmy w tym temacie spore zaległości. Zanosiło się nieźle – przed nami cała noc spania w cywilizowanych warunkach. Ale to by było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Jak na złość konduktor o 4.30 oznajmił przez megafon, że za 10 minut będziemy na stacji docelowej! No wszystko może się zdarzyć, ale żeby pociąg przyjechał 2 godziny przed czasem to już lekka przesada! I co mamy znów robić w środku nocy, tym razem w Kuala Lumpur? Wybór padł na niezbyt atrakcyjną ale jedyną sensowną opcję pójścia na poszukiwania jakiegoś lokum. Oboje wiedzieliśmy, że guesthouse’y o tej porze są zamknięte, ale coś trzeba było zrobić. Po dwóch nocach w drodze zastanawialiśmy się, czy do naszych plecaków ktoś dowcipny nie dorzucił parę kamieni. Ważyły niemal tonę każdy! 😉 Spacer po Kuala Lumpur o tej porze nie należy do wymarzonych atrakcji. Tym bardziej jak ma się blade pojęcie dokąd się idzie a cel to pojęcie bardzo względne. Dla zabicia czasu i nabrania sił posiedzieliśmy trochę na chodniku na skrzyżowaniu ulic, zobaczyliśmy kilka zamkniętych na głucho guesthouse’ów, jakichś ludzi otwierających swoje sklepikowe biznesy, jakichś wytrwałych imprezowiczów kontynuujących kolejną flaszkę na ławce… i z obłędem w oczach i siłami bliskimi zera docierało do nas, że czas „check out/check in” w większości miejsc jest o godz. 12:00 i jest ryzyko, że do tej pory będziemy musieli przeżyć na ulicy. Byliśmy bliscy zrezygnowania, gdy zobaczyliśmy kolejny „Backpackers Guesthouse”. Weszliśmy na drugie piętro po niekończących się schodach i bez cienia nadziei spytaliśmy czy mają jakiś pokój. Niestety mają tylko jednoosobowy. Nieważne, może być, byle był dostęp do łazienki i łóżko. Pan w recepcji był po całej nocy w pracy i pewnie jedyne czego chciał to już iść do domu, więc nie zareagował na nasz pomysł „zamieszkania” we dwójkę w jednoosobowym pokoju. Pokój o wymiarach 2×2 metry z maleńkim łóżkiem wydał nam się spełnieniem marzeń i tym, co mogło nas spotkać najlepszego w życiu.
O 8:00 rano, najszczęśliwsi na świecie kładliśmy się spać. Więc jednak poprawka – łącznie z szukaniem guesthouse’u podróż trwała 47 godzin. I teraz po umyciu się, odespaniu i najedzeniu – możemy spokojnie powiedzieć, że była bardzo fajna! 🙂

PS. Nasze nowe, tajskie zegarki „Diesel” jak na razie działają, mimo, że po przekroczeniu granicy musieliśmy przesunąć godzinę (co w przypadku takiej jakości, jakiej się po nich spodziewamy było dosyć ryzykownym posunięciem) 😉

3 komentarze to “Czterdzieści i cztery (…godziny w drodze do Malezji)”

  1. Kacper Says:

    Ja właśnie słyszałem, że malezyjskie pociągi są zadbane i obowiązuje tam pełna kultura. Godzin w sumie nie da się ustawiać więc trudno, ale za to warunki wynagradzają wszelkie niedogodności. Super przygody! Ciekawe jak was dalej Malezja ugości 🙂 Z pozdrowieniami!

  2. Jason Says:

    Hey,
    We are in Kuala Limpur, maybe right around the corner! Tomorrow we are headed to Batu caves for the big Thaipusan festival!. We are staying at the D Oreiental Hotel (82 & 84, Jalan Petaling), room 510. It is just between the guy who sells shoes and one who sells watches. Haha, that’s everywhere! In a few days we are going down to Melaka.

    Cheers!

  3. admin Says:

    Hi Jason! Nice to hear you again! 🙂 I’ve just sent an e-mail to you. We can meet tomorrow if you want, as we are going to Batu Caves as well 🙂 See you soon!

Leave a Reply