Welcome to Laos, czyli nie taki diabeł straszny

Punktualnie o 9.00 autobus odjechał z dworca w Mengli. I już o 9.10, z niewiadomych przyczyn, zatrzymał się na kolejnym dworcu w tym samym miasteczku, gdzie stał ponad pół godziny, a kierowca w tym czasie poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy 🙂 A mogliśmy te pół godziny dłużej pospać, no! Jednak nie odebrało nam to dobrych humorów i podekscytowani, nie mogliśmy się doczekać, jak będzie wyglądało przekraczanie granicy chińsko–laotańskiej i co nas czeka po „tej drugiej stronie”. W autobusie oprócz nas znajdowały się 3 pary travelersów – z Anglii, Szkocji i z Izraela. Dość szybko nawiązaliśmy kontakt i wymienialiśmy się wzajemnie chińskimi doświadczeniami i planami na dalszą podróż.
Jak się okazało droga do granicy minęła nam bardzo szybko. Poranne mgły szybko ustąpiły miejsca prażącemu słońcu i mogliśmy z zapartym tchem podziwiać ostatnie już krajobrazy południowego Yunnanu. I po raz kolejny powtórzymy się – jeśli chodzi o przyrodę, roślinność i widoki to zdecydowanie najpiękniejsza prowincja Chin. Wysokie góry, wśród gór niewielkie wioski, tropikalna roślinność o zieleni tak soczystej, że aż wyglądającej na sztuczną, dzikie bananowce rosnące przy drodze a w dolinach kilkudziesięciometrowe babusy. Po prostu obłęd! Całą drogę do granicy odbyliśmy z nosem przyklejonym do szyby, obiecując sobie, że następny raz do Chin przyjedziemy tylko p to, żeby dokładnie poznać Yunnan (początkowo myśleliśmy, że została nam tylko Przełęcz Skaczącego Tygrysa na północy, ale stopniowo przekonaliśmy się, ze cały Yunnan wart jest głębszego poznania) 🙂 W tak pięknych okolicznościach przyrody, zupełnie niepostrzeżenie minęły dwie godziny drogi i znaleźliśmy się na przejściu granicznym Mohan – Boten. Przygraniczne, chińskie miasteczko Mohan jest niewielkie, ale niesamowicie zadbane i czyste, a budynek przejścia granicznego wręcz imponujący i urządzony trochę z przesadnym przepychem. Sądzimy, że jest to taka manifestacja chińskiej potęgi, mająca na celu zwielokrotnienie kontrastu między tym, co za chwilę mieliśmy zobaczyć po stronie laotańskiej (i odwrotnie – dla turystów podróżujących z Laosu do Chin – taka imponująca wizytówka, mówiąca – „zobaczcie jak u nas jest wspaniale”). Odprawa paszportowa przebiegła bardzo sprawnie, choć jak się okazało dziś rano to był ostatni dzień ważności naszej wizy, a cały czas żyliśmy w przekonaniu, że wyjeżdżamy z Chin wcześniej 🙂 Na szczęście po stronie chińskiej celnicy byli bardzo mili i po krótkiej, kurtuazyjnej rozmowie wbili nam pieczątki wyjazdowe.

Granica w Boten

Po przejściu przez tę procedurę wszystkich osób z naszego autokaru, podjechaliśmy kilka kilometrów dalej, gdzie zobaczyliśmy jak wygląda granica laotańska – niewielkie baraki, gdzie wszystkie sprawy załatwia się przy okienku, stojąc na dworze (bez luksusu klimatyzowanych, przestronnych sal, jak to ma miejsce po stronie chińskiej), jednak przemili celnicy i bardzo przyjazna i szybka procedura otrzymania wizy „on arrival” sprawiły, że wszystko nam się bardzo podobało. O szczegółach dotyczących wyrobienia wizy laotańskiej na przejściu granicznym w Boten napiszemy oddzielnie w sekcji wizowej naszego blogu, a tu mówimy tylko zdecydowanie, że to super łatwy i niedrogi sposób uzyskania pozwolenia na pobyt w Laosie i co ważne – wizy są 30-dniowe! (a z informacji które znaleźliśmy w necie wynikało, że 15, więc tym większa była nasza radość).
Gdy już cała nasza „wycieczka” miała w paszportach wizy, gremialnie cofnęliśmy o godzinę zegarki, żeby być w zgodzie z czasem laotańskim i wsiedliśmy z powrotem do autokaru, by ruszyć w dalszą drogę. Spodziewaliśmy się, że mniej więcej po godzinie będziemy w Luang Nam Tha, jakież więc było nasze zdziwienie gdy po kolejnych kilku kilometrach autobus się zatrzymał, kierowca wysiadł i przez dłuższy czas nie wracał. Okazało się, że dopiero tu znajduje się kontrola celna (kawał drogi za przejściem granicznym) i stoimy w kolejce do odprawy. Wszyscy więc wysiedliśmy z autobusu i przez ponad 1,5 godziny czekaliśmy w narastającym upale, aż celnik pozwoli nam jechać dalej. Byliśmy już wcześniej przygotowani mentalnie na to, że po Laosie się podróżuje przede wszystkim długo, wiec taka atrakcja nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia – po prostu idealnie wpisała się w to, czego się spodziewaliśmy. Wreszcie udało nam się ruszyć w ostatni odcinek drogi. Luang Nam Tha znajduje się niedaleko granicy z Chinami, więc wiedzie do niej całkiem niezła droga asfaltowa (wybudowana zresztą przez Chińczyków), co w Laosie z tego co wiemy nie jest rzeczą powszechnie spotykaną. Chwilami aż żałowaliśmy, że ta droga jest taka krótka, bo widoki jakimi powitał nas Laos zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Ludzie żyją tu, jakby czas się zatrzymał sto lat temu, a może i jeszcze dawniej. W drodze od granicy do Luang Nam Tha mijaliśmy wioski, w których wszystkie domki były drewniane, osadzone na palach z dachami krytymi trzciną, ludzie nie zważając na upał pracowali w polu lub z zagrodzie i byli przy tym cały czas uśmiechnięci. Trzeba przyznać jednak, że krajobrazy laotańskie w połączeniu ze stylem życia miejscowej ludności i architekturą jakby wyjętą ze skansenu, są jeszcze bardziej imponujące niż południowochińskie. Mamy więc nadzieję, że nasz zaplanowany na ok. 2 tygodnie pobyt w Laosie pozwoli nam zobaczyć wszystko to, co najpiękniejsze.

Laotanskie wioski

Luang Nam Tha, to jak się okazało niewielkie miasteczko żyjące przede wszystkim z turystów (głównie z Europy, USA i Australii), których jest u całkiem sporo, ale poddają się leniwemu, spokojnemu, lokalnemu trybowi życia, w związku z czym nie pędzą nigdzie na złamanie karku i nie rzucają się zbyt w oczy. My, wraz z czwórką nowych znajomych z autobusu, zdecydowaliśmy się odnaleźć najbardziej rekomendowany przez Lonely Planet guesthouse, jednak, jak było do przewidzenia, nie było w nim żadnych wolnych pokoi. Na szczęście Luang Nam Tha jest na każdą liczbę turystów przygotowane – hostele i guesthouse’y znajdują się dosłownie w co drugim domu, więc bez problemu znaleźliśmy inne miejsce – jak na warunki laotańskie wyjątkowo ekskluzywne, z ciepłą wodą całą dobę i bezprzewodowym Internetem (stąd wykorzystujemy te luksusy maksymalnie i od razu dzielimy się pierwszymi wrażeniami z Laosu). Dodatkową atrakcją naszego lokum są biegające po ścianach gekony i rosnący na podwórku, niemal tuż pod naszymi oknami bananowiec z ogromną kiścią owoców. Po szybkim ogarnięciu się i obowiązkowym prysznicu, razem z dwiema pozostałymi parami ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu dobrego jedzenia. Plan został zrealizowany w 100% trafiliśmy do super restauracji, w której mieli menu po angielsku, więc łatwo było zrozumieć, co się zamawia. Zapachy, jakie do nas docierały w trakcie, gdy właściciele restauracji przygotowywali zamówione przez nas dania były wspaniałe. Jak się później okazało smakowały również wyśmienicie! Szczególnie po prawie 3 miesiącach spędzonych w Chinach, pyszne jedzenie, dobre przyprawione i ładnie podane, było tym, na co bardzo czekaliśmy. Do tego wszyscy wypiliśmy lao beer i w doskonałych nastrojach ruszyliśmy na obchód miasta. Późnym wieczorem jak w większości azjatyckich krajów warto zajść na night market, gdzie miejscowa ludność wystawia stragany z jedzeniem i przygotowuje posiłki. Night market w Luang Nam Tha jest prawdziwym night, bo oświetlenie pozostawia tutaj wiele do życzenia, ale w przyciemnej atmosferze tworzy się jeszcze ciekawszy klimat więc polecamy 🙂

LuangNamtha

To, co jest największą atrakcją tej okolicy, to piesze lub rowerowe wycieczki w góry organizowane przez wszystkie hotele i agencje turystyczne z dodatkowymi atrakcjami jak spływy kajakami albo pontonami, podczas których odwiedza się mieszkańców okolicznych wiosek. Jednak nie da się zrobić i zobaczyć wszystkiego, więc my zdecydowaliśmy się, że już następnego dnia z samego rana jedziemy do Huay Xai, skąd zamierzamy płynąć Mekongiem do Luang Prabang – dawnej stolicy Laosu.

2 komentarze to “Welcome to Laos, czyli nie taki diabeł straszny”

  1. Basia Says:

    Ojej, tyle nowych wpisów, że chyba dopiero w weekend nadrobię zaległości…a night market to dosyć osobliwa sprawa. szkoda w sumie, że u nas nie ma czegoś takiego – po zabawie na mieście pozostają tylko nie pierwszej świeżości zapiekanki i kebaby. pozdrawiam

  2. Alicja Says:

    To chyba kwestia klimatu. We Włoszech, Hiszpanii czy nawet swojskiej Bułgarii też kwitnie nocne życie.

Leave a Reply