Archive for sierpień, 2009

Irkuck

wtorek, sierpień 18th, 2009

Pusto wszędzie, głucho wszędzie – co to będzie?

wtorek, sierpień 18th, 2009


Wyjazd zaplanowany na poniedziałek na starcie uległ niewielkim zmianom. Tzn. trasa i czas jaki chcieliśmy na to przeznaczyć się nie zmieniły, ale okazało się, że koreańscy towarzysze podróży się wycofali i właściciel gusethouse’u pomógł na szybko zmontować inną ekipę. Tak więc finalnie w rosyjskim furgonie oprócz nas znaleźli się: para z Hiszpanii, wykładowca filozofii z Rumunii oraz prowadząca badania nad końmi Holenderka. Poza tym mieliśmy kierowcę, który nie znał ani jednego słowa po angielsku, za to doskonale powoził rosyjskimi furgonami, oraz Goto – mongolskiego przewodnika, który swobodnie porozumiewał się po angielsku. Towarzystwo za wyjątkiem filozofującego Rumuna, który zamęczał wszystkich swoją osobą paląc ciągle papierosy i pijąc piwo okazało się rewelacyjne. Hiszpanie okazali się pełnymi humoru ludźmi przy których można było boki zrywać od różnych gagów i tekstów, a Holenderka mimo wieku zawyżającego naszą średnią, bardzo miłą i wesołą osobą. Przewodnik i kierowca to bardzo poczciwi i sympatyczni ludzie więc podróż jeśli chodzi o relacje interpersonalne była bardzo przyjemna.

Z początku nie zachwycała nas perspektywa spędzenia siedmiu dni w samochodzie typu „russkaja maszyna”, ale im dalej w step tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że nie ma lepszego środka transportu na taki wyjazd. Jeżeli ktoś widział mapę drogową Mongolii i myślał, że w miejscu gdzie kartografowie żwawo rysują kreski oznaczające drogi znajduje się jakakolwiek droga ten dał się zwieść i omamić kartograficznej fatamorganie, o którą na pustyni nie trudno. Zaraz po wyjechaniu z Ułan-Bator asfalt się urwał i tyle go wiedziano do końca wyjazdu… J Zaczęły się stepy, podeszczowe błota i kałuże (po opadach z ostatniej nocy) oraz kamienie. Słowem kompletny off-road. Jeżeli ktoś chciałby tam pojechać klimatyzowanym busem to makaronizując: „forget!”. Poza ruskim furgonem i ewentualnie dobrej jakości samochodem typu jeep nic tam raczej nie przejedzie. Trzeba bowiem co chwila pokonywać różnego rodzaju przeszkody, typu wyschnięte koryta rzek, suche piaski i inne „uprzyjemniacze” podróży na których normalny samochód dość szybko zgubił by zawieszenie J

Poza tym jest jeszcze jedna niebywała zaleta takich maszyn. Wprawny kierowca-mechanik może w przypadku awarii pojazdu (hamulców, silnika czy innych elementów) sam naprawić taki furgon. W czasie całego naszego wyjazdu furgon psuł się trzykrotnie i za każdym razem kierowca sam w ciągu nie więcej niż pół godziny potrafił naprawić maszynę (raz wymiana klocków hamulcowych, raz naprawa zerwanej linki od gazu, a innym razem zmiana zamocowania koła).

 

Furgon

 

Aczkolwiek… na swojej trasie spotkaliśmy parokrotnie chłopaka z Holandii, który wymyślił sobie, że przejedzie stepy i pustynię zakupioną na tę okazję starą Ładą. No i pomysł miał w sobie sporo logiki. Bo niby jakie jeszcze auto osobowe poza rosyjskim wytrzyma takie crashtesty? Po którymś z kolei spotkaniu widać było, że auto ma już pourywane układy wydechowe, pogiętą karoserię, urwane fragmenty reflektora, brak szyby itd., ale nadal dzielnie poruszało się po bezdrożach wydając z siebie ogromny ryk, który był słyszalny na wiele kilometrów. Bosy kierowca w podartej koszulce nie tracił uśmiechu zbierając na tylnym siedzeniu kolejne części pojazdu i wzmacniał siebie piwkiem, a wieczorem wódeczką (kupował w jednym z pustynnych sklepików w czasie kolejnego spotkania na trasie). Po udanej eksploracji Mongolii zamierzał auto porzucić bądź sprzedać jakimś „tubylcom” 😉 Naprawdę nie wiemy jak zdołał pokonać niektóre fragmenty trasy, bo miał z tym problem nawet postradziecki furgon, a w dodatku bez wprawnego kierowcy, który wie, którą ścieżkę wybrać na kolejnych rozstajach ścieżek stepowych (nie ma tam przecież żadnych drogowskazów, a GPS’u tu nikt nie używa) raczej ciężko dostać się tam gdzie się planuje. Oczywiście nasz „latający Holender” też się gubił wielokrotnie i w końcu postanowił „podpiąć” się pod nasz furgon podążając po jego śladach J

Generalnie nasze wrażenia z wyjazdu na południe Mongolii można streścić w jednym zdaniu: pusto wszędzie i głucho. Przez dziesiątki, a czasem setki kilometrów nie widać żywego ducha, tylko błąkające się stada zwierząt. Gdzieniegdzie można zauważyć ogromne drapieżne ptaki, które kołują nad stepem w poszukiwaniu ofiary, bądź czatują spoczywając na jakimś pagórku. Krajobraz Mongolii zmienia się w niektórych miejscach dramatycznie poprzez wyrastające ni stąd ni zowąd góry i skały. Niektóre ogromne i strzeliste, inne o niesamowitych barwach pomiędzy czerwienią i pomarańczą. Jedno jest regułą: im dalej na południe tym coraz mniej suchych roślin. Nie dość, że ziemia sucha jak pień to jeszcze roślin jak na lekarstwo. W takich warunkach, aż trudno uwierzyć, że te ogromne stada zwierząt znajdują tu coś do pożywienia.

 

Gorki

 

No i inna zagadka: jak odnajdują je właściciele? Nie znamy odpowiedzi, ale jakoś to funkcjonuje. Pewnie tak jak sprawa związana z odnajdywaniem rodzin w gerach, które przecież parę razy w roku są przenoszone w zupełnie inne miejsce Mongolii. Na pytanie jak może docierać poczta do rodziny zamieszkującej Gery, usłyszeliśmy od tubylców odpowiedź: listonosz jedzie na koniu i szuka. Jak nie znajdzie to trudno: korespondencja nie dociera do adresata J W dobie satelit, Internetu i innych wynalazków Mongolia wygląda na kraj, który skutecznie opiera się takim „problemom”. Nie tym żyją tutaj ludzie, tylko zwierzętami, ich zdrowiem i karmieniem swoich rodzin. Zwierzęta zdają się być w ich życiu najważniejsze. Nawet podstawowe przywitanie mongolskie to nie żadne tam „how are you?” czy „jak się masz?” tylko „jak się mają Twoje zwierzęta?”, „czy rosną i przybierają na wadze?” J Aż trudno w to uwierzyć, ale to nie żaden żart.

 

Zwierzeta

 

W czasie swojej wyprawy mieliśmy więc okazję zobaczyć jak żyją rodziny nomadów, jak wygląda ich dobytek i jak sobie radzą zwierzęta. U kilku takich rodzin mieszkaliśmy „po drodze”, bo przecież żadnych innych miejsc gdzie można się zatrzymać nie da się znaleźć. W porozrzucanych co kilkadziesiąt kilometrów gerach mieszkają całe rodziny z dziećmi, żyjąc z dnia na dzień, bo ciężko tu o wodę, a waruki sanitarne są takie, że jeśli ger stoi dość długo to rodzina wykopuje dziurę w ziemi i stawia nad nią jakiś sklecony z desek wychodek. Często jednak nie ma nawet takiego miejsca i rodzina za potrzebą biega gdzie popadnie. Zresztą co za różnica czyje odchody wysychają. Pełno tu przecież „śladów zapachowych” po kozach, owcach, koniach czy wielbłądach, które w skwarze słońca dość szybko tracą swoje walory zapachowe. Jednego tym rodzinom nie można odmówić: gościnności. Zwyczaj każe witać każdego gościa wspomnianymi we wcześniejszym wpisie blogowym dobrami, czyli „czym chata bogata”. Zazwyczaj z termosu rozlewana jest do miseczek herbata z mlekiem i solą i podawany jest suszony jogurt. Mieszkańcy gerów wykładają na dachy swoich namiotów różne mleczne specyfiki, które wysychają a potem stanowią doskonałe porcyjki jedzenia. Wewnątrz zaś pod sufitem geru wiszą często suszące się mięsa zwierząt.

 

Rybki

 

Oczywiście często można też popróbować lokalnego napoju narodowego jakim jest ajrag (czyli kumys). Po wydojeniu kobyłki mleko wlewa się do worka ze skóry zwierzęcej i miesza się go pozostawiając do następnego dnia. Zmieszany ze znajdującym się tam już wcześniej mlekiem szybko nabiera smaku, który można określić jako dobrze zmiksowane zsiadłe mleko lub kefir. Ma więc kwaskowy smak i dla osób, których żołądek nie przywykł do takich atrakcji oznacza raczej szybką wycieczkę w step lub w lepszej sytuacji drewnianego wychodka.

 

Airag

 

Dla tych, którzy wybierają się na południe Mongolii na pewno można polecić zajrzenie do ruin zburzonej świątyni buddyjskiej zwanej „Tsagaan Suvraga” (White Temple), położonej wśród pięknych kamieni w kolorze skał wąwozu Colorado. Pieszo a nawet w sandałach można pozdobywać okoliczne wzgórza w niesamowitym otoczeniu i robiąc piękne fotografie.

 

Skalki

 

Warte uwagi są też tereny piaskowe, gdzie wiatr usypuje wysokie na kilkadziesiąt metrów wydmy z drobniutkiego białego piasku. Wspinaczka na takie wydmy to nie lada wyzwanie. Wchodzenie na skałki to przy tym betka. Próba wchodzenia oznacza bowiem zapadanie się stóp w zsuwającym się piasku, co daje takie efekt, że po wykonaniu kilku kroków przesuwamy się o nie więcej niż kilkadziesiąt centymetrów. Na taką wspinaczkę lepiej nie zabierać żadnych bagaży ani butów. Najlepiej wziąć tylko małą butelkę wody i wchodzić na boso. My swój plecak porzuciliśmy już na wysokości ¼ wzniesienia. Potem i tak było niesamowicie ciężko.

 

Piaski

 

Na pewno warto też zajrzeć do Yoliin Am Canion gdzie ogromne, przepiękne góry otaczają płynący strumień wody, przyciągający tu rozmaite zwierzęta i ludzi. Przez większą część roku mimo pustynnego otoczenia tych gór w kanionie znajduje się gruby lód jako, że góry doskonale izolują ciepło a strumień niesie lodowatą wodę. To znakomite miejsce spacerowe, pozwalające na przemarsz w kanionie dwudziestu paru kilometrów. Niektóre jego odcinki zapierają dech w piersiach i dobierają mowę budząc respekt przed niesamowitą naturą.

 

Kanion

 

Warte uwagi są też Red Flaming Clifs, gdzie odnajdywano różne szkielety dinozaurów i skamieniałe jaja prehistorycznych stworzeń. Kolor tych klifów połączony z czerwonym gliniastym podłożem daje przepiękne wrażenia estetyczne a śmiałkom daje możliwość eksplorowania terenu w poszukiwaniu jaj dinozaurów za które w przypadku sukcesu można zebrać pokaźną sumę na inne wycieczki 😉

 

Klify

 

Będąc w głębokiej pustyni warto skorzystać z możliwości ujeżdżania wielbłądów. Zwierzęta te mają ogromną siłę, ale są dość leniwe. Nic dziwnego skoro muszą poruszając się po trudnych do pokonania piaskach zachowywać jak najwięcej energii na długie wędrówki. Nasze wielbłądy wymagały więc częstego poganiania energicznym „Czu Czu” co można przetłumaczyć na bardziej zrozumiałe dla nas „come on, come on” J Przy okazji takiej wędrówki można się przekonać czym te zwierzęta żywią się na pustkowiu. Żadne „normalne” zwierzę nie znalazło by na tych terenach nic co można by uznać za strawę, jednak wielbłądy dziarsko pochylały się nad różnymi ciernistymi krzaczkami, które miały więcej suchych badyli niż zielonych listków by potem miażdżyć je w swoich zębach. To naprawdę śmieszne zwierzęta. Ich mordy wyglądają jakby ciągle drwiły sobie z ludzi, że muszą się tak męczyć podczas gdy one nic sobie z tego nie robią, susząc zęby do słońca w krzywym uśmiechu J

 

Wielblad

 

Jedyne co można odradzić pokonującym bezdroża Mongolii to słynna była stolica Mongolii czyli Karakorum (po tutejszemu Harhorin). Wbrew wszystkim przewodnikom wskazującym to miejsce jako legendarne ruiny świątyni na których odbudowano parę świątyń buddyjskich i muzeum, znajdujących się w jednym otoczonym murem kompleksie, nie zawiera w zasadzie nic ciekawego. Owszem są zbiory muzealne, ale można je z powodzeniem umieścić w kilku pokoikach przeciętnego muzeum, a buddyjskie świątynie są dużo mniej okazałe niż chociażby Gandan w Ułan-Bator. Samo zaś miasto to spora wioska z dwiema stacjami paliwowymi, kilkoma hotelikami i miejscami dla turystów. W zasadzie więcej można zobaczyć w stepie niż w tej „metropolii” 😉

 

Karakurum

 

Jeśli komuś zależy na popatrzeniu na ciekawe ruiny świątyń to spokojnie polecamy Ongiin Khiid. To zburzone niegdyś świątynie buddyjskie po dwóch stronach piaszczystej drogi, położone w miejscu, gdzie znajduje się rzadki widok w Mongolii czyli prawdziwe drzewa. W prawdzie przypominają one bardziej drzewka oliwne bliskiego wschodu, ale i tak robią wrażenie. Ruin tu sporo i można rozbudzić sobie wyobraźnię jak mogły tu kiedyś wyglądać okazałe budowle skupiające mnichów buddyjskich.

 

Ruiny

 

Powrót do Ułan-Bator z dawnej stolicy (dystans ponad 360km) okazał się jeszcze trudniejszy niż poprzednie bezdroża. Mimo, że mówiono nam, że te miasta połączone są drogą asfaltową, asfaltu było tu może w mniej niż połowie tego docinka drogi. W dodatku po ulewnych deszczach poprzedniej nocy zebrało się mnóstwo błota w którym utykały samochody, ciężarówki i inne pojazdy. Koszmar po prostu. W rezultacie trasa którą w normalnych warunkach przeciętnego kraju europejskiego można by pokonać w max 4 godziny tutaj okazała się męczarnią na 8-godzinną podróż.

Cała trasa, którą pokonaliśmy w czasie tego 7-dniowego wyjazdu przedstawia się następująco:

 

tour_to_gobi

 

Mimo tych wszystkich niedogodności byliśmy szczęśliwi bo to co zobaczyliśmy w czasie tego wyjazdu na długo zostanie w naszej pamięci, a obraz prawdziwej Mongolii, gdzie wiatr hula po stepie, a mimo biedy uśmiechnięci ludzie z otwartymi ramionami witają turystów daje poczucie, że prawdziwe nieskażone „myśleniem cywilizacyjnym” człowieczeństwo jeszcze długo będzie funkcjonować na świecie.

My jednak jako europejczycy z radością zameldowaliśmy się w guesthousie, gdzie można było w końcu wziąć normalny prysznic i położyć się w normalnym łóżku z pościelą… ech te wygody! J

Teraz już możemy spokojnie pożegnać Mongolię i wybrać się do sąsiadujących od południa Chin.

Czy konie mnie słyszą?

niedziela, sierpień 9th, 2009

 
Wjazd do Mongolii oznaczał jeszcze wjechanie w specjalną wydzieloną strefę (za ogrodzeniem z drutami kolczastymi) w której zatrzymał się pociąg i umundurowani strażnicy z psem mogli dokonać ostatniego sprawdzenia podejrzanych miejsc.

Rosja-Mongolia

Pociąg stał tam tylko przez chwilę by potem zatrzymać się na prawie dwie godziny w Suhtarbaatar gdzie tym razem mongolscy celnicy zebrali deklaracje celne i przeszukali raz jeszcze wagony. W tym czasie wszystkie wagony oblegane były przez handlarzy walutą, którzy skupowali niechciane już ruble zamieniając je na dowolną walutę. W zasadzie dla kogoś komu pozostała rosyjska waluta a nie zamierzał już wracać do Rosji najłatwiejszy sposób pozbycia się zbędnych papierków. Oczywiście kurs pewnikiem niższy niż w „pierwszym, lepszym” kantorze, ale chętny do odsprzedania zawsze się znajdzie.
Po uzyskaniu informacji, że postój potrwa jeszcze godzinę, a pasażerowie powinni opuścić wagony poszliśmy na pierwszy mongolski rekonesans. Udało się namierzyć bankomaty gdzie dokonaliśmy wypłaty gotówki na pierwsze zakupy na terenie chanów. No i pierwsze miłe zaskoczenie w wieśniaczym sklepie spożywczym napotkanym tuż za dworcem kolejowym.

Sklepik Suchbaatar

Ceny nieporównywalnie niższe niż w Rosji, a co ważniejsze dużo niższe niż w Polsce. Tak więc wkroczyliśmy w końcu w tańszą Azję. Po powrocie z tego rekonesansu zajrzeliśmy na tory gdzie pozostawiliśmy nasze wagony i włosy stanęły nam dęba. Nie było naszego składu! Po głowie zaczęły nam przelatywać dziesiątki myśli, co zrobić dalej i jak odzyskać bagaż, który pozostał w przedziale. Po krótkiej walce z myślami włosy powoli opadły na swoje miejsce bowiem zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi pasażerami pociągu, którzy nadal przebywali na dworcu. Okazało się, że nasz skład pojechał sobie na zupełnie inny tor i został podczepiony pod inny pociąg. Tak więc odszukaliśmy swój wagon i wszystko już wróciło do normy 🙂
Podróż do Uałn-Bator była potwierdzeniem wyobrażeń o kraju pełnym gerów (specjalnych dużych okrągłych namiotów mongolskich w których mieszkają Mongołowie) oraz koni i innych zwierząt domowych. W kraju w którym na jednego mieszkańca przypada aż 13 koni, a samo państwo mimo iż 5-krotnie większe niż Polska ma jedynie 2,5 mln mieszkańców (z czego 1,5 mln przypada na Ułan-Bator) należało się spodziewać, że ujrzenie człowieka to duży sukces a w ogromnych pustych przestrzeniach można przede wszystkim zobaczyć stada zwierząt i postawione gdzieniegdzie gery.
Do Ułan-Bator dotarliśmy po godz. 6:00 czasu lokalnego. I tu pierwsza niespodzianka. Mimo, że Mongolia znajduje się w tej samej strefie czasowej co Irkuck i inne nadbajkałskie miejscowości to nie stosuje się tu czasu letniego w związku z czym różnica czasowa nie wynosi +8h względem GMT tylko +7h. Na dworcu powitało nas małżeństwo u których mieliśmy nocować (skorzystaliśmy z ich propozycji couchsurfingu). Tak więc transport mieliśmy zapewniony 😉 Jak się okazało ostrzeżenia, że w mieszkaniu nie mają toalety a do dyspozycji mają tylko jedno łóżko okazały się mocno przesadzone. Ale… nie w tę stronę, której należałoby się spodziewać. Owszem mieli do dyspozycji jedno łóżko, ale było to łóżko w którym oni śpią (w jedynym w tym mieszkaniu pokoju w zasadzie wydzielonym z jednego pomieszczenia kuchenno-pokojowego), a samo mieszkanie wzbudziło u nas spore konsternacje. Dzielnica położona wśród samych gerów i rozpadających się domów, bez wody i kanalizacji. Oczywiście nie były to bynajmniej obrzeża Ułan-Bator tylko w zasadzie jego centrum.

Ulan-Bator1

Po prostu takie mieszkanie jest tutejszym standardem. A jeżeli ktoś dysponuje wygodami typu woda i toaleta w mieszkaniu to należy do lepiej sytuowanej klasy. Za wodę trzeba płacić i przywozić sobie w beczkach by móc z niej korzystać np. w celu toalety, czy mycia naczyń. Poza tym nasi gospodarze mimo, że młodzi mogli już się pochwalić dwójką dzieci, które przebywały akurat u rodziców w gerze na obrzeżach miasta, gdzie spędzają w zasadzie całe lato. Takie poświęcenie jak przyjęcie pod swój dach obcych przecież osób w takich warunkach naprawdę zasługuje na uznanie. Tylko szczerzy ludzie mogą się tak poświęcać zachowując mimo wszystkiego niekłamaną radość i uprzejmość.
Przywitano nas jajecznicą, którą zjedliśmy na podłodze wraz z gospodarzami. Od razu zadeklarowaliśmy się, że wolimy spać na podłodze a łóżko pozostawiamy gospodarzom.
Tego dnia z małą mapą w ręku ruszyliśmy na pierwsze poznawanie stolicy Mongolii. Język mongolski jest nie podobny do żadnego innego języka więc mimo iż słowa zapisywane są cyrylicą nie można w zasadzie zrozumieć ani jednego wyrazu. Żeby się przekonać czy to co napisano na szyldzie nad drzwiami wskazuje na sklep czy jakiś punkt usługowy trzeba po prostu zajrzeć do wnętrza 🙂
Swoją drogą Rosjanie wyrządzili Mongołom straszną krzywdę wprowadzając w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku „na siłę” cyrylicę, jako, że ich narodowy język pisany – jest tak jak sama mowa niepodobny do niczego. Pisany z góry do dołu przypomina bardziej arabskie gryzmoły niż koreańskie czy chińskie krzaczki. Jako, że cyrylica nie mogła wyczerpać wszystkich stosowanych w tym języku głosek w wyrazach jest mnóstwo powtórzeń samogłosek wydłużających ich brzmienie a także do alfabetu potrzebne było wprowadzenie dwóch nowych liter podobnych do „u”, ale wymawianych nieco inaczej. W ten sposób nasz odświeżony rosyjski teraz wprowadzał tylko niepotrzebne zamieszanie w głowach jako, że pozwalał przeczytać 95% słów ale nie dawał kompletnie pojęcia o co w ogóle chodzi 🙂
Centrum stolicy Mongolii po jednym dniu mieliśmy już niemal całe w głowach i mogliśmy się po nim poruszać pieszo bez żadnych dodatkowych pomocy.
Miasto pełne jest niewyobrażalnych ilości kurzu i pyłu, dlatego wiele ludzi chodzi po prostu w maskach tak by chronić swoje płuca. Ubrania, skóra i włosy po paru godzinach spaceru po Ułan-Bator są po prostu brązowo-szare i wymagają mycia i czyszczenia. Niestety nie jest to proste w kraju gdzie wody jest jak na lekarstwo i stanowi tutaj dobro luksusowe.

Ulan-Bator2

Po obeznaniu się z miastem i jego urokami wieczorem odbyliśmy wizytę u rodziców naszych gospodarzy więc mieliśmy okazję zobaczyć jak w praktyce wygląda życie w gerach. Takich prawdziwych, a nie wystawianych na potrzeby turystów. Oczywiście przywitano nas standardowymi specjałami, którymi dysponuje każda rodzina nomadów w Mongolii, czyli podanym do misek gorącym napojem z zielonej herbaty zmieszanej z kozim mlekiem i solą (w innych wariantach zamiast koziego dolewane jest mleko z kobyły) oraz czymś co przypomina nasze pierogi z mięsem, ale wielkości tych, którymi zajadają się Rosjanie. Poza tym suszony jogurt i inne „wariacje na temat”. Trudno się dziwić. Tutaj nigdzie nie ma warzyw (po prostu nie mają gdzie rosnąć), a produkty z mleka pozyskiwanego hektolitrami ze zwierząt plączących się po kraju ogromnymi stadami są podstawowym pożywieniem każdej rodziny. Wyspecjalizowano się już do tego stopnia, że z jogurtu robi się tutaj przyzwoity alkohol zwany „Nermel Arkhi”. Jego „procentaż” nie jest może powalający (dwadzieścia parę jednostek), ale za to efekt działania jest określany jako Silent Death. Po prostu pijesz tę wódeczkę (smak ma naprawdę ciekawy i nosi w sobie jakieś nuty wódki połączonej z łagodną whisky) a po któryś z kolei kubeczku czy miseczce padasz jak kłoda i tyle delikwenta widziano (na parę godzin zapada spokój). 🙂
Swoją drogą życie w Gerze musi być piekielnie nudne. Co bardziej nowocześni mieszkańcy oprócz paru łóżek rozstawionych wzdłuż ścian i paru szafek wśród których centralna zazwyczaj zawiera zdjęcia rodziny, stawiają sobie telewizor z czasów, których nie pamiętają najstarsze komisy RTV w Polsce. Obraz migocze, coś tam charczy w głośnikach, ale mieszkańcy są szczęśliwi, że mogą sobie popatrzeć na reklamy soku lub mleka, czy posłuchać mongolskich piosenkarzy 🙂

Ger_rodziny_Soko

W gerze mimo mocno ograniczonej powierzchni każdy mieszkaniec ma swoje miejsce. Centralne miejsce vis a vis drzwi wejściowych przeznaczone jest dla ojca lub gdy go nie ma, najstarszego syna, na prawo jest miejsce matki, a z lewej strony dzieci. W centralnym miejscu (pod „kopułą”) często znajduje się piecyk, na którym przygotowuje się posiłki, a zimą daję możliwość ogrzewania wnętrza. Oczywiście jak wszystko tutaj również i piec działa na bazie produktów zwierzęcych, a konkretniej spala się w nim suche łajno końskie, którego przecież pełno wokoło 🙂 Koni tutaj całe tabuny. Są mniejsze od naszych polskich arabów 😉 ale równie ruchliwe i piękne. W zasadzie jest ich tyle, że wychodząc gdzieś do ludzi łatwiej jest pogadać z końmi. Aż chce się wykrzyczeć: „Czy konie mnie słyszą”? 😉 No i słyszą. A jakże! Nawet kozy i owce słuchają ludzi, którzy w nowocześniejszych wersjach dla usprawnienia akcji zaganiania zwierząt jeżdżą na motocyklach po stepach zataczając odpowiednie kręgi prowadząc stada tam gdzie trzeba.
Pierwsze spotkanie z rodziną pokazało, że Mongołowie to szczerzy i prości ludzie. W dodatku zdolni do poświęceń. W Gerze rodziców naszych gospodarzy dziećmi i to nie tylko naszych gospodarzy, ale jej rodzeństwa – czyli łącznie pięcioro) opiekowała się tylko babcia, bo dziadek był kompletnie niewidomy i chodził po omacku najczęściej siadając przed charczącym telewizorem by posłuchać czegoś innego niż krzyków dzieci, czy odgłosów zwierząt z otoczenia.

W_Gerze

Przez pierwsze dni pobytu w Mongolii przekonaliśmy się, że bliżej tej kulturze do Indii niż Rosji. Tłok, kurz, brud, trąbiące na ulicach wybrakowane samochody i rozwalające się budynki z wytartymi szyldami. Jedynie ta nieszczęsna cyrylica daje skojarzenie z Rosją (a raczej jej podłymi mackami), ale już nic poza tym. W dodatku skojarzenie z Indiami potęgują świątynie buddyjskie. Największa z nich Gandan Temple znajduje się w samym centrum Ułan-Bator więc szybko zwiedziliśmy ją jako jedno z ciekawszych miejsc, które obowiązkowo należy zobaczyć nie tylko od zewnątrz 😉

Gandan

Jedzenie jest tutaj niezbyt dobre. Oczywiście podstawa to mięso (najczęściej kozie i owcze, ale także ze świstaka i wielbłąda jako, że jest ich tutaj bez liku) bo warzyw tu jak na lekarstwo, a te które można kupić to – uwaga! – najczęściej przetwory w słoikach z polskich firm przetwórstwa warzywnego, często takich, które w Polsce są mało znane. Furorę robi tutaj „Urbanek”, który jest synonimem najlepszej jakości przetworów warzywnych. Wiele firm mogłoby się więc od nich uczyć dobrej i skutecznej dystrybucji do odległych o wiele tysięcy kilometrów krajów.
Na ulicach pełno jest straganów (a właściwie kartonowych pudeł na których ustawiane są słodkie batoniki, papierosy sprzedawane na sztuki i stacjonarny telefon z antenką. Początkowo zastanawialiśmy się o co w tym chodzi i po co siedzącemu obok tego kramiku na stołku sprzedawcy potrzebny jest telefon, ale szybko przekonaliśmy się, że to taki pomysł na budki telefoniczne 🙂 Zamiast szukać budki z automatem szuka się „babci” z pudełkiem i za stosowną opłatą korzysta się z telefonu. Proste i skuteczne.

Budka_tel

U naszych gospodarzy spędziliśmy dwie noce (żeby nie przeciążać ich nadmiernie swoimi osobami) a potem znaleźliśmy ukryty wśród blach i slumsów guesthouse, który oferował przyzwoite warunki mieszkalno-bytowe, zapewniając nawet natryski w wydzielonych drewnianych budkach do których wodę z ustawionych na podwórku beczek, pompowały małe silniki przy okazji ją podgrzewając. Tak więc full wypas! 🙂 Tam łatwo już było wyskoczyć do miasta by poszukać chętnych na wycieczkę na południe Mongolii. Przecież być tutaj i widzieć tylko stolicę byłoby grzechem! W paru innych odkrytych w mieście guesthousach zostawiliśmy na kartkach namiary kontaktowe by można było dla obniżenia kosztów w parę osób wybrać się na pustynię Gobi i zobaczyć jak wygląda życie pozostałego miliona mieszkańców, ponocować trochę w gerach z nomadami i napić się ajragu (czyli kumysu – kobylego mleka, które jest w zasadzie tym czym piwko w upalny dzień) 🙂
W niedzielę już wiedzieliśmy, że na poniedziałek mamy ekipę dwóch Koreańczyków, którzy mieli również ochotę zobaczyć południe kraju. Tak więc kolejny tydzień ma być doświadczeniem prawdziwej Mongolii… (ciag dalszy nastąpi :-)).

Adios Rossija

środa, sierpień 5th, 2009

Wyprawa do Ust Barguzin miała być prosta jak konstrukcja cepa z narodowej flagi Rosji. Niestety jak wszystko w tym kraju miała mieć rosnący z biegiem czasu stopień skomplikowania. Po prostu ostatnie dni w tym kraju musiały zaznaczyć się tak byśmy o Rosji łatwo nie zapomnieli 🙂
Statek, który kursuje na odcinku Hużir – Ust Barguzin w poniedziałki i piątki zniknął bez śladu. No może nie tak do końca. Najpierw już w sobotę pewne źródła doniosły, że wysłużona łajba akurat w piątek (czyli w ostatnim rejsie przed tym na który mieliśmy się zabrać) dokonała żywota. A ponieważ statków nie kupuje się w sklepie na rogu więc na poniedziałek kolejnego statku nie uda się zmontować. Potem w niedzielę zasięgaliśmy języka u różnych osób i otrzymaliśmy pokrzepiającą informację, że statek w poniedziałek płynie tak jak miał płynąć, czyli o 17:20 zabiera pasażerów i chodu na wschodni brzeg Bajkału. Ale ponieważ ta informacja wydała nam się zbyt piękna zasięgaliśmy dalej języka od tambylców. Tamci natomiast uparcie twierdzili, że statek „Rakieta” (jakże stosowna nazwa!) owszem może i popłynie, ale raczej w kierunku pionowym i to bynajmniej nie do góry 😉 Ostatni rejs bowiem zakończył się po paru kilometrach od brzegu i tyle trasy okazało się stanowczo za krótko by pasażerowie wyrazili z tego zadowolenie. Potem były już tylko różne sprzeczne informacje. Daliśmy jednak wiarę tym, które mówiły, że wynaleziono jakiś nowy statek, który popłynie zamiast nieszczęsnego poprzednika. Targały nami jednak jeszcze inne wątpliwości: gdzie ten statek ma zacumować i skąd dokładnie zabiera pasażerów? To pytanie zdało się przerastać każdego. Wszystkie jednak znaki na niebie, ziemi i twarzach pytanych osób wskazywały na jedną z plaż hużirskich. Znowu daliśmy wiarę choć jakoś trudno nam było uwierzyć, że na tej niewielkiej plaży w dodatku w niezbyt głębokiej wodzie może zacumować coś większego niż jakaś motorówka lub ponton 🙂
Bieganie w ostatniej chwili po długich i górzystych nabrzeżach z ciężkimi plecakami było mało zachęcającą perspektywą więc ustaliliśmy, że przybędziemy odpowiednio wcześnie i będziemy czekać na odpowiedniej wysokości nabrzeża, wypatrując napływającego statku po czym udamy się tam gdzie będzie chciał zacumować. W dodatku stwierdziliśmy, że taki ważny środek komunikacji musi być gdzieś zareklamowany stosowną tabliczką, przynajmniej informującą, że to nie statek widmo tylko regularna łajba pływająca w takie i takie dni, godziny itd. Gdyby okazało się, że „Rakieta” nie ma następcy i żaden statek się jednak nie pojawi Plan B wyglądał tak, że we wtorek z rana wracamy do Irkucka i czymkolwiek się da jedziemy w kierunku Mongolii bo zostanie już tylko kilkadziesiąt godzin do wygaśnięcia naszej rosyjskiej wizy. Zaczęło się więc robić gorąco 😉
W poniedziałek pożegnaliśmy więc urokliwe miejsca Hużiru wędrówkami po wiejskich drogach oraz pobliskich lasach.

Huzir

Potem udaliśmy się na plażę, gdzie z piwem w ręku trenowaliśmy cierpliwość J Jak przystało na rzetelną rosyjską informację turystyczną w żadnym miejscu plaży nie było choćby jednego znaku czy tablicy dającej choć cień nadziei, że tutaj przypływa jakiś statek, który odbywa kursy na drugą stronę jeziora. Zbliżała się godz. 17:00 a na horyzoncie nie było widać nie tylko żadnej „Rakiety”, ale nawet żadnej stacji „Bajkonur”. Poza tym niebo stawało się coraz czarniejsze więc po głowie chodziły nam wizje burzy z piorunami i trójkątów bermudzkich pochłaniających statki niczym czarne dziury w przestrzeni kosmicznej. Jedynym pocieszeniem stało się to, że na brzegu plaży pojawiło się w jednym miejscu dwoje Francuzów obładowanych plecakami a w innym miejscu Austriak z równie dużym bagażem. Po wymianie doświadczeń i obaw potwierdziło się, że na statek czekają również inni. No i wreszcie po długim oczekiwaniu pojawiła się… nieeeee… nie łajba tylko solidna ulewa. Szybka zmiana strojów i ratowanie bagażu pod zacumowanym pontonem zapewniła niewielką ale zawsze jakąś ochronę przed przemoczeniem wszystkiego w tzw. „gnój” 😉 Sytuacja trwała tak do godziny 19:00 (sic!) gdy wreszcie pojawił się wyczekiwany statek. Nie wiemy jakim cudem, ale zacumował na tyle blisko, że po wypuszczonych z pokładu schodkach dało się wejść bez brodzenia w zimnej wodzie Bajkału. Wreszcie o 19:10 czyli z niemal 2-godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy. Uff…

Droga do Ust Barguzin trwała 4 godziny, co oznaczało, że na miejscu będziemy dopiero przed północą, a nie mieliśmy przecież „zaklepanego” żadnego noclegu. Statek pruł jak szalony, tnąc wzburzone fale Bajkału. Chwilami wylatywał w powietrze jak strzała unosząc się niemal nad powierzchnią co przez pierwsze kilkanaście minut wzbudzało zachwyt rozbawionych ludzi, ale potem zmieniło się w niepokojące milczenie. Osoby o słabych nerwach mogły naprawdę nabawić się wrzodów żołądka bo łajbą miotało na prawo, lewo, w górę i dół tak, że wnętrzności przemieszczały się po całym organizmie. Mieliśmy tylko wątłą nadzieję, że to norma i za sterami nie stoi jakiś radziecki kosmonauta tylko wprawny sternik. Po pewnym czasie statek się nieco ustabilizował, a i pasażerowie nieco już przywykli do atrakcji przemieszczania ciał w rytm uderzeń statku o wodę. Wreszcie zgodnie z kalkulacjami w całkowitej ciemności dotarliśmy na miejsce. Nie był to żaden port jak należałoby się spodziewać po tego typu kursie, ale jakieś miejsce przeładunkowo-załadunkowe pełne hałd węgla i dźwigów. W dodatku nie było nigdzie żadnych środków lokomocji oprócz paru umówionych wcześniej samochodów, które czekały na przypływających członków rodzin i turystów. Wizja maszerowania nie wiadomo jak daleko w całkowitej ciemności nie była zachęcająca więc po kilku szybkich rozmowach z kierowcami udał nam się załapać na kurs jakimś furgonem, którego kierowca zaoferował podrzucenie nas do jakiejś najbliższej gościnicy. Strzał był trafiony w dziesiątkę, bo trafiliśmy do nowowybudowanego małego hoteliku, którego cena jak na warunki rosyjskie była bardzo umiarkowana i co najważniejsze zapewniał przyzwoite warunki sanitarno-łazienkowe. Korzystając z uprzejmości recepcjonistki wpisaliśmy się na marszrutkę do Ułan-Ude na następny dzień na godz. 14:00. Rano wyruszyliśmy na rekonesans wschodnich wybrzeży Bajkału a raczej wioski Ust Barguzin bo jak się okazało wody miała dosyć, ale były to jedynie jakieś rozlewiska Bajkału. Aż dziw, że wpłynął w nie statek, którym przypłynęliśmy. 

 

Ust-Barguzin

 

Wioska okazała się nudna jak flaki w oleju. Poza miejscowym sklepem, który przypominał o tym, że w latach siedemdziesiątych w niektórych miejscach na ziemi czas stanął w miejscu (liczy się na liczydłach, a asortyment to mydło i powidło rodem z GS’u) w wiosce nie było kompletnie nic ciekawego.

 

Sklep

 

Śniadanie przyrządzane na bazie produktów zakupionych w tym sklepie zorganizowaliśmy sobie na rogu piaszczystych ulic siedząc na stosie desek rzuconych przed czyimś gospodarstwem. I tu niespodzianka. Zatrzymał się przy nas człowiek jadący na rowerze i zapytał najpierw po rosyjsku, a potem po angielsku czy nie wygodniej byłoby zjeść u niego w kuchni niż na tych deskach J Skorzystaliśmy z oferty i po kilkuset metrowym spacerku pojawiliśmy się w chacie człowieka, który okazał się być najmującym miejsca dla turystów. Miał szerokie kontakty (stąd jego angielszczyzna), a także był w Polsce gdzie jak powiedział ma znajomego artystę w Krakowie. Reszta czasu do odjazdu marszrutki spełzała na leniwym obserwowaniu jak wygląda życie na nadbajkalskiej wsi. Widoki ludzi pracujących w położonym nieopodal naszej gościnicy „rybokombinacie” czy chwiejnym krokiem spacerujących starszych kobiet doskonale podsumowywały wyobrażenia o rosyjskiej wsi na głębokiej Syberii.

 

Rybokombinat

 

Uliczka Ust-Barguzin

 

Kozy Ust-Barguzin

 

Droga do Ułan-Ude w marszrutce okazała się równie atrakcyjnym przeżyciem jak wcześniejsza podróż statkiem-widmem. Trasa, którą mieliśmy pokonać wynosiła 260 km więc nie wydawała się niczym wielkim. Ale to było przeświadczenie mocno złudne. Matuszka Rossija musi przecież godnie pożegnać turystów. Okazało się, że więcej niż połowa tej trasy to kompletne bezdroża. Jechanie rosyjskim furgonem w ciasnym wnętrzu bez klimatyzacji po kompletnie zrytych piaszczystych i kamienistych wybojach to horror. Camel Trophy przy takiej podróży wydawał się bułeczką z masłem. Przecież tam jadą jeepy dobrze wzmocnione i przystosowane do bezdroży. Tutaj marszrutka wiozła 12 osób a resory takiego auta mają chyba jakieś granice! Droga przez te wertepy była jak Męka Pańska. Wydawała się nie mieć końca. Trzepało nami na prawo i lewo, unosiły się tony kurzu, a bagaże zamocowane na dachu samochodu przeżywały testy wytrzymałościowe o jakich raczej nie mieli pojęcia producenci. Nic więc dziwnego, że dystans 260 km pokonywaliśmy 5 godzin. Mieliśmy tylko nadzieje, że z Ułan-Ude uda nam się szybko przedostać do granicy Mongolskiej i opuścić Rosję przed wygaśnięciem terminu ważności naszych wiz. Na dworcu w Ułan-Ude okazało się jednak, że to nie tylko Irkuck ma swoje „serwis-sienter” mocno zorientowane na zagraniczne podróże. Tutaj również bilety do Ułan-Bator można było nabyć jedynie w godzinach działania tej solidnej rosyjskiej instytucji. Pociąg do Ułan-Bator jechał o 6:55 czasu lokalnego a „serwis-sienter” zaczynał pracę od 8:00 (zamykał się o 19:00 a więc godzinę przed naszym przybyciem). Jedyna możliwość jaka pozostała to zakup biletów do stacji Nauszki (przed granicą z Mongolią) a potem wysiadka z pociągu i zakup biletu na dalszą część trasy do Ułan-Bator. Tak więc poczyniliśmy. Okazało się to nawet lepiej opłacalne niż zakup, którego dokonalibyśmy przez „serwis-sienter” bowiem co ciekawe do stacji Nauszki można było zakupić bilety na plackartnyj wagon (czyli dużo tańszy i jak pisaliśmy wcześniej dużo sensowniejszy) podczas gdy do Ułan-Bator można kupować jedynie bilety „kupe”. Tak więc oszczędziliśmy trochę grosza i po dzielnym przenocowaniu na niewygodnych blaszanych krzesłach poczekalni (skonstruowanych tak przemyślnie by żaden czekający przypadkiem nie miał szans na pozycję leżącą) rano weszliśmy w końcu do pociągu jadącego w kierunku Mongolii. Na stacji Nauszki pociąg ten jak się okazało stoi aż 6 godzin więc spokojnie zakupiliśmy bilety na dalszą część trasy do Ułan-Bator i skorzystaliśmy z jakiejś lokalnej jadłodajni oraz sklepu spożywczego by mieć co jeść w pociągu.

Nauszki

 

Udało nam się więc pozbyć wszystkich ostatnich już rubli by nie wieźć ze sobą dalej waluty, która w Mongolii mogła by już posłużyć jedynie w innym mniej biznesowym celu 😉 Zanim pociąg ruszył pasażerowie pociągu przeszli wszelkie możliwe kontrole celne, obowiązkowe wypełnianie papierków typu deklaracje celne itp. a także sprawdzanie paszportów.

 

Pociag do Ulan-Bator

 

Nasze wizy traciły właśnie ważność za kilka godzin więc był to już ostatni z możliwych dzwonek (a raczej w tym wypadku dzwon!). Tu ciekawostka: wypełniane pierwszego dnia naszej podróży w pociągu jeszcze na terenie Białorusi papierki wjazdowe do Rosji były obligatoryjne – inaczej nikt nas by stąd nie wypuścił. Dobrze, że zgodnie z radą Kamo (patrz wpis do blogu z pierwszego dnia podróży) każdy papier, bilet, potwierdzenie meldunku itd. zachowaliśmy jako, że jest w Rosji bardzo potrzebne i nie można tego wyrzucać bo nie wiadomo kiedy i do czego będzie potrzebne! J Wreszcie o godzinie 18:50 czasu lokalnego szarpnęły wagony i po następnych kilkudziesięciu minutach bezkresna ziemia naszych sojuszników została za naszymi plecami… Adios Rossija! Witaj Mongolio…

Arizona w centrum Syberii

niedziela, sierpień 2nd, 2009

Kolejny raz okazało się, że rosyjskie dziwactwa biurokratyczno-organizacyjne mogą dać się we znaki nawet najbardziej dzielnym. Zaplanowana akcja zakupu biletów do Ułan-Bator okazała się po pierwsze niemożliwa do zrealizowania wieczorem pierwszego „pełnego” dnia w Irkucku bo na stacji kolejowej bilety można kupować do 21:00, ale na trasy „pozarosyjskie” tylko w „Service-Center” (oczywiście pisane w cyrylicy bo angielskim tutaj raczej się nikt nie „kala” ;-)), które działa do godziny 19:00. Ładne mi „sierwis-sienter”. Jeśli ktoś przyjedzie tu pociągiem w nocy i chce kupić jakiś bilet na dalszą podróż poza Rosję to dziękujemy i zapraszamy do okienka od 8:00 rano 🙂

Wakzal Irkutsk

Zdaliśmy więc sobie sprawę, że jeżeli w środę chcemy być w Mongolii, a wyruszymy nad Bajkał w niedzielę i potem trzeba będzie wrócić do Irkucka to nie będzie za wiele czasu i Bajkał zobaczymy zbyt pobieżnie. Wizytę w gorących źródłach uznaliśmy za zbyt mało travelerską i postanowiliśmy, że pakujemy się i jedziemy nad Bajkał gdzie przeprawimy się promem na wyspę Olkhon i spędzimy tam dwa dni a potem przepłyniemy statkiem na drugi (wschodni) brzeg Bajkału do Ust-Barguzin gdzie po kolejnej dobie pojedziemy jakimś lokalnym transportem do Ułan-Ude skąd do Ułan-Bator jest już dużo łatwiej pojechać koleją (jest dużo bliżej granicy mongolskiej a poza tym wszystkie pociągi jadące z Irkucka do Ułan-Bator jadą przez Ułan-Ude). Zgodnie stwierdziliśmy więc, że w sobotę wyruszamy najpierw jeszcze raz na stację po bilety do Ułan-Bator (ale tym razem już na trasę Ułan-Ude – Ułan-Bator) a potem jedziemy już nad Bajkał. Po godzinie 8:00 udaliśmy się do „serwis-sienter” by zakupić bilety i znowu odbiliśmy się od ściany. Pani w okienku stwierdziła, że ona może sprzedawać bilety do Ułan-Bator, ale tylko z Irkucka. Na trasy inne nie ma możliwości sprzedaży! No i rad nie rad pojechaliśmy dalej bez biletów do Ułan-Bator. Trudno. Może gdy dotrzemy do Ułan-Ude nie będzie problemów z zakupem w dniu podróży, a jeśli coś nie wypali to spróbujemy jechać innymi środkami transportu J Tymczasem w następnej kolejności pierwszym celem stał się dworzec autobusowy skąd mieliśmy jechać do Hużir (pisane cyrylicą) nad Bajkałem. Jako, że podobny plan miała Audrey (nasza nowa francuska koleżanka) jechaliśmy razem we trójkę. Jednak „po drodze” w „serwis-sienter” poznaliśmy parę fińsko-brazylijską, która również wybierała się nad Bajkał a nie miała pojęcia jak można tam dotrzeć. Zaoferowaliśmy więc fachową pomoc jako, że my wszystko już mieliśmy ustalone (czym, za ile i dokąd można dojechać). Zabrali się więc z nami. Zamiast szukać lokalnego autobusu, który może nas zawieźć na dworzec autobusowy udało nam się złapać marszrutkę, która za 300 rubli zmieniła trasę i całą naszą piątkę obładowaną bagażami zawiozła prosto na dworzec gdzie chwilę potem ustaliliśmy cenę i godzinę odjazdu następnej marszrutki, tym razem już prosto nad Bajkał.

Marszrutki na Bajkal

Cena 500 rubli od osoby z bagażami jest zupełnie sensowna biorąc pod uwagę, że czas pokonania takiej trasy to 6 godzin w dodatku po drodze trzeba zaliczyć prom J Jak się później okazało trasa do Hużiru nie tylko wiązała się z przeprawą promową, ale też przejechaniem bezdroży po górskich kamieniach przez ponad kilkadziesiąt kilometrów. Sześciogodzinna podróż obfitowała przede wszystkim w lokalny klimat gór przeplatanych z rozległymi obszarami wyschniętych trwa i niemal pustynnych bądź kamienistych płaszczyzn. Po drodze mijaliśmy drewniane, rozpadające się wioski i stada krów pasących się na łąkach bądź wkraczających wprost na drogę. Nie brakowało też syberyjskich klimatów w postaci gęstych lasów bądź dużych gęsto porośniętych przestrzeni. W czasie postoju staraliśmy wszyć się w lokalny klimat i poobserwować lokalne życie. W czasie gdy jedliśmy lokalne „potrawy przydrożne” pod budkę zajechał duży Ził z otwartymi oknami (upał dawał się we znaki) z którego najpierw wyskoczyły dwie podstarzałe kobity ubrane według kanonów obowiązującej tutaj mody, czyli fartuchy, a na stopach skarpety frote wsunięte w „gustowne” plastikowe klapki J Słowem Jacyków by coś w tym kramiku odnalazł Zaraz potem wyskoczył kierowca ciężarówki, który po paru krzykach w kierunku oddalających się kobiet podszedł do nas chwiejnym krokiem a zapach uderzający z jego kierunku wyraźnie potwierdził, że do czynienia miał ze spoooorą dawką alkoholu 🙂

Zil

Jak widać mimo alkoholowego upojenia można tu prowadzić ciężarówkę i mieć „na pace” dwie kobity. Kierowca ze wspomaganiem (bo ciężarówka na pewno go nie miała) w swojej przemowie nawet nie zarejestrował, że nie jesteśmy Rosjanami, bo na jego wywody odpowiadaliśmy zgrabnym rosyjskim słowami „da” i „charaszo” po czym oddalił się by odnaleźć swoje modne towarzyszki 🙂
Dalsza droga okazała się być próbą sił dla naszych plecaków zamocowanych na dachu marszrutki jako, że na pewnym etapie drogi urwał się asfalt i dalej już jazda odbywała się po kamieniach i piachu.

Bezdroza na Bajkal

Tyle kurzu ile złapały w tej trasie nasze plecaki nie złapały jeszcze nigdy. Najważniejsze jednak, że przetrwały a sznurki zamocowane przez kierowców zdołały utrzymać bagaże. Po przeprawie promowej na wyspę Olkhon należało dokonać rejestracji przybywających w cenie po 25 rubli za osobodobę. Oczywiście wszystko odbywało się w najnowocześniejszym biurze (czytaj: kartonowo-blaszanym baraku) z użyciem najnowszej technologii rejestracji gości (czyli wpisy długopisem w zeszycie). Po pokonaniu kolejnego odcinka bezdroży dotarliśmy wreszcie do Hużiru, który przywitał nas iście arizonowymi piaszczystymi, szerokimi drogami przebiegającymi przez drewnianą wioskę. Cały ten obraz połączony z żarem jaki tego dnia lał się z nieba sprawił, że uznaliśmy to miejsce jako najlepszy z możliwych pomysłów do spędzenia dwóch dni nad jeziorem Bajkał.

Huzir

Wioska nie ma nawet bieżącej wody więc wszelkie domostwa korzystają ze zbiorników do których sami dostarczają wodę by potem móc z niej korzystać. Co to oznacza w praktyce jeśli chodzi o rozwiązania łazienkowe nie trzeba chyba tłumaczyć Nawet prąd elektryczny widać, że musiał dotrzeć długo potem jak chatki już stały bo w zasadzie każda z nich podłączona była kablem do słupów oświetleniowych przebiegających wzdłuż drogi. Szerokość tych piaszczystych dróg połączona z totalnym zapyleniem rudawym kurzem jaki co chwila się unosił po przejechaniu jakiegoś „gazika” naprawdę robi wrażenie amerykańskiej prerii.

Arizona Russia

Udało nam się dobrze zakwaterować za pośrednictwem guesthausu „Nikita” w drewnianym domku na dodatek dostaliśmy pełne wyżywienie, a to wszystko w cenie 800 rubli za osobodobę więc polecamy to miejsce bardzo serdecznie! Zresztą okazało się, że to ulubione miejsce travelersów bo już na promie poznaliśmy szkocką parę, która zamierzała się tu zatrzymać, a na miejscu w czasie posiłków poznaliśmy jeszcze parę niemieco-szwajcarską, która również w następnej kolejności udaje się do Ułan-Bator, ale jadąc z powrotem przez Irkuck.
Samo jezioro (a właściwie jego zachodnia część obejmująca tę część wyspy) okazało się cudem przyrody, którego nie można pominąć przemierzając Syberię. Ogrom tego jeziora sprawia, że nawet jego niewielką część, która uderza o klify nabrzeża nazywa się oficjalnie „Małym Morzem”, a jest to przecież tylko jego niewielka część. Widoki pięknej czystej wody i ogromnych skał zapierają oddech.

BajBaj

Pogoda nam sprzyjała i w ciągu dwóch dni zdążyliśmy pochodzić po okolicy zwiedzając nabrzeże, lasy, a także skorzystać z uroku plaży, której pozazdrościć może niejeden śródziemnomorski kurort, w dodatku bez żadnego tłoku i z rozsądnymi cenami za jedzenie.

BajBaj2

Furorę robi tutaj ryba Omul, którą zjada się na wszelkie możliwe sposoby zarówno na obiad jak i kolację. Słowem „priekrasnyj atdych”! W ramach romantycznego wieczoru posiedzieliśmy sobie na przybrzeżnych skarpach czekając na zachód słońca nad Bajkałem, a w dalszej jego części skorzystaliśmy z lokalnego koncertu muzyki rosyjskiej przy akompaniamencie pianina (cała sala śpiewała przy tym rosyjskie pieśni – od razu dało nam to wyobrażenie jak lokalni wieśniacy spotykają się w chatach przy suszonej rybie w czasie mroźnych syberyjskich wieczorów rozgrzewając się wódeczką z pieśnią na ustach).

Lodeczka

Nasza francuska przyjaciółka Audrey również dała koncert pokazując klasę samą w sobie.
Zagrała kilka długich utworów, śpiewający przy tym piękne wokalizy. Wszystko w najlepszym smaku i guście. Nic dziwnego, że z wypełnionej wcześniej po brzegi sali ostało się jedynie nie więcej niż 20 osób.

Audrey

Wieczór zakończyliśmy filiżankami gorącej czekolady, które były „kropką nad i” pobytu w tym pięknym miejscu. Następnego dnia wieczorem czeka nas przeprawa statkiem do Ust Barguzin by tam zorganizować nocleg i dalszą drogę do Mongolii.