Archive for wrzesień, 2009

Chiny – Lanzhou & Xiahe

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Chiny – Xi’an & Terracotta Warriors

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Chiny – Luoyang & Shaolin Temple

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Chengdu – wizyta u Pandy Wielkiej :-)

wtorek, wrzesień 8th, 2009

(Uwaga: na razie została umieszczona tylko część zdjęć ponieważ mamy spore kłopoty z dostępem do Internetu)

Plan na Chengdu był bardzo konkretny – chcieliśmy spędzić tam 2 noce, zobaczyć Centrum Pandy i największego siedzącego Buddę na świecie w Leshan i nocnym pociągiem uderzyć w dalszą drogę do Chongqing.

Na dworcu w Chengdu okazało się, że nasz „pik up” z hostelu nie dojechał, mamy wziąć taksówkę, a później w recepcji dostaniemy za nią zwrot kasy. Udaliśmy się więc w stronę postoju taksówek a tam szok – 4 pasy do podjazdu taksówek, kolejka ludzi na co najmniej 20 minut oczekiwania, a do tego kierujący tą kolejką policjant, wskazujący kto na który pas ma podejść i do której taksówki wsiąść – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widzieliśmy :-))

Wreszcie doczekaliśmy się na swoją „kolejkę” i mogliśmy wsiąść do taksówki która zawiozła nas do hostelu (baaardzo polecamy w Chengdu Mix Hostel – blisko dworca, super obsługa i rewelacyjny klimat!). Po ponad dobie spędzonej w pociągu marzyliśmy tylko o prysznicu i założeniu na siebie czystych ubrań, tym bardziej, że Chengdu przywitało nas 37-stopniowym upałem i bardzo wilgotnym powietrzem. No tak, tylko że ostatnie kilka dni były tak intensywne, a miejsca pobytu zmienialiśmy tak często, że nigdzie nie zdążyliśmy zrobić prania i nawet nie mieliśmy w co się przebrać. Czyli jeszcze zanim ten prysznic to musieliśmy znaleźć w pobliżu sklep, gdzie kupimy sobie po jakimś T-shircie. Za dużego wyboru nie mieliśmy, ale udało się w najbliższym sklepie sportowym kupić tanio 2 koszulki. Po powrocie do hostelu zrobiliśmy wielkie pranie a następnie nie mając na nic siły (po nieprzespanej nocy i zupełnie nieprzyzwyczajeni do tak wysokich temperatur) do wieczora leniuchowaliśmy i korzystaliśmy z bardzo dobrego Internetu!

Wieczorem głód zmusił nas do wyruszenia „w miasto” i zrobienia rekonesansu okolicy. Pobieżnie przejrzeliśmy hostelową mapkę miasta stwierdziliśmy że w pobliżu znajduje się bardzo dużo „punktów gastronomicznych”. Rzeczywiście – już przy pierwszym rogu zobaczyliśmy dwie „przewoźne restauracje” – właściciel takiego przybytku do roweru ma przymocowaną przyczepkę z czymś w rodzaju pieca, do tego masa pudełek z różnymi przysmakami i kilka maleńkich stoliczków i dziecinnych krzesełek. To zaopatrzenie wystarcza, żeby w dowolnych miejscach miasta co wieczór pojawiały się „restauracje” pod gołym niebem, serwujące świeżo przyrządzone dania lokalnej kuchni. W pierwszej chwili bardzo nam się spodobała perspektywa takiej kolacji, jednak po dokładnym przyjrzeniu się menu i powąchaniu rozlegających się zapachów, przekonaliśmy się, że nie jesteśmy jeszcze psychicznie przygotowani na jedzenie aż tak bardzo lokalnych przysmaków i zdecydowaliśmy się udać do bardziej tradycyjnej restauracji. Szybko znaleźliśmy pięknie wyglądające prawdziwe restauracje z ogródkami, zlokalizowane na brzegu rzeki – no, zapowiadało się, że znaleźliśmy dobre miejsce na kolację. Weszliśmy do środka, a ponieważ menu było tylko po chińsku, Pani kelnerka zaprosiła nas do przeszklonej lady, z której mogliśmy sobie wybrać, na co mamy ochotę… rzut oka wystarczył, żebyśmy oboje nabrali przekonania że nie chcemy tu zostać ani minuty dłużej – okazało się, że syczuańskim (Chengdu jest stolicą prowincji Syczuan) przysmakiem są głowy królików. Do tego pieczone świńskie ogony, racice i kopyta jakichś dziwnych zwierząt i masa rzeczy, których nie potrafiliśmy zidentyfikować, ale też nie wyglądały zachęcająco. Nasz spacer w poszukiwaniu miejsca do zjedzenia czegoś bardziej neutralnego trwał ponad godzinę i zakończył się fiaskiem. Odwiedziliśmy masę lokali – bardziej lub mniej wykwintnych i wszędzie podawano tylko lokalną kuchnię (czytaj atrakcyjne fragmenty zwierząt). Ostatecznie udało nam się znaleźć mimo późnej godziny mały sklepik z owocami i tam zrobiliśmy zakupy na kolację – znane nam i lubiane arbuzy, granaty, gruszki w kontekście tego wszystkiego, co mieliśmy okazję oglądać spełniały w zupełności nasze potrzeby J Dokładnie zrozumieliśmy hasło z ulotki naszego hostelu „Experience horrible traditional food”.

Jedzonko

Po powrocie do hostelu spora niespodzianka: okazało się, że nie jesteśmy tam jedynymi Polakami – oprócz nas były dwie dziewczyny podróżujące do Tybetu i małżeństwo już kolejny raz odwiedzające Chiny. Wymienialiśmy się wzajemnie doświadczeniami dotyczącymi podróżowania i dalszych planów. W czasie tej rozmowy dowiedzieliśmy się że najłatwiejszym i najbardziej ekonomicznym sposobem dotarcia do Centrum Pandy (The Giant Panda Breeding and Research Center in Chengdu) jest wykupienie wycieczki w hostelu, więc niewiele myśląc, w ostatniej niemal chwili przed zamknięciem recepcji (było już po północy) zapisaliśmy się na kolejny dzień na wycieczkę – wyjazd o 7.30 rano. A to znaczy że znów nie dośpimy, ale co tam, Panda jest ważniejsza!

I kolejnego dnia wczesnym rankiem już siedzieliśmy w busie, którym w niecałe pół godziny dotarliśmy na miejsce. Wizyta u Pand ma największy sens jak odbywa się właśnie wcześnie rano bo wtedy można towarzyszyć misiom w ich śniadaniu – ok. 8 rano jest pora karmienia i jak się przekonaliśmy to przezabawny rytuał, więc warto było się zrywać świtem!

Pandy mieszkają w ogromnym parku pełnym ich ulubionych bambusów, rano powietrze było tak wilgotne, że para wodna ograniczała pole widzenia jak gęsta mgła. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy 3 dorosłe Pandy. Musieliśmy na nie trochę poczekać, bo jak się okazało byliśmy za wcześnie i główni bohaterowie tej wizyty nie byli jeszcze do posiłku. Przyglądaliśmy się wiec jak obsługa centrum przygotowuje śniadanie dla Pand, ustawiając w równych rzędach wielkie porcje bambusowych gałęzi, które z pewnością miały imitować naturalny las. Jak już wszystko było gotowe, powoli, z głębi wybiegu zaczął wyłaniać się czarno – biały kształt, sunący leniwym krokiem w kierunku przygotowanego posiłku.

Miś, nie przemęczając się, zajął pozycję przy najbliższej kępie bambusowych gałązek i zaczął śniadanie…

 

Pandziocha1

Chwilę później z zarośli nadeszła kolejna Panda – jak się później okazało postać najbarwniejsza i dołączyła do tego samego „krzaka” którym żywiła się pierwsza, a po jakimś czasie dołączyła trzecia. Pandy okazały się bardzo śmiesznymi zwierzętami – sposób w jaki chodzą, jak co chwila się kładą, jakby już się tak zmęczyły, że nie mają siły na ani krok dalej, jak jedzą, biorąc w łapę garść liści bambusa i gryząc (zupełnie jak człowiek zjada np. marchewkę!) oraz kładąc się przy tym na plecach i całą postacią manifestując, jak bardzo się męczą tym posiłkiem (i w ogóle całym pandzim życiem :-))

Pandziocha2

Po śniadaniu z Pandami Wielkimi odwiedziliśmy Pandy Czerwone – Red Panda – jak dla nas zdecydowanie mniej atrakcyjne, ale też ładne, choć trochę podobne do lisów a ich zachowania nie były aż tak wyraźne i fascynujące.

Red Pandziocha

Następnie odwiedziliśmy kilka kolejnych wybiegów Pand Wielkich – niekiedy bardzo trudno było namierzyć lokatora danej „posesji”, ponieważ dobrze się kamuflują wypoczywając w miejscach, gdzie ciężko je wypatrzyć – np. na dachach swoich „domków”. Ale od czego dobry aparat fotograficzny z zoomem

Pandziocha3

Kolejnym przystankami były żłobek i przedszkole dla Pand.

W żłobku oczywiście przebywają same najmłodsze dzieci – my widzieliśmy dwie małe Pandy (niestety nie wolno było robić zdjęć) w wieku ok. 2 miesięcy, leżące nadal w inkubatorach, którym do przetrwania i codziennego życia niezbędna jest pomoc człowieka. Zresztą Pandom w ogóle do życia jest potrzebna pomoc człowieka i taka właśnie jest rola centrum. Pandy bez wsparcia ludzi już 50 lat temu by wyginęły, bo było tylko kilkadziesiąt sztuk na świecie. Taki stan rzeczy jest spowodowany faktem, że pandy mają tylko 2 dni w roku płodne, a ponieważ całe dnie śpią to często te dwa dni akurat przesypiały J a nawet jeśli nie przespały, to mogło się zdarzyć, że akurat nie było w pobliżu żadnego pandziego faceta. No a jeśli już nawet jakimś cudem doszło we właściwym czasie i miejscu do spotkania dwóch Pand i przyszła na świat mała Pandzia, to jak się okazało w Centrum, mama – Panda rodząc swoje pierwsze dziecko (a dziecko Pandy jest maleńkie i waży ok. 100g) zupełnie nie rozumie co się dzieje, nie ma jeszcze instynktu macierzyńskiego i zdziwiona może malucha zdeptać. Dopiero kolejne dzieci traktuje jak kochająca matka i się nimi należycie opiekuje.

A przy pomocy człowieka – po pierwsze znacznie częściej niż w naturze rodzą się Pandzie dzieci, a poza tym, po urodzeniu mają zapewnioną świetną opiekę. Oczywiście istnienie centrum, opieka nad Pandami i badania nad nimi są bardzo kosztowne, w związku z czym, istnieje możliwość zaadoptowania malucha przez jakąś firmę, która bierze na siebie koszty utrzymania takiego Miśka i tym samym wspiera centrum, a w zamian może nadać małej Pandzie imię. Lista opiekunów Pand jest bardzo długa i znajdują się na niej również bardzo znane międzynarodowe koncerny. Na nas jednak największe wrażenie zrobił Microsoft który zaadoptował rodzeństwo dwóch małych pand – chłopca i dziewczynkę i nadał im chyba najgłupsze na świecie jak dla Miśków imiona: chłopiec został ochrzczony „Microsoft”, a dziewczynka „Unlimited Potential”… biedne Pandzie – przecież z takimi imionami są skompromitowane wśród rówieśników o imionach takich jak Tau-Tau, Feng-Du czy Sei-Sei!

A jak się przekonaliśmy w przedszkolu dla Pand socjalizacja jest bardzo ważnym elementem ich życia i zabawy z rówieśnikami zajmują większość czasu rocznych Miśków. My mieliśmy szaloną frajdę oglądając jak młodzież szaleje na huśtawce, wykazując się przy tym niespotykaną u dorosłych osobników ilością energii i pomysłowości – jak tu się na huśtawkę wdrapać, jak kogoś z niej zrzucić, a samemu nie spaść itp.:

Male Pandziochy

Poranek spędzony z Pandami był bardzo ciekawym doświadczeniem, wprawiającym w świetny nastrój. Przed południem wróciliśmy do hostelu i natychmiast wyruszyliśmy na drugą część rozpoczętego wczoraj poznawania miasta. W zasadzie przewodniki informują tylko o Centrum Pandy i Buddzie w Leshan – jako atrakcjach Chengdu, samo miasto nazywając nudnym i nie wartym uwagi. Ponieważ jednak do Leshan jest około 140km. to wycieczka tam wymagała całego dnia, więc my mając do dyspozycji tylko popołudnie i wieczór musieliśmy sobie jakoś inaczej czas zorganizować. Rzeczywiście Chengdu nie jest miastem szczególnie atrakcyjnym turystycznie, ale ma jedną zdecydowanie wartą uwagi buddyjską świątynię – Zhaojue Temple.

Zhaouje Temple

Znajduje się ona w rozległym parku tuż obok starego miasta (które po Pingyao już zrobiło na nas mniejsze wrażenie, ale tez jest ładne). W parku otaczającym świątynię są stawy w których mieszkają setki żółwi.

Red Pandziocha

Widok jest niesamowity – żółwie siedzą na każdym kamieniu, na każdym konarze, pływają całymi tłumami – są dosłownie wszędzie! A do tego są ich różne rodzaje, można się im przyglądać bez końca. W tym samym parku widzieliśmy też gigantyczne żaby!

Zabusia

Do tej pory mamy jednak pewne wątpliwości czy były prawdziwe ;-), bo na różne sposoby próbowaliśmy je nakłonić, do bodaj minimalnego ruchu, bo byliśmy strasznie ciekawi jak taka wielka żaba się porusza i nam się nie udało. Widać jednak żaby tej wielkości nie przejmują się takimi próbami i sobie odpoczywają ile wlezie J

Po wyjściu z parku uświadomiliśmy sobie, że już nie pamiętamy, kiedy jedliśmy ostatni posiłek, a ponieważ nadal byliśmy w Syczuanie i nie liczyliśmy na znalezienie „lokalnej knajpy” z jedzeniem, które byśmy byli w stanie zjeść, plan na dalszą część dnia zakładał przede wszystkim znalezienie którejś z sieciowych restauracji fast–foodowych, gdzie jak zamówimy hamburgera, to będzie on smakował dokładnie tak, jak byśmy byli w Polsce J Udało nam się znaleźć KFC i najedliśmy się kurczaków i frytek za wszystkie czasy! W takich chwilach chyba w każdym pojawia się pierwiastek zwolennika globalizacji. Ryzyko wybierania jedzenia spośród takiego jakie nam prezentowano dzień wcześniej było zbyt wysokie, żeby nie skorzystać z dobrodziejstw korporacyjnego fast-foodu. W dodatku w Syczuanie dominuje naprawdę ostre jedzenie (nawet jak na Chiny!). Już w innych miastach mieliśmy przyjemność próbować siekanego kurczaka po syczuańsku, którego ostre (również ze względu na wystające kości) kawałki praktycznie tonęły w stosie suchych, diabelnie ostrych papryczek chili. Podobno w Syczuanie, już niemowlęta dostają na uspokojenie papryczkę chili do ust, gdy za bardzo dokazują… Nic dziwnego, że potem ogień w buzi nie robi na nich większego wrażenia! J

Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowaną obowiązkową wizytę u Buddy w Leshan, jednak zmiany w rozkładzie jazdy pociągów (o których dowiedzieliśmy się w ostatniej chwili) i realne ryzyko, że nie zdążymy wrócić przed wieczornym pociągiem do Chongqing, spowodowały, że musieliśmy z ogromnym żalem zrezygnować z wyjazdu. Spędziliśmy ten dzień spacerując po „city” Chengdu. Jak się okazało jest to imponująca, nowoczesna dzielnica, pełna szklanych drapaczy chmur, bardzo ekskluzywnych butików, centrów handlowych i deptaków.

Deptak Chengdu

Postanowiliśmy więc wykorzystać ten czas i udać się do tzw „outdoor equipment quarter” żeby uzupełnić brakujący sprzęt. Mieliśmy mapę z liniami autobusowymi, więc mimo, że odległość była spora podjęliśmy wyzwanie. Jak się okazało większe niż początkowo się spodziewaliśmy! Około południa temperatura dochodziła do 40 stopni, wilgotność powietrza uniemożliwiała niemal oddychanie, a to, co było najgorsze to chaos jaki panował w rozkładzie jazdy autobusów. Okazało się, że autobus, który nas interesuje nie jeździ w tę stronę, w którą my chcemy się udać, ale w przeciwną – owszem – co kilka minut! Przeszliśmy w tym upale kawał drogi, wnikliwie studiują wszystkie rozkłady jazdy na mijanych przystankach i nic! Wyglądało to tak, jakby autobus w jedną stronę jechał daną trasą, a wracał już zupełnie inną! Kolejna z cyklu nierozwiązywalnych chińskich zagadek!

Ostatecznie udało nam się w zaplanowane miejsce dotrzeć inną trasą, ale ta wycieczka skutecznie zraziła nas do podróżowania komunikacją miejską i wieczorem na dworzec kolejowy, mimo, że to była względnie mała odległość, tradycyjnie pojechaliśmy wyłapaną wprost z ulicy taksówką. Teraz więc czeka na nas kolejny – tym razem prawdziwy moloch miejski: Chongqing.

Chiny – Pingyao

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Chiny – Simatai (Great Wall)

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Chiny – Pekin

wtorek, wrzesień 8th, 2009

Koszmar w pociągu :-)

niedziela, wrzesień 6th, 2009

 

W Lanzhou wprost z dworca autobusowego uderzyliśmy na dworzec kolejowy, żeby zmierzyć się z szóstą już częścią misji „Kupowanie chińskich biletów kolejowych”, czyli jak najszybciej kupić bilet na dalszą drogę. W optymistycznie zaplanowanej przez nas wersji mieliśmy jechać do Chengdu pociągiem, który odjeżdżał za 2 godziny. Pierwsze zaskoczenie na dworcu było bardzo miłe – tak małych kolejek do kas jeszcze w Chinach nie widzieliśmy. Oczywiście w Polsce nigdy nie widzieliśmy takich tłumów przed kasami, ale to przecież zupełnie inna sprawa 🙂 Po kilku minutach już staliśmy przed okienkiem a Pani kasjerka przecząco kiwała głową, dając nam do zrozumienia, że wybranych przez nas „hard sleeperów” w tym pociągu już nie ma. Po chwili dotarło do nas, że w tym pociągu nie ma już żadnych wolnych miejsc. Po prostu biletów brak! Tego scenariusza nie braliśmy pod uwagę. Po chwilowym przeanalizowaniu sytuacji i ocenieniu, że nie chcemy (bo jest brzydko) i ze względów czasowych nie bardzo możemy, zostawać dłużej w Lanzhou, podjęliśmy decyzję, że kupujemy dowolne bilety na najbliższy pociąg do Chengdu. A! No i warto pamiętać, że to jest prawie 1200 kilometrów a podróż pociągiem trwa mniej – więcej 22 godziny. Jednak kolejna rozmowa z Panią kasjerką – tym razem inną (w nadziei, że podobnie jak w Luoyang – w kolejnym okienku usłyszymy, że są bilety na najbliższy pociąg) – miała jeszcze bardziej nieoczekiwany przebieg i spowodowała, że chwilowo zwątpiliśmy w sens planowania czegokolwiek. Najbliższe wolne miejsca były w pociągu odjeżdżającym za 3 dni. Po długich targach i dyskusjach, przy zaangażowaniu każdej możliwej osoby rozumiejącej cokolwiek po angielsku okazało się, że są jeszcze 2 bilety na pociąg odjeżdżający za 5 godzin. Hurra! Jesteśmy uratowani 🙂 Nawet nie za bardzo przejęliśmy się tym, że bilety są jako „no seat” czyli miejsce stojące lub siedzące na podłodze, jeśli się znajdzie jakiś kawałek. Ale kto by się przejmował! Jakieś miejsce się znajdzie 🙂 Powoli jednak zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego Chińczycy ustawiają się w kolejkach do bramki na peron na dworcu już na 2 godziny przed odjazdem pociągu – zapewne rządzi w tych wagonach zasada – kto pierwszy, ten lepszy. Zdecydowaliśmy, że tym razem, my również, zajmiemy miejsca strategiczne przed samą bramką a później, jak już rozpocznie się wpuszczanie na peron, to pędem, taranując wszystko co napotkamy na swojej drodze, weźmiemy udział w chińskim wyścigu do pociągu, żeby mieć gdzie siedzieć. Strategie pokonania tego odcinka z pełnym sukcesem, jakie przez ponad dwie godziny siedzenia na dworcu pojawiały się w naszych głowach świadczyły o porządnym zmęczeniu i braku logicznego myślenia 🙂 Wreszcie bramki się otworzyły. Pędem dołączyliśmy do tłumu biegnącego z kraciastymi siatkami, workami, kartonami, reklamówkami, wózkami, wiadrami, miskami, dziećmi w koszykach i wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić by ledwo żyjąc dopaść „naszego” wagonu. Kolejne zaskoczenie było chyba najmniej śmieszne ze wszystkich dotychczasowych – okazało się, że na wszystkie miejsca w tym wagonie są rezerwacje, więc „no seat” oznacza dla nas faktycznie spędzenie najbliższych 22 godzin w bliżej nieokreślonym miejscu tego wagonu i w bliżej nieokreślonej pozycji. Zanosiło się na horror. Od Indian za pośrednictwem Pana Cejrowskiego nauczyliśmy się mniej więcej takiej filozofii: „skoro już jesteśmy w tym pociągu i skoro nie ma w nim dla nas miejsca i skoro zanosi się na spędzenie prawie doby gdzieś w przejściu przy ubikacji w towarzystwie śmiecących i plujących na każdym kroku Chińczyków, to… cieszmy się. Przecież niczego już nie zmienimy, trzeba przetrwać”. No, tu było wyjątkowo trudno się cieszyć ale robiąc dobrą minę do złej gry szukaliśmy sobie miejsca – z jednej strony uważnie śledząc wszystkie siedzenia – może ktoś nie dotrze i będzie wolne, a z drugiej szukając chociaż kawałka podłogi, gdzie mielibyśmy oboje jak usiąść. Ostatecznie wszyscy pasażerowie dotarli a my, naszą podróż do Chengdu rozpoczęliśmy na podłodze w przejściu między wagonami. I tak jak na te warunki mieliśmy sporo szczęścia, bo udało nam się zająć kwadrat (ok. 80cm/80 cm) oddzielony od korytarza drzwiami łączącymi wagony (wcześniej bezczelnie duże plecaki wrzuciliśmy na półkę bagażową więc nie zajmowały miejsca na tej naszej mocno ograniczonej powierzchni). Na podłodze rozłożyliśmy śpiwór i było prawie jak w prywatnym mikro-przedziale 🙂 Tyle, że jak wszyscy wiemy „prawie” robi różnicę. Tuż koło nas w przejściu była palarnia, więc cały czas oddychaliśmy powietrzem aż gęstym od papierosowego dymu, Chińczycy tradycyjnie zamiast rozmawiać to na siebie krzyczeli, a wszystkie śmieci rzucali na podłogę. Po godzinie pociąg, który w Lanzhou rozpoczynał trasę przypominał jeden wielki śmietnik! Przejście przez wagon było koszmarem – wszędzie śmierdziało obrzydliwą mieszaniną zapachu chińskich zupek i wszelkiego rodzaju innej żywności, potu i papierosów, na siedzeniach spało po kilka osób a podłoga była zasypana śmieciami, że nie było gdzie postawić nogi. Już w tym momencie zaczęliśmy mimo wszelkich niedogodności doceniać nasze miejsce. Co prawda spanie w tych warunkach było wyczynem niemałym i oznaczało co chwila budzenie się bo coś ścierpło, coś się przygniotło itp. a każda zmiana pozycji wymagała obudzenia drugiej osoby, ale daliśmy radę! Po wstaniu rano zobaczyliśmy, że na stacjach przystankowych w nocy dosiadło mnóstwo osób (choć myśleliśmy, że pojemność pociągu została wyczerpana już w Lanzhou) z czego większość w „taryfie” takiej jak nasza, więc na podłodze na korytarzach…

Pociag do Chengdu

Poranek minął nam na dosypianiu, graniu w karty i zgodnie z tutejszą tradycją jedzeniu chińskich zupek. Staraliśmy się, żeby dobry humor i filozofia indiańska nas nie opuszczały. Przecież spędzenie kolejnych trzech dni w Lanzhou byłoby gorsze! A teraz, już byliśmy w Chengdu, czyli pokonaliśmy kolejne 1200 kilometrów naszej podróży…

Xiahe – kolejne magiczne miasteczko

sobota, wrzesień 5th, 2009

 

Kolejnym przystankiem na naszej trasie przez Chiny, było Xiahe. Miasteczko do którego nie sposób dostać się inaczej, jak tylko autobusem z Lanzhou. Xiahe leży tuż przy zachodniej granicy prowincji Gansu, w górach, na wysokości prawie 3000 m n.p.m., a większość jego mieszkańców stanowią Tybetańczycy. W Xiahe mieści się też jeden z 6 największych tybetańskich klasztorów buddyjskich – Labrang Monastery (teraz przebywa w nim 1200 mnichów, ale były czasy, że było ich ponad 4000). Większość turystów pomija Xiahe ze względu na jego położenie i słabą komunikację z innymi miastami (generalnie, żeby pojechać dalej z Xiahe trzeba wrócić autobusem do Lanzhou i stąd kontynuować podróż) ale my się uparliśmy, że pojedziemy i uważamy, że to była super decyzja!
Z Xian do Lanzhou, jechaliśmy nocnym pociągiem (podróżowanie nocnymi pociągami ma tę zaletę, że się oszczędza czas i pieniądze, ponieważ w jednej cenie ma się nocleg i pokonanie kolejnego odcinka trasy). Po przybyciu do Lanzhou wiedzieliśmy, że z dworca kolejowego musimy się przedostać na południowy dworzec autobusowy (autobusami miejskimi – z jedną przesiadką: najpierw 37 a później 111) z którego odjeżdżają autobusy do Xiahe. Przed dworcem kolejowym w Lanzhou bardzo szybko staliśmy się główną atrakcją dla lokalesów. W ciągu paru minut byliśmy otoczeni wianuszkiem ciekawskich przyglądających się każdemu naszemu krokowi. Nagle w tym tłumie dało się słyszeć „Helloł, łer ar ju from?”. Ha! Zabrzmiało jak wybawienie i perspektywa uzyskania jakichś bardziej szczegółowych informacji – jak się przedostać na dworzec południowy. Z nadzieją podeszliśmy do młodego chłopaka, który radośnie uśmiechnięty chwalił się swoją znajomością języka angielskiego. Pokazaliśmy mu kartkę z napisaną w „krzaczkach” nazwą dworca autobusowego i po angielsku spytaliśmy go jak tam dotrzeć. Zapadło milczenie i mimo, że chłopak nadal się uśmiechał to zaczynaliśmy podejrzewać, że jego znajomość angielskiego kończyła się właśnie na tym jednym, nieszczęsnym zdaniu ‘where are you from”. Długo się wpatrywał w kartkę, zawołał do pomocy kolegę, następnie nadeszło z pomocą wielu ochotników, mających nadzieję rozwiązać problem naszego przedostania się na dworzec, ale wszyscy tylko tempo patrzyli na napisane w swoim języku zdanie i pocierając ze zdenerwowania ręce w kółko powtarzali „Taxi”.

Lanzhou Konsylium

Tyle to wiedzieliśmy, a nawet znaliśmy mniej-więcej cenę takiej przyjemności – ok. 15 yuanów – więc bez wdawania się w dyskusje podziękowaliśmy uprzejmej pani taksówkarz, która zaproponowała nam kurs na dworzec autobusowy za 30 yuanów. Cena co prawda spadła do 20 yuanów po naszym pierwszym odmówieniu, ale zależało nam na pojechaniu autobusem bo to zawsze sporo taniej, a mieliśmy dokładne wytyczne, jak tę trasę pokonać, więc pozostawało tylko znalezienie właściwego przystanku. Ponieważ nikt nie był w stanie nam pomóc zdecydowaliśmy, że idziemy sami i szybciej znajdziemy, niż czekając aż kogoś oświeci. Gdy już odchodziliśmy, nagle ktoś się obudził i przypomniał sobie, że niekoniecznie musimy jechać autobusem 37 (który nikt nie wie gdzie ma przystanek), ale że spod samego dworca można jechać autobusem 1 a później też przesiąść się w 111 i dotrzeć na dworzec. Uff! okazało się jednak, że te półgodzinne, angielsko-chińskie targi coś dały i mamy gotowe jakieś rozwiązanie! Nasz „kolega” od „łere ar ju from” odprowadził nas do autobusu i poprosił kierowcę, żeby nas wysadził na przystanku, na którym mamy się przesiąść w 111. Kierowca co prawda prawie zapomniał nam powiedzieć, że mamy wysiadać, ale ponieważ pokazaliśmy naszą kartkę z przesiadką jeszcze innym pasażerom, to w porę nas uprzedzili 🙂
(uwaga dla wszystkich wybierających się w tym kierunku: Lonely Planet podaje, żeby z dworca jechać autobusem 37, a następnie przesiąść się w 111. My 37 nie znaleźliśmy, ale pojechaliśmy 1, która odjeżdża z placu przed dworcem i później przesiedliśmy się w 111 – nie znamy nazwy przystanku, ale trzeba patrzeć na przystanki, bo są bardzo wyraźnie rozpisane numery zatrzymujących się na nich autobusów, i wysiąść tam, gdzie będzie 111).
Ok. 12.30 byliśmy na dworcu i jakimś cudem udało nam się kupić bilety na bezpośredni autobus do Xiahe odjeżdżający o 14.00 (są tylko 3 autobusy bezpośrednie/dzień, więc gdyby nie było biletów jechalibyśmy z przesiadką w Linxia – autobusy co pół godziny). Co prawda, żeby nie było zbyt przewidywalnie, Pani w kasie, podczas kupowania biletu zażądała od nas kserówek paszportów (nawet nie weryfikując ich z oryginałami – po prostu wrzuciła do szuflady). Na tę okoliczność byliśmy przygotowani, bo Darek doradził nam zrobienie po kilka kopii paszportów i wizy chińskiej, ale szczerze mówiąc nie do końca wierzyliśmy, że mogą się przydać. A jednak 🙂
Po 4 godzinach drogi i pokonaniu 270 kilometrów (bardzo luksusowym jak na tutejsze warunki autobusem), wjechaliśmy do małego miasteczka, otoczonego ze wszystkich stron wysokimi górami. Widok, jaki zobaczyliśmy na ulicach (a właściwie na jednej, głównej ulicy) był niesamowity. Nie dość, że czas, jakby się zatrzymał wieki temu (patrząc na stroje ludzi) to jeszcze większość mieszkańców miała jak na nasze oko, zupełnie indiańskie rysy twarzy, ciemną skórę i kruczoczarne włosy.

Tybetanskie dzieci

Xiahe ulica

Tybetanskie kobiety

Xiahe pagoda

W Xiahe nie mieliśmy żadnej rezerwacji, więc daliśmy się złapać rikszarzowi na dworcu, który zaoferował że nas zawiezie do guest house’u. Tara Guest House to super miejsce prowadzone przez Tybetańczyków, położone na samym końcu miasteczka, w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru. Pokoje są skromne, ale mają wszystko czego potrzeba na dwie noce, a do tego są wręcz nieprzyzwoicie tanie. Poza nami pokoje tam wynajmowali w większości mnisi buddyjscy, którzy przyjechali na pielgrzymkę do klasztoru. Klimat był zupełnie wyjątkowy! Pierwszy wieczór spędziliśmy spacerując po ulicach i chłonąc tę magiczną atmosferę, przyglądając się ludziom, ich zwyczajom, życiu codziennemu i nie mogąc wprost uwierzyć, że takie miejsca są jeszcze na ziemi.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania klasztoru i jego okolic i spędziliśmy w ten sposób kilka godzin. Kora – ścieżka naokoło klasztoru, ma ok. 3 kilometrów długości. Po drodze weszliśmy do kilku kaplic i świątyni, a na koniec poszliśmy na wzgórze naprzeciw klasztoru z którego rozciągały się niesamowite widoki na miasteczko, całą dolinę a także otaczające ją góry. Miejsce to, zwane Thangka Display Terrace, mimo, że położone dosyć wysoko, na stromym wzgórzu, przyciąga o każdej porze dnia wielu mieszkańców Xiahe (nawet osób w podeszłym wieku), szukających skupienia, zastanowienia i ciszy.
Po tym błogim lenistwie i spokoju w atmosferze klasztoru buddyjskiego, zdecydowaliśmy, że wypożyczamy rowery i jedziemy na rekonesans – jak wyglądają okoliczne wsie. Wycieczka okazała się pomysłem trafionym w dziesiątkę! Pora żniw na chińskiej wsi, wysoko w górach, gdzie dociera niewiele cywilizacji to widok zapierający dech w piersiach. W polu, posługując się najprostszymi narzędziami, pracowały całe rodziny, a zebrane zboże jest suszone rozłożone na asfalcie przed bramą do domu i oczywiście nikomu to nie przeszkadza, bo sytuacja, że na tej drodze mijają się dwa samochody należy do rzadkości. Wszyscy mieszkańcy wiosek wesoło się na nasz widok uśmiechali i machali na powitanie. Po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów naszym oczom ukazały się bezkresne pastwiska, łąki i lasy, zwane Sangke Grasslands. Wjazd na ten teren kosztuje tylko 5 yuanów i zdecydowanie warto, bo widoki, jakie się tam rozciągają to prawdziwe cuda natury!

Wioski Xiahe

Sangke

Przewodniki podają, że do Sangke jest z Xiahe 14 kilometrów. Niby żadna odległość, ale dla tak niewprawnych rowerzystów jak my, powrót jawił się jako poważne wyzwanie. Tym bardziej, że droga powrotna miała być przede wszystkim pod górę. Jakby w odpowiedzi na te nasze rozważania z cyklu „O rany! Jeszcze trzeba wrócić” wydarzyła się całkiem niespodziewana historia.
Nagle, zatrzymała się koło nas ciężarówka, z której wyskoczył młody chłopak o tybetańskich rysach twarzy i żywo gestykulując rękami próbował nam coś przekazać. Początkowo nie mogliśmy załapać o co chodzi, ale po którymś pokazaniu, zaczęliśmy jego „migową” wypowiedź rozumieć i układać w całość. Chłopak mówił nam, że wkrótce będzie padać deszcz, a my jesteśmy daleko od Xiahe. Dlatego on proponuje nam, że zawiezie nas z powrotem, ale najpierw musi pojechać do najbliższej wsi załadować swoją ciężarówkę. Za około 10 minut będzie wracał tą samą drogą i wtedy nas zgarnie, żebyśmy wrócili do hostelu przed deszczem 🙂 Szczerze mówiąc do dziś nie wiem, jak udało nam się przeprowadzić tak skomplikowaną i szczegółową rozmowę nie rozumiejąc wzajemnie ani jednego słowa, grunt, że się dogadaliśmy. My w międzyczasie dojechaliśmy do najbliższej wioski, gdzie mieliśmy na niego czekać i spotkaliśmy tam chłopaka, który przez 3 lata studiów w Indiach w szkole Dalajlamy uczył się angielskiego a teraz wypasał jaki. W pierwszej chwili byliśmy mocno zdziwieni – jak to? Studiował po to, żeby teraz wypasać zwierzęta? Ale to nasze europejskie myślenie dało o sobie znać. On studiował, bo chciał się nauczyć angielskiego, a hoduje jaki bo to mu sprawia przyjemność, a jego pastwiska są w pięknych górach. Nagle zatrzymała się koło nas znajoma, pomarańczowa ciężarówka i kierowca ze swoim kolegą w oka mgnieniu załadowali na górę kamieni znajdującą się w przyczepie, nasze rowery a nas zaprosili do szoferki. Po drodze, z dosłownie kilku słów po angielsku, jakimi posługiwał się nasz nowy kolega, zrozumieliśmy, że pochodzi z Tybetu i szczerze nienawidzi Chińczyków – okazywał to w każdym zdaniu i każdym gestem, ale niestety temat był zbyt skomplikowany, żeby go poruszyć nie mając wspólnego języka.

Kierowca

Ostatecznie tego dnia nie padało, ale przejażdżka ciężarówką była kapitalną przygodą i dowodem, że porozumienie się jest przede wszystkim kwestią woli i determinacji a nie sprawą znajomości języków 🙂 Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w Xiahe i następnego dnia o świcie wsiedliśmy z powrotem do autobusu do Lanzhou, by stamtąd wyruszyć na południe – do Chengdu.

Xi’an i Armia Terakotowa

środa, wrzesień 2nd, 2009

Pociąg z Luoyang spóźnił się jakieś 40 minut. Nic wielkiego. Trzeba było po prostu dłużej przebywać wśród tłumu Chińczyków nerwowo wyczekujących na pociąg by zacząć swój wyścig z torbami do swoich wagonów. W tzw. międzyczasie czekając na pociąg zakolegowaliśmy się z jednym z Chińczyków bo przecież komunikaty o spóźnieniu pojawiają się w chińskich krzaczkach i nie byliśmy w stanie zrozumieć o ile pociąg jest spóźniony. No i ta znajomość kolejny raz pokazała jak ciężko kapują Ci ludzie. Zero logiki. Na nasze gesty w sprawie komunikatu Pan Chińczyk pokazał nam na palcach liczbę 4 (warto wiedzieć, że w Chinach każda liczba od1 do 10 ma swój specyficzny układ palców, który nauczyliśmy się dość szybko bo to bardzo pożyteczna wiedza – szczególnie podczas robienia zakupów). Ponieważ nie wiedzieliśmy czy to oznacza, że pociąg zamiast o planowanej godzinie 0:26 odjedzie np. o 4:00 rozpoczęliśmy „dialog” 🙂 Najpierw napisaliśmy strzelając godzinę odjazdu na 4:00 i gestami pytaliśmy czy to ta godzina. Niestety „mądry” Pan Chińczyk zareagował na to jak logika mu nakazywała, czyli napisał wyjaśnienie (które już widzieliśmy na elektronicznej tablicy)… w krzaczkach 🙂 Ponieważ niczego to nie wniosło narysowaliśmy tarczę zegara ze wskazówkami i wszelkimi możliwymi gestami przekazywaliśmy prośbę o narysowanie wskazówek o której pociąg odjedzie. Pan długo dumał, potem próbował sięgać pomocy u siedzących obok innych pasażerów, a następnie narysował na tarczy jeden punkt w miejscu między godziną 1-wszą, a 2-gą. Na nasze rozpaczliwe gesty by narysował wskazówki bo przecież nie wiemy czy jest to pozycja małej wskazówki (czyli jakaś 1:30) czy może pozycja dużej wskazówki (7 minut po… no właśnie, której?) skapitulował. Wreszcie jakaś dziewczyna brzdąkająca cyfry łamaną angielszczyzną przekazała nam poprawną informację. Uff… Naprawdę czasem ciężko już panować nad nerwami mając do czynienia z głupotą Chińczyków. Po pokonaniu kolejnych 400 km i przyjechaniu do stolicy prowincji Shaanxi czyli Xi’an, udaliśmy się do hostelu położonego przy jednej z głównych ulic starówki tego miasta. Xi’an to miasto liczące prawie 3,5 mln mieszkańców. A więc miasto dwa razy większe od Warszawy. W ogóle w Chinach każda prowincja ma takich „Warszaw” na pęczki 😉 Więc jeżeli ktoś narzeka na wielkość Warszawy, na korki, tłok itd. to zapraszamy bardzo serdecznie do Chin. Można nabrać sporego dystansu 🙂
O starówce mając podstawowy jej plan, mieliśmy takie wyobrażenie, że przypomina nieco Pingyao (miała otaczające całe stare miasto mury i szereg prostopadłych ulic). Okazało się, że nic podobnego. Starówka Pingyao to cudowne miejsce, trzymające klimat z czasów gdy budowano to miasto i można było ją spokojnie zwiedzać pokonując pieszo odległości dzielące przeciwległe mury, tutaj mury okalały jedynie ogromną przestrzeń w której mydło mieszało się z powidłem (stare budynki, których było jak na lekarstwo przeplatane były nowymi budowlami, co powodowało, że starówki poza sporej wielkości murem praktycznie nie było widać).

Starowka Xian

Hostel też nie przypadł nam do gustu, bo mimo, że położony w centralnej części starówki znajdował się wewnątrz jakiegoś bloku przy ruchliwej ulicy. No, ale trzeba oszczędzać i nie ma co narzekać. W końcu jesteśmy tu głównie po to by pojechać stąd do cudu świata starożytnego: Armii Terakotowej.
Xi’an okazało się nudne, a przede wszystkim trudne do zwiedzania ze względu na odległości jakie bardzo trudno pokonywać pieszo, a przecież my jako wytrawni travelersi staramy się najwięcej zwiedzać „na nogach” 🙂 Najciekawszymi obiektami do obejrzenia w Xi’an są dwie ogromne pagody buddyjskie zwane: Wielką Pagodą Dzikiej Gęsi (Big Wild Goose Pagoda) i Małą Pagodą Dzikiej Gęsi (Littre Wild Goose Pagoda) i parę starych budynków, takich jak: Bell Tower i Drum Tower.
Najciekawsza jest Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi, jako, że jest to wyczyn architektoniczny z VII wielu naszej ery (w zasadzie zbudowano ją w 648 roku, a potem przebudowano w latach 701-704 n.e. do takiego stanu jak można ją podziwiać dzisiaj). Budynek ma siedem ogromnych poziomów, a jego wysokość sięga 64,5 m. Można sobie wyobrazić jak w tamtych latach wznoszono pagodę o wysokości dzisiejszych 20-piętrowych bloków. Cudo po prostu.

Wielka Pagoda Dzikiej Gesi

Trzeba przyznać, że Chińczycy z miejsca gdzie stoi Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi postarali się zrobić miejsce atrakcyjne turystycznie. Wszystko utrzymane jest w wielkim porządku i czystości a wokoło jest sporo restauracji, ławek i interesujących posągów. Dodatkową atrakcję stanowi ogromny „las fontann” na placu znajdującym się wprost przed terenem pagody. W dzień w zasadzie fontanny w większości są wyłączone, ale o godzinie 21:00 zaczyna się pokaz fontann przy muzyce i grze świateł dobranych tak by woda tańczyła do muzyki. Podobne show można zobaczyć np. w Barcelonie, ale ten miał swój urok, ponieważ muzyka miała przede wszystkim korzenie chińskiej klasyki a dodatkowo można zaobserwować żywiołowość Chińczyków, którzy popisują się gdy raz na jakiś czas jakiś śmiałek przebiega z chichotem pod strugami wody, a inni wbiegają by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Polecamy 🙂

Fontanny Xian

Jednak wszystkie te atrakcje bledną w obliczu tego co można zobaczyć w odległości około 35 km od Xi’an. Chodzi o Armię Terakotową. To po prostu cud świata starożytnego nie mający sobie równych. Określany jest jako Ósmy Cud Świata Starożytnego i z pewnością zasługuje sobie na to miano (ciekawe, że byłby to już drugi cud pochodzący właśnie z Chin)!
Pojechaliśmy tam jednym z autobusów, które za jedyne 7 yuanów regularnie odjeżdżają spod dworca kolejowego w Xi’an (to najtańsza opcja – nie ma co się nastawiać na jakieś zorganizowane wyjazdy, które są oferowane w każdym hotelu czy hostelu). W dodatku jeżeli ktoś studiuje to warto mieć legitymację studencką, ponieważ mimo iż w kasach biletowych do Armii Terakotowej nie ma żadnej wzmianki o zniżkach takie bilety kosztują o połowę taniej.
Teren na którym w latach siedemdziesiątych odkryto armię terakotową został zabezpieczony i jest terenem postępujących do dzisiaj prac archeologicznych mających na celu wyjaśnienie i zbadanie tego cudu, a przede wszystkim odkrycie i zabezpieczenie wszystkich znajdujących się jeszcze pod ziemią żołnierzy terakotowych. Oczywiście w miejscu gdzie te dzieła są wykopywane stworzono muzeum, które pozwala podziwiać tysiące wykonanych z wypalonej gliny wojowników wraz z końmi i orężem. Całość robi niesamowite wrażenie, Przede wszystkim ze względu na niesamowitą dokładność odwzorowania szczegółów tej armii (włosy, zagięcia na ubiorach, rzeźbienia na zbroi, a nawet odciski na butach!). Każda naturalnej wielkości figura ma swój indywidualny ubiór wyraz twarzy itd. A trzeba wyjaśnić, że armia składa się z około 8000 figur! Na dodatek detale jakie zostały odwzorowane w figurach zasługują na podziw i hołd technologii pochodzącej z dynastii Qin. Armię zakopano w odległości około 1,5 km od sarkofagu imperatora Qin Shihuanga w roku 210 p.n.e. by strzegła jego w życiu pozagrobowym i by mógł odzyskać swoją władzę dysponując taką armią. Odkrycie jest stosunkowo nowe jako, że na pierwszego wojownika natknięto się przypadkowo dopiero w roku 1974, podczas kopania ziemi pod studnię. Trzech wieśniaków, którzy kopali ziemię dokonało więc odkrycia na skalę światową i w następnych latach rozpoczęto prace archeologiczne, które trwają do dziś. Muzeum oddano dla zwiedzających w 1994 roku a więc ma bardzo krótką historię. Największa część muzeum zajmuje obszar 230 x 62 metrów i znajduje się tam około 6000 figur (wiele z nich jest ciągle niewydobyta bowiem prace wydobywcze są bardzo żmudne i trudne, by nie uszkodzić figur. W pozostałych dwóch częściach znajduje się prawdopodobnie około 2000 wojowników.

Armia z bliska

Armia z daleka

Będąc w tym miejscu koniecznie należy zajrzeć do części muzealno-wystawowej gdzie można podziwiać inny cud z tamtych czasów. Wydobyte na tym terenie i zrekonstruowane dwa powozy-rydwany wykonane z brązu i stopu metali szlachetnych. W tym złota i srebra. Dokładność detali i kunszt wykonania tych absolutnych dzieł (szczegóły koni, uprzęży, woźnicy, rydwanu, kół itd.), rzuca po prostu na kolana. Takie dzieło byłoby trudne do wykonania nawet w dzisiejszych czasach!

Rydwan konie

Rydwan woznica

Być w prowincji Shaanxi i nie zobaczyć tej armii byłoby po prostu grzechem. Naszym zdaniem historycy i archeolodzy sami do końca jeszcze nie wiedzą czego się można spodziewać na tym terenie i nie znają dokładnego wyjaśnienia tej zagadki historycznej.
Wracając do Xi’an postanowiliśmy wysiąść w miasteczku Lintong w pobliżu gór Li Shan by obejrzeć niesamowity park położony na całym wzgórzu i sięgający wysokości ponad 1300 metrów. Na zwgórza można wjechać kolejką linową a dalej wspiąć się do świątyni buddyjskiej Lao Mu Temple. Dla śmiałków możliwe jest jeszcze dalsze wspinanie się aż na szczyt na którym znajduje się stara budowla z tarasem widokowym na całą okolicę. Cudowna sprawa! Gęste, wilgotne powietrze, piękna zieleń i przede wszystkim niesamowite widoki.

Lao Mu Temple

Na koniec coś dla łydek: schodzenie na sam dół po schodach 🙂 Jeśli ktoś znajduje się w tym rejonie to warto odwiedzić to miejsce. Nie ma o nim nic w przewodnikach, nie reklamuje się go w hotelach co daje taki efekt, że nie ma tu w ogóle turystów a park przygotowany jest wzorcowo. Na samej górze i w drodze na nią pełno jest miejsc gdzie można usiąść na ławeczce, podziwiać widoki a nawet napić się schłodzonego napoju czy piwa lub zjeść coś wprost z kotłów gotujących w różnych miejscach tubylców.
Z Xi’an udajemy się teraz do Lanzhou, które położone jest w odległości około 700 km na zachód od Xi’an. Potem dalsze 270 km do Xiahe, ale o tym już w kolejnym wpisie… 🙂 Na razie dodamy tylko, że podjęta już wcześniej czwarta misja z cyklu „Kupowanie chińskich biletów kolejowych” zakończyła się sukcesem. Choć nie było łatwo. O tłumach kłębiących się na dworcu nie ma sensu już pisać bo to standard, ale warto zaznaczyć, że w razie niepowodzenia warto próbować w różnych okienkach. Najpierw przy próbie zakupu biletów dostaliśmy informację wprost z komputera w kasie, że żadnych biletów typu „hard sleeper” już nie ma. Ale nie poddaliśmy się i ponowiliśmy w innym okienku. No i… sukces! Bilety były i to w spodziewanej się przez nas cenie (w poprzednim okienku proponowano nam dużo droższe jako jedyne dostępne na ten pociąg). Nie wiemy jak to działa. Komputery są podłączone do jednego systemu, ale w różnych okienkach pokazują inne dane! 🙂 Najważniejsze, że się udało. No prawie… bo oczekując już na pociąg wśród tłumu śmiecących, plujących i kłębiących się Chińczyków zamiast o godzinie 0:36 odjechaliśmy po godz. 2:00. Pociągi bez literek w nazwie (to najtańsze, ale też najgorszej klasy składy) potrafią się tutaj mocno spóźniać… Nie narzekajmy jednak. Jedziemy na dalszy podbój Chin – a to najważniejsze! 🙂