Archive for the ‘Wietnam’ Category

Sajgon (Ho Chi Minh City)

czwartek, grudzień 10th, 2009

Spośród osób nie interesujących się historią Azji Południowo-Wschodniej mało kto wie, że znany z amerykańskich filmów o wojnie wietnamskiej Sajgon od roku 1975 nosi nazwę Ho Chi Minh City i mało kto stosuje teraz nazwę Sajgon. To oczywiście nazwa, którą oficjalnie nadano po tym jak Republika Wietnamu (czyli Południowy anty-komunistyczny Wietnam) została zajęta przez wojska północne i przywrócono jedno państwo Wietnam. Rząd Hanoi zmienił wtedy nazwę miasta na cześć komunistycznego przywódcy Ho Chi Minh.
Do miasta dotarliśmy o godzinie 6:00 rano i wydawało by się, że niewiele jeszcze powinno się tutaj dziać, tymczasem ulice Sajgonu (dla ułatwienia będziemy się trzymać jednak tej nazwy, chociaż my posługiwaliśmy się swojsko brzmiącą nazwą Chocimin – swoją drogą mieszkańcy położonego między Koszalinem a Miastkiem Chocimina nawet nie zdają sobie sprawy jaką słynną nazwę ma ich miejscowość :-)) były już mocno zatłoczone a lokalne uliczne bary z noodlesami i wietnamską kawą działały pełną parą i pełne były klientów. W poszukiwaniu miejsca do noclegu podążaliśmy ulicami najbardziej scentralizowanej turystycznie części Sajgonu i przypadkiem natknęliśmy się na buddyjski pogrzeb, który maszerował ciasnymi ulicami pomiędzy motocyklami przepychającymi się między uczestnikami konduktu. Trzeba przyznać, że kolorowo przystrojona skrzynia, tłum uczestników i głośna grająca orkiestra o godzinie 6:30 rano to widok dla nas niezwykły.

Pogrzeb w Sajgonie

Po prawie godzinnych poszukiwaniach udało nam się znaleźć guesthouse, który oferował właściwe na naszą kieszeń ceny i natychmiast udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Oczywiście obowiązkową pozycją Sajgonu są muzea, które dokumentują zagmatwaną historię miasta i konfliktów wojennych, które toczyły się przez większą część XX wieku w Wietnamie. Najpopularniejszym muzeum jest War Remnants Museum, które pokazuje historię tych wojen. Zanim tam jednak dotarliśmy odwiedziliśmy również rekomendowany przez Lonely Planet największy lokalny market oferujący w zasadzie wszystko czym może być zainteresowany klient: od kosmetycznych drobiazgów po ubrania, biżuterię i urządzenia dla domu. Mieści się on w wielkim murowanym budynku pod którym znajdują się setki ciasno ułożonych stoisk. Oczywiście o wszystko należy się targować, żeby osiągnąć właściwą cenę, startując od poziomu ustawianego dla turysty 🙂 W upalny dzień, a właśnie takie przede wszystkim tu bywają jednak długo wytrzymać w tym miejscu nie sposób. Po obowiązkowych oględzinach tego miejsca i targowaniu się „dla sportu” z bądź co bądź jednak bardzo miłymi Wietnamczykami udaliśmy się do muzeum.

Market w Sajgonie

W drodze do muzeum można odwiedzić jeszcze Pałac Zjednoczenia (Reunification Palace) zwany również Pałacem Niepodległości lub po prostu Pałacem Prezydenckim. To słynne miejsce było w kwietniu 1975 roku przedmiotem obrony setek tysięcy Wietnamczyków i ponad 58 tysięcy Amerykanów. Potem wojska Wietkongu zajęły pałac a zdjęcia tego zdarzenia (w szczególności umieszczania na budynku flagi Wietkongu) pokazywane były na całym świecie. W parku obok pałacu znajdują się amerykańskie militaria na pamiątkę tych walk.

Reunification Palace

Samolot US Army

Największe wrażenie robi jednak dokumentacja i broń zgromadzona w War Remnants Museum. Najczęściej obraz wojny wietnamskiej w którym brały udział wojska amerykańskie postrzegany jest przez pryzmat filmów o amerykańskich żołnierzach wysyłanych do Wietnamu na arcytrudne warunki bojowe, a rzadko kiedy można zobaczyć jak wyglądał te konflikt „od drugiej strony” czyli tych, którzy tutaj mieszkają. To przerażająca lekcja historii z której ludzkość powinna wyciągnąć wnioski. Wojna jest najbardziej obrzydliwym i bezdusznym „wynalazkiem” człowieka. Każdy ma prawo do pokoju a ingerencje zbrojne dokonywane pod szyldem niesienia pokoju przynoszą na ogół odwrotne skutki.
Wojska amerykańskie biorące udział w wojnie w latach 1964-1972 często działały zupełnie na oślep nie wiedząc kto był wrogiem, a kto cywilem, kto komunistą a kto antykomunistą. Dochodziło do okropnych pomyłek, a sami żołnierze nie rozumieli sensu tych walk często staczając się pod wpływem narkotyków i działając w nieludzki sposób, dokonywali mordów i gwałtów, które stały się jeszcze bardziej okrutną wizytówką tej wojny. Mało kto wie też, że w Wietnamie w szczytowym roku 1969 znajdowało się aż (sic!) prawie 550 tysięcy żołnierzy amerykańskich! Dla pokazania skali zaangażowania USA warto tutaj zastosować porównanie do II Wojny Światowej w której Amerykanie działając na frontach użyli 5 mln ton bomb i ładunków wybuchowych podczas gdy w Wietnamie użyli ich aż 14,3 mln ton!!! Cała II Wojna Światowa kosztowała USA 341 mld USD a wojna w Wietnamie 676 mld USD! Tych statystyk można by mnożyć, ale ważniejsze jest jednak to jakie okrucieństwa przyniosła ta wojna. W muzeum zgromadzona jest broń stosowana przez amerykańskie siły zbrojne, ale też bogata dokumentacja wszystkich zdarzeń związanych z historią wojenną Wietnamu.

Helikopter US Army

Mnóstwo zdjęć z okresu wojny wietnamskiej pochodzi z archiwów amerykańskich sił zbrojnych. Są też te, które pokazują takie masakry jak My Lai gdzie amerykańscy żołnierze pozbawili życia ponad pół tysiąca cywilów, w tym 182 kobiety (17 w ciąży), 173 dzieci. Chyba największe wrażenia robią zdjęcia uciekających przed wojną Wietnamczyków, nierzadko kobiet z wieloma dziećmi wśród krwawych walk i nieludzkich akcji żołnierzy.

Kobieta z dziecmiZdjęcie pochodzi z archiwów War Remnants Museum

Okropne są również zdjęcia i eksponaty dokumentujące skutki stosowania przez wojska amerykańskie broni chemicznej. Zdjęcia zdeformowanych ciał dzieci, również tych rodzących się jeszcze długo po konflikcie wojennym długo nie można zapomnieć.
Wizyta w tym muzeum pozwala jeszcze lepiej zrozumieć jak straszną historię ma to państwo. Naprawdę ogromny szacunek dla mieszkańców tego miłego i gościnnego kraju, że potrafią się teraz od tego okrutnego czasu zdystansować choć pewnie w większości rodzin te wydarzenia są jeszcze żywe w pamięci. Szacunek i hołd tym ludziom.

Sam Sajgon jest bardzo popularną destynacją dla turystów właśnie ze względu na historię związaną z wojną w której brały udział Stany Zjednoczone. Ze względu na bliskość położenia można stąd również udać się na wycieczki w deltę Mekongu gdzie toczyło się wiele akcji zbrojnych mających na celu odcięcie dopływu broni i posiłków. W samym mieście panuje tłok podobny do tego z ulic Hanoi, gdzie niezliczone liczby motocykli toczą się na drogach walcząc o swoje miejsce. Popularne w Polsce powiedzenie „Ale Sajgon!” ma tutaj faktyczne odzwierciedlenie w ulicznych faktach 😉

Ulice Sajgonu

Mimo tego miasto jest również atrakcyjne turystycznie pod kątem wypoczynku. Stale rozwijająca się turystyka pozwoliła na otwarcie mnóstwa restauracji i klubów gdzie turyści chętnie zostawiają pieniądze.

Ulice Sajgonu

My zdecydowaliśmy się oszczędzić tyle ile można i zdecydowaliśmy się stąd udać już bezpośrednio do innego kraju na naszej trasie: Kambodży, której historia zapisała się strasznymi, czarnymi literami historii największego ludobójstwa wewnętrznego jakiego dokonano w cywilizowanym świecie.

Kilka porad praktycznych:
Zwiedzanie: Muzeum War Remnants ma przerwę w godzinach pracy od godz. 12:00 do 13:00 warto mieć to na uwadze udając się na zwiedzanie, bowiem o godz. 12:00 muzeum się zamyka a wszyscy goście muszą opuścić muzeum
Transport: Do Kambodży można udać się stąd na kilka sposobów. Najbardziej popularnym sposobem jest dotarcie do Chau Doc a stamtąd płynięcie statkiem po Mekongu aż do Phnom Phen. Można przy okazji również odwiedzić najpierw deltę Mekongu. Jednak najtańszym sposobem dotarcia do Phnom Phen jest bezpośredni autobus na który można zakupić bilety w różnych agencjach turystycznych. Ceny miejsc w takim autobusie wynoszą od 8-12 USD.

Wietnam

czwartek, grudzień 10th, 2009

Plaża Bai Dai i to co ciekawego w Nha Trang

wtorek, grudzień 8th, 2009

Będąc w Nha Trang, które jest wyśmienitym miejscem do wypoczynku a dla fanów nurkowania również miejscem do wypadów nurkowych na okoliczne rafy, można udać się również na leżące w pobliżu wyspy. Najłatwiej udać się tam zorganizowaną wycieczką, które są dostępne w całkiem przystępnych cenach (nie więcej niż 10 USD od osoby). Najpopularniejszą wyspą zamienioną w małe Hollywood jest Hon Tre (czyli Bambusowa Wyspa), na jej wzgórzach umieszczono ogromny napis Vinpearl, którym to ochrzczono tę wyspę pełną resortów, night clubów i sklepów dla zamożnej klienteli. Uruchomiona została również kolejka linowa bezpośrednio z lądu więc te 3 km dzielące wyspę od Nha Trang można teraz pokonać bez potrzeby pływania po oceanie.

Vinpearl

Pozostałe wyspy: Hon Lao, Hon Mieu, Hon Mot, Hon Mun i Hon Yen stanowią atrakcję dostępną tylko dla korzystających ze zorganizowanej wycieczki i dla miłośników nurkowania. My zdecydowaliśmy się wypożyczyć motocykl i udać się na południe od Nha Trang by znaleźć plażę Bai Dai, która jest chyba najpiękniejszą i najdłuższą piaszczystą plażą na tym wybrzeżu. Droga, która prowadzi w kierunku południowym jest rewelacyjna bo powstała zupełnie niedawno jako trakt prowadzący do lotniska Cam Ranh. Jakość drogi jest wyśmienita, chociaż wyjechać na nią z Nha Trang wcale nie jest łatwo nie ma bowiem żadnych wyraźnych oznaczeń prowadzących na tę trasę. Nam udało się to za drugim podejściem bo w pewnym miejscu skręciliśmy w prawo na tzw. „czuja” a wystarczyło pojechać prosto 🙂 Po przejechaniu jakichś 2 kilometrów zorientowaliśmy się, że chyba zaczynamy jechać po łuku w kierunku coraz bardziej przeciwnym do zamierzonego 😉 Ale „nie ma tego złego…”, bo przy okazji znaleźliśmy stację paliwową więc mogliśmy zatankować motocykl.
Plaża Bai Dai leży w odległości ponad 20 km od miasta. Po drodze tuż za miastem mijaliśmy tak bogate i dopieszczone resorty, że mogła by im pozazdrościć Floryda. Pod hasłem Diamond Bay widać różne położone nad wybrzeżem resorty, pola golfowe i centra konferencyjne dla klienteli śpiącej na grubych dolarach. Wśród tych miejsc jest również to, które w zeszłym roku gościło wybory Miss Uniwersum. Tablice informacyjne o tym wydarzeniu pozostały do dzisiaj podkreślając prestiż tego miejsca. Jadąc do plaży Bai Dai myśleliśmy nawet, że chyba gdzieś ją przegapiliśmy po drodze bo po bogatych resortach dawno już ślad zaginął, a kręta droga prowadząca wzdłuż wybrzeża nie obiecywała za wiele. Jednak wytrwałość jest warunkiem sukcesu 🙂 Po kolejnym dużym łuku przy wysokich skałach naszym oczom wyłonił się przepiękny obraz zielono błękitnej wody i cudownego białego piasku ciągnącego się wzdłuż położonego o wiele metrów niżej nabrzeża. Widok był tak cudowny, że zapomnieliśmy zatrzymać się by zrobić kilka zdjęć z góry i jechaliśmy dalej byle dotrzeć tam jak najszybciej 🙂 Wreszcie po osiągnięciu odpowiedniej wysokości drogi zjechaliśmy z trasy wprost między drzewa piaszczystej wyboistej dróżki prowadzącej w to cudowne miejsce. W miejscu gdzie akurat przybyliśmy przez kilkadziesiąt metrów ciągną się bambusowe i drewniane daszki lokalnych rodzin, którzy serwują tutaj efekty swoich połowów, czyli morskie stworzenia o których istnieniu nawet nie mieliśmy pojęcia.

Plaza Bai Dai

Ulokowaliśmy się więc w jednym z takich miejsc i korzystając z wygodnych krzesełek i hamaków chłonęliśmy urok tego niesamowitego miejsca. Nie zastaliśmy tutaj ani jednego turysty! A miejsce było tak cudowne, że przy słonecznej pogodzie, która nam towarzyszyła, delikatnym niemal białym piaseczku i długim mieniącym się zielenią i błękitem nabrzeżu, skojarzenia z rajskim, leniwym miejscem nasuwały się samoistnie. Woda była cudownie czysta i niesamowicie ciepła, a zejście do oceanu pozwalało na długi spacer w głąb wody, nadal nie przykrywając całej sylwetki. Po prostu r-e-w-e-l-a-c-j-a! Do wyboru posiłku udaliśmy się z gospodarzem sprawdzić co rekomenduje spośród owoców morza, które pływały w miskach pod bambusową strzechą. Wielkie błękitne kraby, niesamowite gatunki morskich muszli, homarów, mątw i ogromnych małż robiły wrażenie! I wszystko świeże i wyłowione z oceanu. To się nazywa luksus! 🙂
Wybraliśmy kilogramową mątwę, która wstępnie przygotowano nam w trawie cytrynowej, imbirze i innych warzywach, przygotowując do tego gliniane palenisko i papier ryżowy wraz z podanymi na osobnym talerzu świeżą sałatą i pomidorami.

Jedzonko na Bai Dai

Powiedzieć o tym, że było przepysznie to stanowczo za mało. Taki posiłek w takim miejscu z kuflem zimnego piwa to chyba szczyt możliwości, które mogą przyswoić zmysły. Dalej już chyba nie można 🙂 Zjadaliśmy owoce oceanu niemal w milczeniu bo ciężko było wydobyć słowa przy takiej dawce wrażeń. Wokoło po plaży raz po raz biegały kraby, które przydawały dodatkowego uroku temu miejscu.

Krabik

Kąpiel na takiej plaży to sama rozkosz. Można położyć się w płytkiej wodzie i dawać się ponieść falom, które przynosiły wymarzony relaks i orzeźwienie, albo oddalić się na kilkadziesiąt metrów od brzegu by pływać na falach niczym na desce surfingowej poddając się naturalnemu rytmowi oceanu…
W połowie dnia na plaży pojawiło się już więcej osób, choć zagranicznych turystów było w sumie przez cały nasz pobyt w tym miejscu tylko kilku.

Bai Dai

Po tak spędzonym dniu powrót do Nha Trang był jak wygnanie z Edenu. Tyle, że nikt nie odciął drogi powrotnej. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że jeśli chcielibyśmy przyjechać gdzieś w celach wypoczynkowych to jest to właśnie takie miejsce.
Następnego dnia w Nha Trang postanowiliśmy zobaczyć to co ciekawego w tym miejscu poza piękną plażą 😉 Do takich miejsc bez wątpienia należy kościół, który swoją architekturą przypomina paryskie katedry w stylu gotyckim. Katedra Nha Trang została zbudowana w latach dwudziestych ubiegłego wieku przez Francuzów i stanowi piękne urozmaicenie niskiej i nudnej zabudowy tego miasta. Połączenie takiej architektury z tropikalnym klimatem daje czasem skojarzenia filmowych obrazów pochodzących z Południowej Ameryki lub Meksyku.

Katedra w Nha Trang

Kolejnym miejscem, które warte jest obejrzenia jest pagoda Long Son. To kolejna świątynia buddyjska, której dekoracyjne mozaiki ze szkła i ceramiki mienią się różnymi barwami i dodają kolorytu miastu. Tuż za tą pagodą na szczycie wzgórza znajduje się ogromny posąg siedzącego Buddy dzięki swojej pozycji dobrze widocznego z różnych części miasta.

Budda w Nha Trang

Tego samego dnia poszliśmy jeszcze „powalczyć” z falami oceanu korzystając z uroków plaży, którą mieliśmy przecież tak blisko naszego miejsca noclegowego. Skorzystaliśmy tutaj z oferty zjedzenia świeżych owoców, które oferowała bardzo sympatyczna Pani z bambusowymi koszami pełnych tropikalnych cudów natury. Zdecydowaliśmy się na ananas, który świeżo obrany i skrojony stanowi chyba najlepszy z możliwych deser w takim miejscu. W dodatku wielkość tego owocu i ilość soku jaki zawiera sprawia, że jedną sztuką z powodzeniem najadają się dwie osoby 🙂 Na plaży można również spotkać osoby handlujące świeżymi, jeszcze żywymi owocami morza. Dla luksusowych turystów to nie lada gratka, bo można sobie zakupić np. ogromnego skorupiaka a potem poprosić w hotelowej kuchni przygotowanie posiłku z takim okazem.

Owoce morza na plaży

Z Nha Trang wyjeżdżaliśmy z przeświadczeniem dobrze spędzonego czasu na relaks, którego długo oczekiwaliśmy. Kolejny raz przekonaliśmy się, że Wietnam jest rewelacyjnym turystycznie krajem, który wart jest szczególnej uwagi. Kolejnym miejscem na trasie naszej podróży jest Sajgon, tym razem nie relaksacyjnie, ale jako cel do refleksji nad historią Wietnamu.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Po Nha Trang najlepiej poruszać się pieszo i unikać wszechobecnych propozycji tzw. „easy riderów”. Ścisłe centrum w okolicy wybrzeża moża z powodzeniem obejść spacerując. Chyba, że chcemy udać się w inne części miasta, albo poza jego granice – wtedy warto wypożyczyć motocykl. Koszt takiej pożyczki zależy od rodzaju motocykla (ze skrzynią manualną lub automatyczną) i waha się od 50 do 120 tys. dongów za dzień. Nam udało zię pożyczyć Yamahę za 70 tys. dongów. Do tego należy doliczyć koszt paliwa – około 17 tys. dongów za litr.
Jedzenie: W Nha Trang tryumfuje turystyka więc większość restauracji oferuje ceny również „turystyczne” (czytaj: zawyżone). Polecamy zatem poszukiwanie lokalnych restauracji (dalej od centrum) lub korzystanie ze specjalnych ofert promocyjnych typu „happy hours”. Naszym zdaniem hitem jest oferta południowoamerykańskiej restauracji w której grillowanie ogromne szaszłyki z przepysznym sosem i warzywami oferowano w cenie 80 tys. dongów i to na zasadzie „jesz ile możesz” 🙂 Z tańszych restauracji polecamy Cheers Cafe gdzie można w rozsądnych cenach zjeść śniadanie lub wypić kawę (8-10 tys. dongów). Obie restauracje znajdują się w zasadzie w części centralnej niedaleko nabrzeża.

Nha Trang, czyli wietnamskie Miami

niedziela, grudzień 6th, 2009

No i okazało się, że wystarczy pozytywne nastawienie i odległość niecałych 450 km na południe by po deszczu zostało tylko wspomnienie. Nha Trang przywitało nas ciepłym powietrzem i przedzierającym się przez chmury słońcem. Tak było rano o godz. 6:30 kiedy to przyjechaliśmy na miejsce. Po znalezieniu miejsca do noclegu i odświeżeniu się po całonocnej podróży autobusem, jeszcze przed południem udaliśmy się na plażę, sprawdzić jak wygląda sytuacja. Chmury zaczęły się rozjaśniać a słońce przedzierając się pomiędzy nimi zaczęło dawać się we znaki więc zgodnie ustaliliśmy, że trzeba dać szansę temu słońcu i idziemy po kocyk by poleżeć na plaży i zażywać kąpieli.

Plaza Nha Trang

Sprawa była o tyle prosta, że nasz hotel znajduje się w zasadzie kilkadziesiąt metrów od plaży więc to żaden wysiłek 🙂 Ciekawa sprawa, ale jedna z głównych ulic Nha Trang biegnie właśnie wzdłuż brzegu oceanu w odległości jakichś 20-30 m więc wybór hoteli, z dobrym położeniem jest ogromny. Powstają tutaj coraz bardziej luksusowe hotele więc sprawia to, że w bądź co bądź biednym państwie jakim jest Wietnam miasto w tej części zaczyna wyglądać jak wybrzeże Miami. Na dodatek przez całą kilkukilometrową długość tego brzegu ciągnie się piękna piaszczysta plaża więc miejsce do takiego wypoczynku jest wymarzone.

Nha Trang

Po południu słońce już mocno grzało a temperatura dochodziła do 30 st.C więc wizja plaży nad wietnamską częścią oceanu zaczęła się realizować 🙂 Prognozy pogody na kolejne dni są jeszcze ciekawsze (bezchmurnie i temperatura rzędu 32 st.C) więc być może zatrzymamy się gdzieś nad oceanem na kilka dni. Ocean Spokojny w tym miejscu jest wyjątkowo wzburzony (chyba tylko z nazwy jest więc spokojny ;-)) i kąpiel to walka z ogromnymi falami więc jest przy tym sporo frajdy i sporo ludzi wbiega do wody przede wszystkim powalczyć z ogromnymi masami wody mając w tym niezłą rozrywkę 🙂
Wieczorem centralna część miasta zamienia się w niezliczoną liczbę kafejek i barów zachęcających do korzystania z lokalnego bufetu i drinków więc gwar na ulicach trwa do późnych godzin.

Deserek

Nha Trang

Przy wybrzeżu święcą się latarnie oświetlające plaże więc ludzie chętnie korzystają z możliwości posiedzenia ze znajomymi przy szumie oceanu i wypicia przy tym czegoś mocniejszego 🙂

Plaza Nha Trang nocą

Miasto jest więc godne polecenia dla tych, którzy chcą w Wietnamie odpocząć w typowych tropikalnych warunkach pod palmami 🙂
Kolejnego dnia wybieramy się gdzieś poza miasto poszukać jakichś ciekawych i spokojnych miejsc nad oceanem i zobaczyć jak wyglądają okolice Nha Trang.

Barowa pogoda w Hoi An

sobota, grudzień 5th, 2009

No i stało się! Po raz pierwszy odkąd wyjechaliśmy z Polski mamy naprawdę kiepską pogodę i to nie takie tam zachmurzenie i szare niebo, bo to już widać na zdjęciach z Halong Bay, ale cały czas dzielnie staraliśmy się trzymać fason i mówić, że to chwilowe załamanie. Jednak dopiero po dotarciu do Hoi An położonego około 700 km na południe od Hanoi, zobaczyliśmy co to znaczy załamanie i to wcale nie chwilowe. Autobusem z Hanoi jechaliśmy prawie 12 godzin (z przesiadką i 4-godzinna przerwą w Hue). Wyjechaliśmy wieczorem więc nic nie było widać (i całe szczęście, bo wkrótce po naszym wyjeździe zaczął padać deszcz). Podróż była jak zwykle komfortowa i mimo, że znów był to najnormalniejszy sitting bus, to udało nam się mieć po 4 miejsca tak, żeby móc się położyć i wygodnie przespać noc. Rano obudziło nas dudnienie deszczu o szyby autobusu, było szaro, ponuro i zimno. Chcieliśmy przegonić deszcz głupimi żartami, śmianiem się, że to na pewno nic poważnego, że zaraz przejdzie i takie tam. W końcu jechaliśmy na południe Wietnamu, gdzie nasz plan podróży przewidywał na kilka dni wynajęcie bambusowego bungalow na plaży i całe dnie opalania się, pływania w oceanie, nurkowania i szeroko pojętego odpoczynku, więc wszelkimi znanymi nam sposobami staraliśmy się zaczarować pogodę, żeby wreszcie wyszło słońce. Do Hoi An przyjechaliśmy wieczorem, oczywiście nadal w strugach ulewnego deszczu. Nawet nie sprawdzaliśmy w przewodniku, gdzie są nasze wymarzone bungalowy i korzystając z motocyklowych taksówek, daliśmy się szybko zawieźć do solidnego, murowanego hotelu z ciepłą wodą i Internetem. No trudno, jedna noc w cywilizowanych warunkach, a później już plaża. Na drugi dzień rano okazało się, że lało całą noc, w związku z czym w połowie miasta (tej „naszej” połowie) nie ma prądu… a zatem nie ma również ani ciepłej wody ani Internetu. A deszcz jak padał tak pada! No więc nie było się do czego spieszyć, do południa jedliśmy śniadanie i piliśmy kawę, aż wreszcie, koło 13:00 przestało padać i mogliśmy wyjść z hotelu zobaczyć chociaż kawałek tego miasta, które jest tak wychwalane w przewodnikach.

Hoi An po deszczu

Rzeczywiście okazało się prześliczne i zupełnie inne, niż wszystkie widziane przez nas do tej pory miasta. Jego specyfika i główny urok polegają na niezliczonych ilościach sklepów z ubraniami – zakładów krawieckich, gdzie z dowolnego materiału można sobie uszyć dosłownie dowolną część garderoby, oczywiście w cenach, jak na nasze – polskie realia – bardzo przystępnych, bo np. około 10 USD za spodnie.

Krawiectwo Hoi An

Kroje jakie są dostępne i różnorodność materiałów oczywiście biją na głowę wszystkie najlepsze kreacje dostępne w polskich sklepach, no po prostu raj zakupowy, szczególnie w taką pogodę… I znów pojawiło się to samo „ale” co zwykle. Przecież my nie jedziemy z Wietnamu do Polski, nie możemy więc nakupować ciuchów, bo później je będziemy ze sobą wozić przez rok i żadnego z nich pożytku nie będzie. Może faceci łatwiej znoszą takie pokusy, ale dla kobiety to istny koszmar – być dosłownie w raju zakupowym i nie móc niczego kupić! 🙂 Jednak wspólnie zaplanowaliśmy, że jak już będziemy w Polsce na stałe to przylecimy do Laosu i Wietnamu na „shopping” i zakupy na targach, bo mają tu tyle pięknych rzeczy 🙂 Haha, pomarzyć dobra rzecz, co? Ale przynajmniej teraz łatwiej nam było odchodzić od tych sklepów.
To, na co mogliśmy sobie pozwolić, żeby nie oszaleć z nudów, to jakieś pyszne jedzenie. A Hoi An słynie ze wspaniałej lokalnej kuchni. Więc ostatnie dwa dni spędziliśmy na eksperymentowaniu z tutejszymi daniami. Okazały się faktycznie rewelacyjne! White rose czyli pierożki z papieru ryżowego, nadziewane krewetkami, podawane z sosem chilii i czosnkiem, wontony – takie wietnamskie nachosy ze smażonymi warzywami i mięsem czy cou lou gruby makaron z mięsem, świeżą zieleniną, kiełkami i sosem sojowym! Pyszności 🙂 Zawsze to jakieś zastępstwo leniuchowania na plaży, choć pewnie na efekty takiego obżarstwa nie trzeba będzie długo czekać. Tym bardziej, że mają tu lokalne piwo tzw. fresh beer w cenie 4000 dongów za kufel (grosze!), więc dosłownie jak tylko zaczynało padać to wpadaliśmy najbliższej knajpy na piwo. Wieczór, również deszczowy, spędziliśmy w barze pijąc gin z tonikiem w ramach happy hour, czyli „buy one get one free”. I tak właśnie wyglądało nasze poznawanie Hoi An. W przerwach między jednym deszczem a drugim udało nam się obejść wszystkie uliczki starego miasta i odwiedzić najważniejsze świątynie, więc punkty obowiązkowe zaliczone.

Świątynie w Hoi An

Świątynie w Hoi An - Smok

Trzeciego i ostatniego dnia naszego pobytu w Hoi An, gdy do południa nie padało i wydawało się, że już pogoda zmierza w dobrym kierunku zdecydowaliśmy się na godzinną „przejażdżkę” drewnianą łodzią po rzece, nad którą leży miasto. Ugadaliśmy się więc z jakąś lokalną Panią, która „łódkę ma we krwi”, bo spędza na niej całe dnie i ruszyliśmy kanałem w drogę.

Łódeczka

Jednak, co było do przewidzenia, pogoda zmieniła zdanie i po 10 minutach płynęliśmy w strugach ulewnego deszczu pod najbliższy most, żeby spędzić tam resztę z przeznaczonego na wycieczkę czasu.

Pod mostem...

Pod mostem 2...

Po pół godzinie i my i pani „wioślarka” mieliśmy dosyć marznięcia pod mostem, więc wróciliśmy do przystani, odprowadzani przez siedzących w ciepłych knajpkach turystów, wzrokiem pt: „desperaci czy szaleńcy?”, tym bardziej, że nie przewidzieliśmy na dzisiejszy spacer żadnej odzieży przeciwdeszczowej wracając do praktyk wywoływania słońca. Niestety mamy jeszcze braki w tym zakresie i za wyjątkiem wywołania rzęsistego deszczu nasze starania nie przyniosły żadnego rezultatu, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy będąc na „stałym lądzie” zakupiliśmy na najbliższym straganie dwa foliowe płaszcze przeciwdeszczowe. W deszczowy dzień to najmodniejszy tutaj strój, noszony dosłownie przez każdego niezależnie od wieku, narodowości, płci, wzrostu, koloru włosów itp. jednak my po założeniu tego wynalazku na siebie wyglądaliśmy dosłownie jak Pi i Sigma 🙂 Dla przypomnienia – wyglądaliśmy mniej więcej tak:

Pi-i-Sigma

Uważamy, że na takich płaszczach powinno być ostrzeżenie dla użytkowników, mówiące, że jak zobaczy się w tym kogoś znajomego, to można pęknąć ze śmiechu i producent za takie wypadki nie ponosi odpowiedzialności!

Aha, no i w Hoi An mogliśmy zaobserwować niesamowitą rzecz, a mianowicie zmianę wysokości poziomu wody w rzece w zależności od tego, czy w oceanie był przypływ, czy odpływ. Z Hoi An do oceanu są 4 kilometry, więc zjawisko to było tym bardziej imponujące – woda z oceanu podczas przypływu (wieczorami) podnosiła poziom rzeki do tego stopnia, że zalane były wszystkie ulice położone najbliżej rzeki i do domów położonych przy tych ulicach trzeba się dostawać brodząc po kolana w wodzie, natomiast spacer w to samo miejsce rano pokazywał rzekę płynącą grzecznie w swoim korycie i ulice co prawda pełne kałuż, ale nie zalane kilkudziesięciocentymetrową warstwą wody 🙂

Przyplyw w Hoi An

Teraz udajemy się jeszcze bardziej na południe. Wydaje się, że przez najbliższe dni tam również będzie padać, ale przynajmniej poznamy nowe przysmaki i nowe miasto 🙂 Następny przystanek – Nha Trang.

Kilka informacji praktycznych:
Transport: Po Wietnamie najtaniej jest podróżować tzw. Open Busem. Kosztuje nawet kilkakrotnie mniej niż bilet kolejowy! Jest to specjalny bilet autobusowy pozwalający na przejechanie trasy od Hanoi do Sajgonu lub w przeciwnym kierunku (czyli przez większą część Wietnamu) z kilkoma możliwymi przystankami na dowolnie długi czas. Taki bilet na każdym odcinku należy potwierdzić w dowolnej agencji turystycznej, która rezerwuje przejazd na kolejny odcinek trasy z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Cena biletu zależy od długości całkowitej trasy jaką chcemy pokonać – od pierwszego do ostatniego przystanku (czyli maksymalną cenę ma odcinek Hanoi – Sajgon). Można kupić bilet na sleeping busy lub na normalne sitting busy. Z naszego doświadczenia radzimy, żeby kupić tańszą wersję na sitting bus, ponieważ potem i tak często zdarza się, że w tej samej cenie jedziemy sleeping busem jako, że takie autobusy są o wiele częściej stosowane na tych trasach i nikt specjalnie nie będzie organizował zwykłego autobusu dla niewielkiej liczby podróżujących z takimi biletami 🙂
Jedzenie: jak w każdym kraju azjatyckim polecamy jedzenie w małych ulicznych (czasem przenośnych) barach. Można tutaj zjeść lokalne potrawy o wiele taniej niż w normalnych restauracjach, a przy tym są one o wiele smaczniejsze.

Halong Bay czyli Yangshuo na wodzie

środa, grudzień 2nd, 2009

Po dwóch dniach spędzonych w Hanoi połowa z nas (dodajmy że w bardzo trafnym, choć mocno potocznym, ujęciu – ta „lepsza połowa”) miała zdecydowanie dosyć tego miasta. Tłoku, hałasu, spalin i milionów motocykli wypełniających dosłownie każdy centymetr krajobrazu stolicy Wietnamu (chociaż podobno w Sajgonie jest jeszcze gorzej pod tym względem!). Zdecydowaliśmy więc, że należy nam się odpoczynek. Szczerze mówiąc do niedawna byliśmy kompletnymi ignorantami w temacie Wietnamu (głównie w ujęciu turystycznym) i zupełnie nie wiedzieliśmy, co warto tu obejrzeć, ale na szczęście spotykani po drodze ludzie stanowili nieocenione źródło informacji i inspiracji. To właśnie od poznanej w Laosie pary Amerykanów dowiedzieliśmy się, że z Hanoi punktem obowiązkowym jest wycieczka na Halong Bay, czyli do Zatoki Lądującego Smoka. Dopiero poszukując dodatkowych informacji na ten temat przekonaliśmy się, że to jedno z najpopularniejszych i najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc w Wietnamie, a także kolejny na naszej trasie punkt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zatoka ma 120 kilometrów linii brzegowej, a jej powierzchnia wynosi około 1553 kilometry kwadratowych. Na jej obszarze znajduje się 1969 wapiennych monolitycznych wysypek przeróżnych kształtów i rozmiarów. Skały te kryją w sobie niezliczone ilości jaskiń i wapiennych źródeł. Nic więc dziwnego, że Zatoka Halong Bay pretenduje do miana jednego z Nowych Siedmiu Cudów Świata.
W samym Hanoi nasz apetyt na zobaczenie tego miejsca na każdym kroku potęgowały zdjęcia i oferty agencji turystycznych prześcigających się w proponowaniu jak najlepszych wycieczek na Halong. Początkowo zastanawialiśmy się, czy w ogóle interesować się wycieczkami, czy pojechać tam na własną rękę, bez tłumu turystów dookoła, tym bardziej, że pierwsze ceny wycieczek, na jakie trafiliśmy oscylowały w okolicach 30 USD za osobę za wycieczkę 1-dniową i 60 USD za 2-dniową, co zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Jednak okazało się, że hotel w którym się zatrzymaliśmy również organizuje wycieczki na Halong Bay w bardzo konkurencyjnej cenie – 30 USD za 2-dniową wycieczkę (z noclegiem na statku). Dodatkową zachętę stanowiły dwie dziewczyny, które właśnie z takiej samej wycieczki wróciły i były bardzo zadowolone i polecały. Daliśmy się więc przekonać i już następnego dnia o 8.00 rano siedzieliśmy w busie, który wiózł nas do zatoki, oddalonej od Hanoi o 170 km. Po mniej więcej trzech godzinach dotarliśmy do zatoki, a naszym oczom ukazały się trochę znajome widoki – wystające z wody skały łudząco przypominały widoki, które podziwialiśmy w chińskim Yangshuo (zobacz wpis: Yangshuo – mekka travelersów). Przesiadka z busa na statek poszła bardzo sprawnie, więc już wkrótce siedzieliśmy na górnym pokładzie naszej łodzi, z którego oglądaliśmy widoki. A te rzeczywiście były imponujące. Patrząc na skały, ma się wrażenie, jakby ktoś powrzucał do wody wielkie, nie mieszczące się pod powierzchnią kamienie, porośnięte gęstą, tropikalną roślinnością.

Halong Bay 1

Halong Bay 2

Legenda jednak głosi, że w zamierzchłych czasach, gdy Wietnamczycy walczyli z najeźdźcą, bogowie zesłali na ziemię rodzinę smoków, które miały pomóc w obronie przed wrogiem. Smoki wypluwały więc perły, które stykając się z wodą kamieniały, tworząc mur skał wapniowych, o który rozbijały się okręty wroga. Po zwycięskiej wojnie i wywiązaniu się ze swoich obowiązków, smoki zdecydowały, że chcą pozostać na ziemi. Miejsce, w którym wylądowała matka smoków nazwano Halong Bay (dosłownie: tam, gdzie smok schodzi do wody).
Wiele wysp leżących na obszarze Halong Bay ma nazwy, nadane im przez lokalną ludność, ze względu na kształt. Np. wyspa znajdująca się po prawej stronie na poniższym zdjęciu nazywa się Słoń:

Halong Bay 3

Pierwszego dnia pływaliśmy po zatoce, oglądając najpiękniejsze i najbardziej niesamowite skały a także odwiedziliśmy „fishing community” czyli złożone z kilku gospodarstw osady rybackie, zbudowane na pływających po powierzchni wody balach. Mieszkańcy tych osad utrzymują się z połowu ryb oraz hodowli najróżniejszych wodnych stworzeń.

Fishing Community

Po wizycie u rybaków wróciliśmy na statek, gdzie czekał na nas lunch. Podano oczywiście smażoną rybę z ryżem i warzywami – było przepyszne!
Atrakcją po lunchu było zwiedzanie największej do tej pory odkrytej jaskini na Halong Bay. Jaskinia jest ogromna, pięknie oświetlona, pełna imponujących nacieków i stalaktytów i… bardzo podobna do widzianej przez nas wcześniej w Chinach Reed Flute Cave. Dlatego też pewnie nie zrobiła na nas tak wielkiego wrażenia, jakie zrobiła na innych uczestnikach naszej wycieczki. Trochę zresztą sobie wyrzucaliśmy to, że już jesteśmy tak wymagający, że takie cuda nie zapierają tchu w piersiach bo „przecież już to widzieliśmy” więc staraliśmy się nabrać dystansu i uważnie przyjrzeć się jaskini. Rzeczywiście jest wspaniała i imponująca, choć nawet kształty, w jakie układają się skalne rzeźby, są podobne do tych w Reed Flute Cave.

Jaskinie

Zachód słońca nad Pacyfikiem oglądaliśmy przepływając w pobliżu największej wyspy zatoki – Cat Ba Island.

Halong Bay 4

Ponad połowę powierzchni tej wyspy stanowi Park Narodowy. Jest to również jedna z dwóch zamieszkanych wysp na Halong Bay, z bogatą infrastrukturą hotelowo – turystyczną, a z lądu oprócz łodzi, można się tam dostać promem, dostosowanym do przewożenia samochodów i oczywiście motorów 🙂
Gdy zapadał zmrok, dopłynęliśmy do statku, na który przesiadaliśmy się, żeby spędzić na nim noc. Po małym zamieszaniu z przydziałem kajut, wszyscy zostali zakwaterowani i była chwila „czasu wolnego” przed kolacją a później „wieczorkiem zapoznawczym” :-). Podczas kolacji siedzieliśmy przy stoliku w doborowym towarzystwie, jak rodem ze starych dowcipów – „był sobie Polak, Rusek i Niemiec”, a dokładnie dwóch par – z Niemiec i Rosji 🙂 Żeby tradycji stało się zadość kolega z Moskwy postawił na głowie całą obsługę statku, żeby zdobyć wódkę do celów integracyjnych. Niestety wódki nie przewidziano (z alkoholi było dostępne tylko piwo), jednak Denis przez kilkanaście minut chodził krok w krok za przewodnikiem wycieczki i podsuwał mu coraz nowsze pomysły – w jaki sposób można barek zaopatrzyć w alkohol wysokoprocentowy. W akcie desperacji tłumaczył przewodnikowi, żeby ten wziął kajak i popłynął do najbliższej osady rybackiej, bo tam przecież na pewno mają sklep z wódką (dla ścisłości zaznaczamy, że osada rybacka to ok. 5-7 domków rybackich pływających po wodzie i sklepów tam z całą pewnością nie ma). Niestety wódki nie udało się zdobyć i ku rozpaczy Denisa musieliśmy zadowolić się piwem ale wieczór i tak był bardzo udany.
Cała nasza wycieczka liczyła raptem 16 uczestników, z różnych krajów i w różnym wieku. Wszyscy byli bardzo mili a w tak kameralnym gronie łatwo z każdym choć chwilę pogadać, nawiązać nowe znajomości i wymienić się doświadczeniami.
Wieczorem odbyła się najbardziej integrująca część wycieczki, czyli karaoke! Wrzaskom i piskom nie było końca.
Plan kolejnego dnia wycieczki przewidywał pobudkę o 7:00 rano, następnie pół godziny na kajakach, później pół godziny pływania w oceanie a o 8.00 śniadanie. Brzmiało to bardziej jak harmonogram obozu sportowego a nie wycieczki na Halong Bay. Rano wstaliśmy pełni dobrych chęci, bo skoro taki jest plan to się dostosujemy, ale było tak wcześnie, zimno i śpiąco, że zdecydowaliśmy tę godzinę do śniadania spędzić na leżakach na górnym pokładzie, obserwując wstający nad Pacyfikiem dzień i osady rybackie budzące się do życia. Zresztą nie byliśmy jedynymi, którzy zrezygnowali z wojskowej dyscypliny na rzecz słodkiego lenistwa, więc sumienie mieliśmy spokojne.
Po śniadaniu wróciliśmy na statek, którym pływaliśmy dzień wcześniej i odbyliśmy kolejny rejs wokół pięknych wysp Halong Bay. Wczesnym popołudniem statek przybił do brzegu, gdzie w pobliskiej restauracji czekał na nas obiad, a po obiedzie, autobusem wróciliśmy do Hanoi.
Mimo, że pogoda nas podczas tej wycieczki nie rozpieszczała – było dosyć mglisto, przez co widoczność była mocno ograniczona – to, co zobaczyliśmy faktycznie kwalifikuje się do miana kolejnego cudu świata!

Halong Bay 5

Halong Bay 5

Oglądanie tego, przy pięknej, słonecznej pogodzie i przejrzystym powietrzu byłoby już po prostu szczytem rozpusty 🙂

Jak na najtańszą z możliwych, opcję tej wycieczki wszystko było naprawdę super! Bardzo dobra organizacja, pyszne jedzenie, czyste kajuty na statku – czegóż więcej chcieć? Co prawda kajaki mogłyby być zaplanowane bliżej południa, ale i tak było warto!
Po powrocie do Hanoi mieliśmy tylko godzinę do kolejnego autobusu, którym udawaliśmy się w środkową część Wietnamu. Naszym następnym celem jest Hoi An położone o prawie 600 km na południe od Hanoi.

Good Morning Vietnam!

poniedziałek, listopad 30th, 2009

Podroż ze stolicy Laosu – Vientiane do stolicy Wietnamu – Hanoi okazała się wyjątkowo wygodna mimo, że odbywaliśmy ją w zwykłym autobusie z miejscami do siedzenia. Przede wszystkim dlatego, że w całym autobusie oprócz nas jechało tylko 6 osób i 3 osoby z obsługi autobusu. Takie sytuacje tutaj w Azji południowo-wschodniej dzieją się niezwykle rzadko. Tak więc pomimo, że zanim dotarliśmy do granicy laotańsko-wietnamskiej spędziliśmy całą noc na wyjątkowo krętych drogach Laosu, to udało się nam całkiem sensownie wyspać rozkładając się pomiędzy sąsiednimi parami siedzeń 🙂 Nad ranem gdy kierowca stojąc na poboczu ucinał drzemkę, niemal w każdym rzędzie między siedzeniami wisiały przeszkody w postaci czyichś nóg. Taki obraz krótkiej bieżni z płotkami 😉

Nasze bagaże na okoliczność przejazdu przez granicę zabezpieczyliśmy packsave’ami, żeby nikt przemyślny nie włożył nam czegoś do plecaków by przemycić to przez granicę. Lepiej unikać niepotrzebnych kłopotów. W sumie chyba ta ostrożność wcale nie była na wyrost jako, że zaobserwowaliśmy ciekawą scenę w nocy w czasie gdy pasażerowie spali na dobre. Kierowca zatrzymał autobus na jakimś poboczu w wiosce, zgasił światła (nie włączył nawet świateł awaryjnych), po czym cała trójka z obsługi wyszła z autobusu i zamknęła automatyczne drzwi wejściowe tak by nikt nie mógł wyjść. Otworzono wtedy bagażnik autobusu i przez jakieś 5-10 minut z czymś się tam uwijano. Potem jakby nigdy nic, ekipa otworzyła drzwi, wsiadła do autobusu i kontynuowała podróż :-)Do granicy dotarliśmy około 6:00 rano i przez godzinę czekaliśmy aż ktoś z pracowników przejścia granicznego przyjmie nasze paszporty okienka bowiem otwierano o godz. 7:00. W tym czasie udzielono nam informacji, że ponieważ jest weekend (akcja działa się w sobotę) to każda odprawa paszportowa będzie kosztować 10 tys. kipów. Dobrze, że zostawiliśmy sobie jakieś pieniądze w gotówce „na wszelki wypadek” dzięki temu mogliśmy uiścić wymaganą opłatę, ponieważ na granicy nie ma żadnego bankomatu i zdobycie pieniędzy było niemożliwe. Mniej szczęścia miały dwie Brytyjki, które jechały z nami w autobusie, bo nie miały żadnej gotówki. Pośpieszyliśmy im z pomocą i pożyczyliśmy gotówkę. Jak się okazało nie tylko w tym miejscu potrzebne były pieniądze. Również po stronie wietnamskiej wymagano od nas zapłaty 1 USD (czyli jakichś 8,5 tys. kipów) więc pożyczka zwiększyła swoją wartość. Kiedy w kolejnym miejscu na granicy (punkt kontroli zdrowia) poproszono nas o zapłatę następnych pieniędzy za jakieś potwierdzenie przejścia badania zdrowia powiedzieliśmy gremialnie zdecydowane „nie”. Uparliśmy się, że nie mamy pieniędzy i więcej już nie będziemy płacić. Co było w sumie racją ponieważ my nie mieliśmy przecież niewyczerpanych rezerw a brytyjskie kieszenie od początku świeciły pustkami. Poza tym nikt nas nie informował (np. w czasie gdy kupowaliśmy bilety na tę trasę) o tym, że będą potrzebne jakieś dodatkowe pieniądze więc strajk był uzasadniony 😉 Gdy wietnamscy urzędnicy zaczęli mocno się upierać poszliśmy na całość, odwróciliśmy się na piętach i po prostu przeszliśmy granicę. Na szczęście nikt nas nie ścigał więc potem spokojnie odnaleźliśmy swój autobus i kontynuowaliśmy podróż już na ziemiach wietnamskich.
Trzeba przyznać, że ten odcinek trasy, który rozpoczął się tuż za granicą okazał się wyjątkowo ciekawy. Okazało się, że przejście graniczne znajdowało się na wysokiej górze i dalsza droga był już zjazdem po bardzo krętej, wyżłobionej na zboczach gór drodze. Od liczby zakrętów i widokach stromych przepaści tuż przy kołach autobusu kręciło się w głowie, ale uroku dodawały gęsto porośnięte doliny, pełne dzikiej roślinności i palm. W dalszej drodze mogliśmy zaobserwować jak bardzo życie w Wietnamie różni się od Laosu. Tutaj też widać biedę wsi i pracę na roli, ale już nie tak leniwą jak w Laosie. Właściwie praca tutaj bardzo przypomina to co się dzieje w Chinach, chociaż ludzie są uśmiechnięci i mili jak w Laosie. Poza tym nie ma tutaj tak wiele bambusowych i drewnianych domów, bo wśród nich pojawiają się murowane a na drogach panuje straszny tłok, ale przede wszystkim w wyniku ogromnej liczby motocykli i rowerzystów. W pewnym momencie wyglądało to tak jak byśmy przedzierali się przez peleton rowerzystów uczestniczących w Tour de France, albo co najmniej Wyścigu Pokoju 😉
Na trasie do stolicy zwyczajem azjatyckich autobusów zatrzymywaliśmy się również na posiłki (w tym czasie wszyscy wychodzą z autobusu, a drzwi zostają zamknięte do czasu powrotu kierowcy). I tu przyszło kolejne zaskoczenie. Otóż do posiłków bardzo często pije się tutaj wódkę. Może nie jest to takie spektakularne jak w Rosji, ale w całej Azji nie widzieliśmy czegoś podobnego. Po prostu oprócz posiłku i pitego do niego często również piwa, panowie z chęcią łykają sobie wódkę i to w formie bliskich naszemu sercu „shotów”, czyli połykaną wprost z kieliszeczka 🙂 Już przy pierwszym takim postoju, który miał miejsce około godz. 9:00 mogliśmy poznać gościnność Wietnamczyków. W bardzo ciemnym i wyglądającym nieco obskurnie barze zaaranżowanym wprost w czyimś mieszkaniu, zostaliśmy zaproszeni do „wypicia kieliszeczka” i nastąpiło przy tym przedstawianie swoich imion. Nikomu tutaj nie przeszkadza tak wczesna pora by dzień zacząć od dobrego kieliszka 😉

Knajpka

Podobna sytuacja nastąpiła na kolejnym postoju gdzie na tapetę poszły kolejne shoty. Tego się w Wietnamie nie spodziewaliśmy. Wydawało nam się, że w piciu wódki przoduje Rosja i „kraje ościenne”, a tu taka niespodzianka 🙂 W dodatku smak wietnamskiej wódki nie ma nic wspólnego z chińską, obrzydliwą wódką, o której pisaliśmy we wcześniej wpisach. Niektóre jej smaki są naprawdę godne polecenia!
Do Hanoi dotarliśmy jeszcze przed zapadnięciem zmroku więc cieszyliśmy się, że będziemy mieli czas na odnalezienie jakiegoś miejsca do noclegu. Jednak pierwsze wrażenia z Hanoi trochę nas zaniepokoiły. Niesamowity ścisk i tłok na drogach pełnych motocykli, kurzu i pieszych z różnymi tobołami. Przy tym ulice wąskie na tyle, że mijanie się większych pojazdów wymagało odpowiednich umiejętności kierowcy i zapewne sporych nerwów. Nasza radość z wczesnego przyjazdu zaczęła powoli opadać gdy utknęliśmy na dobre w jakimś przedziwnym korku z którego autobus nie mógł się wydostać. Z naprzeciwka jechało mnóstwo pojazdów w ciasnym szeregu, a nasz szereg zaczął się rozdwajać nie mając zupełnie na to miejsca. W dodatku wszędzie wlewały się jak strugi wody tłumy motocyklistów i rowerzystów a w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Takie warunki zapylenia i kurzu na ulicach stolicy po raz ostatni widzieliśmy w Ułan Bator. Po niemal półgodzinnej walce w tym miejscu, kierowca podjął próbę zawrócenia autobusu co w uliczkach Hanoi nie jest sprawą łatwą.
Wreszcie gdy słońce zaczynało zniżać się ku zachodowi dotarliśmy na dworzec autobusowy.

Welcome to Hanoi

Tutaj znalazła się właścicielka jakiegoś hotelu proponując nas zawiezienie do centrum taksówką za 1 USD, a potem mogliśmy sprawdzić jej ofertę noclegową i sobie porównać z innymi zanim dokonamy wyboru. Nie było tutaj postawy „forsującej” jednie słusznych rozwiązań na jakie miała by monopol, a w dodatku Pani całkiem komunikatywnie mówiła w języku angielskim więc z chęcią skorzystaliśmy z oferty. Zanim przyjechała taksówka, która miała zapewne podobne problemy z ruchem ulicznym sporo jeszcze postaliśmy obserwując kompletne szaleństwo na drogach. Myśleliśmy, że po Chinach tylko w Indiach i Bangladeszu może być większy tłok i chaos na drogach. Okazało się, że Wietnam w tej materii króluje wśród krajów Azji południowo-wschodniej 🙂 W czasie oczekiwania na taksówkę zaobserwowaliśmy coś co było dla nas kompletnym zaskoczeniem, a czego nie było nigdzie ani w Chinach, ani w Laosie: wózek z kebabem. Na dodatek największą jego zaletą była cena wynosząca 10 tys. dongów (około 1,50 zł) :- Wprawdzie mięsko nie było zawijane w tradycyjną pitę tylko wkładane do bagietki, ale było to prawdziwe kręcące się przy opiekaczu mięsko, a wszystko to w naprawdę czystych warunkach i ze świeżymi warzywami.

Kebab w Hanoi

Gdy dotarliśmy do centrum Hanoi, a właściwie centrum tzw. Old Quarteru – czyli starego miasta było już ciemno. Liczba uliczek, ciasnych skrzyżowań sprawiła, że już wiedzieliśmy co jest cechą charakterystyczną tego miasta: ciasnota, tłok i walka o miejsce na drodze prowadzona przez setki jednośladów. Tego samego wieczoru wybraliśmy się na obchód starówki by znaleźć jakieś „nieturystyczne” miejsce do spożycia posiłku z lokalnymi mieszkańcami. Znaleźliśmy restaurację, która była niesamowicie zatoczona przez głośnych Wietnamczyków smażących i gotujących sobie na stołach mięska i warzywa. Tłok był taki, że nie było żadnych wolnych miejsc, ale obsługa wskazała nam schody sugerując, że jest jeszcze jedno piętro, udaliśmy się więc za Panią, która prowadziła nas do góry. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na kolejnym piętrze ponownie wszystkie miejsca były zajęte, a Pani szła w górę dalej. Mijając kuchnie widzieliśmy garnki, wiadra z brykietami, wysoki ogień na paleniskach i w ogóle było mnóstwo szumu i krzątającej się obsługi. Wiedzieliśmy już, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Lokalna knajpa zatłoczona od mnóstwa gości wskazywała, że można tu zjeść coś co lubią Wietnamczycy 🙂

Restauracja 1

Na kolejnym piętrze znalazło się dla nas miejsce więc z chęcią zasiedliśmy i stosując sprawdzoną i dobrą metodę zamówiliśmy to co mieli inni przy stoliku obok. Od tej chwili zaczęła się cała ceremonia posiłku. Najpierw w stole wylądowało wiadro z brykietem, potem na tym druciana kratka a dalej to już lądowały na niej różne warzywa i mięsa, które dostaliśmy na talerzach. W przygotowywaniu tego wszystkiego chętnie pomagała nam jedna z Pań s obsługi, a zaraz potem także włączyli się siedzący obok inni Wietnamczycy. Zaopiekowali się nami jak należy, pokazując jak mili i sympatyczni są tutaj ludzie. Wszyscy się uśmiechali, próbowali nawiązywać z nami kontakt i podpowiadali co z czym łączyć, żeby potrawy smakowały jak najlepiej. Potem była wymiana wiaderka na nowe i tym razem na brykietach wylądował gliniany garnek w którym gotowaliśmy inne zestawy warzyw i mięs. W tzw. międzyczasie nasz sąsiad polał nam wódeczkę, żeby można było wznieść toast i przedstawić się sobie 🙂 Wokoło niemal przy każdym stole oprócz jadła lało się piwo i wódeczka. Przy tym wszystkim panowała atmosfera zabawy i towarzyskich głośnych pogaduszek. Najedliśmy się za cały dzień i wynieśliśmy z tego miejsca kolejne potwierdzenie, że Wietnamczycy to życzliwi i mili ludzie.

Restauracja 2

Po latach wojen, które tu panowały przychodzi nieodparte wrażenie, że ludzie tutaj cieszą się przede wszystkim tym czego my europejczycy i ludzie zachodu nie doceniamy tak bardzo (a już na pewno zdarza się nam o tym zapominać) – pokojem. Mało kto pamięta, że podczas gdy w Europie po Drugiej Wojnie Światowej nastąpił już względny spokój (poza komunistycznymi represjami), tutaj w Wietnamie toczyły się zażarte wojny. I nie chodzi bynajmniej tylko o tę najbardziej wsławioną amerykańskimi filmami wojnę, w której USA brało czynny udział robiąc z Wietnamu poligon walk, ale również wcześniejszą wojnę francuską o utrzymanie tutaj kolonii, która zakończyła się klęską francuzów i w 1954 roku po postanowieniach genewskich państwo zostało podzielone na Wietnam Południowy (antykomunistyczny) i Wietnam Północny (komunistyczny). Potem spokoju nadal nie było bo trwały krwawe walki wewnętrzne komunistów z jego przeciwnikami, a potem na arenę wkroczyły nic nie nauczone porażką Francuzów wojska amerykańskie. Nawet po tym jak wojska amerykańskie w 1972 roku zaczęły się wycofywać w Wietnamu walki nie ustały i w 1975 roku komuniści doprowadzili do połączenia obu części Wietnamu. Potem Wietnam uwikłany był jeszcze w wojnę w Kambodży, a w dalszej kolejności w 1979 roku został zaatakowany przez Chiny. W zasadzie więc dopiero od lat osiemdziesiątych Wietnam cieszy się pokojem i w codziennym życiu widać tę radość życia i wymarzony wreszcie spokój. Biorąc dodatkowo pod uwagę otwartość i gościnność tutejszych ludzi należy im się więc wielki szacunek i wsparcie. Dobrze, że kraj ten jest teraz coraz chętniej odwiedzany przez turystów bo dla Wietnamczyków jest to źródło utrzymania i rozwoju, a w samym Wietnamie jest naprawdę bardzo wiele pięknych miejsc do zwiedzania.
Samo Hanoi w zależności od upodobań może się albo bardzo podobać, albo można mieć co do niego mieszane uczucia. Największą jego zaletą jest niska zabudowa, bardzo atrakcyjna da turystów infrastruktura sklepów z mnogością tanich towarów i restauracji z posiłkami mogącymi zaspokoić każde upodobania. Jedzenie w Wietnamie jest bowiem różnorodne jak w żadnym innym kraju tego regionu świata. Na stołach łączą się tutaj typowo azjatyckie posiłki oparte na ryżu i makaronie z zachodnimi przyzwyczajenia żywieniowymi takimi jak bagietki, sery, kawa. I nie są one bynajmniej przygotowywane z myślą o turystach bo Wietnamczycy bardzo chętnie jedzą białe pieczywo i piją kawę.

Bagietki

Poza tym bogactwo wietnamskiej kuchni jest tutaj o wiele większe niż w innych krajach azjatyckich ze względu na mnogość różnych specyficznych dla Wietnamu potraw. Krótko mówiąc tutaj można przytyć bo je się chętnie i dużo 🙂 Natomiast zniechęcać może tłok na drogach, nie do opanowania dla przeciętnego człowieka z zachodu ruch na ciasnych ulicach, brak miejsc dla pieszych (wszystkie chodniki zastawione są przez motocykle i skutery) itd. Do tego dochodzi ciągły dźwięk klaksonów i duży ruch pieszych wprost na ulicy.

Ulice Hanoi

My jednak polubiliśmy Wietnam od początku i bardzo podobają nam się tutejsi mieszkańcy. Ich otwartość i uśmiech mimo bardzo trudnej przeszłości może być wzorem dla wielu innych nacji.
W Hanoi znajduje się kilka niewielkich jezior i ciekawe obiekty architektoniczne tak więc samo miasto jest również bardzo ciekawe pod względem zabudowy i zabytkowych obiektów.

Brama w Hanoi

Nas jednak najbardziej zaciekawiły domy, które w samym Hanoi i jego okolicach są bardzo wąskie a przy tym wysokie na kilka kondygnacji (najczęściej są to budynki dwupiętrowe). Czasem budynki są tak wąskie, że dorosła osoba może sięgnąć ramionami obu przeciwległych ścian! Ciekawe jak mieszczą się tam kanapy, nie mówiąc już o schodach między poszczególnymi piętrami! 🙂 Dodatkowo większość takich budynków ma bardzo ładnie wykończone te wąskie ściany frontowe, ale już boczne ściany są zupełnie „łyse” i nie dość, że nie ma w nich okien to jeszcze się ich nie tynkuje i nie maluje. O ile takie budynki w mieście „sklejone” z innymi (lub stojące tuż obok innych) wyglądają jeszcze dość normalnie to już taki wolnostojący budynek wygląda więc bardzo dziwnie.

Budynki Hanoi

Poza tym w mieście na jednym z jeziorek widać po prostu zastawione na ryby sieci a nawet drewniane domki na palach (w których mieszkają ludzie!) co w przypadku stolicy dużego kraju wygląda naprawdę egzotycznie 🙂

Drewniane chatki w Hanoi

Ze stolicy Wietnamu udajemy się teraz na zachodnie wybrzeże, gdzie w odległości około 170 km od Hanoi znajduje się jeden z cudów przyrody: kompleks prawie 2000 małych górzystych wysp Halong Bay zaliczany do tzw. siedmiu nowych cudów świata natury.