Po dobrze spędzonym pierwszym dniu w Laosie mieliśmy dokładnie ustalony plan działania na następny dzień. Najpierw iście europejskie śniadanie (pierwszy raz od prawie czterech miesięcy!) w Banana Cafe a potem o 8:30 wyjazd tuk tukiem na znajdujący się za miasteczkiem przystanek autobusowy by stamtąd pojechać do Huay Xai, następnego miasteczka laotańskiego na mapie naszej podróży.
Śniadanie w postaci bagietek i omletu popijane lao coffee było bardzo dobrym początkiem drugiego dnia w Laosie i utwierdziło nas w przekonaniu, że różnic pomiędzy Laosem a Chinami do których już zdążyliśmy przywyknąć jest całe mnóstwo. Pozwolimy więc tutaj sobie na kilka takich zestawień jako, że porównania do Chin są teraz w naszych głowach zupełnie naturalne i jeszcze przez długi czas będą się pojawiać. A więc:
1. Pozytywne: jedzenie – różnorodność potraw jest tutaj zdecydowanie mniejsza niż w Chinach, ale jest im o wiele bliżej do europejskich przyzwyczajeń. Do posiłków podawane są sztućce i dodatkowo pałeczki – w Chinach o żadnych sztućcach nie ma mowy! Ciekawostką jest też, że ryż, który w Chinach zawsze je się pałeczkami tutaj tradycyjnie spożywa się wprost z bambusowych koszyczków i ponieważ jego konsystencja jest bardzo kleista rwie się go po prostu rękoma. Następna różnica dotyczy pory posiłków. O ile w Chinach są konkretnie przyjęte pory jedzenia (posiłki zjada się na ulicach do godz. ok. 13:30 a potem znowu zaczyna się jedzenie od godz. ok. 17:30 do późnego wieczora) to tutaj na ulicy je się maksymalnie do godz. 14:00 a wieczorne posiłki zjada już się w domu. Wreszcie jest tutaj powszechnie dostępna kawa (w prawdzie Lao Coffee to nieco inna kawa niż w Europie, ale za to prawdziwa kawa!). No i bagietki, coś czego w Chinach nie da się doświadczyć, choćbyśmy chcieli „stanąć na uszach”. Pieczywo w Chinach jest zawsze słodkie a jedyna namiastka normalnego pieczywa, którą tam odkryliśmy też była mocno dotowana specyficznym rodzajem drożdży, które dają słodki posmak i powodują, że pieczywo rozpuszcza i klei się w ustach. Tutaj wreszcie bagietka jest normalnym białym pieczywem! Następna bardzo miła praktyka kulinarna różniąca Laos od Chin to barbeque. To powszechnie stosowany tutaj zwyczaj przygotowywania posiłków wprost na restauracyjnym stole, na którym umieszcza się palenisko a na nim specjalne dziurkowane naczynie na którym smaży się i jednocześnie gotuje (w rynienkach na obrzeżach naczynia) mięso i warzywa. Mamy więc dwa w jednym: bardzo smaczny grill a przy tym gotujemy sobie wywar: zupkę z warzywami.
2. Negatywne: ceny piwa i posiłków – niestety po Chinach trudno nam było uwierzyć, że cena piwa w laotańskich sklepach nie jest „wyżyłowana” pod turystów. Po dłuższych badaniach tego tematu okazało się, że niestety to normalna cena piwa w Laosie. Mają tutaj swoje piwo Beerlao i tajskiego Tigera, które są dużo lepsze niż przeciętne piwa chińskie, ale ich ceny są 2,5x większe niż w Chinach. W zasadzie można powiedzieć, że cena piwa jest tutaj nawet wyższa niż w Polsce, a przecież to daleka Azja! Ceny posiłków również w porównaniu do tego co można kupować w lokalnych chińskich jadłodajniach są wyższe.
3. Pozytywne: alkohol – w porównaniu do chińskiego alkoholu, który jest nie do strawienia dla przeciętnego europejczyka (posmak lakieru i zapachy jak z perfumerii) tutaj powszechny jest dobry i niedrogi alkohol. Popularna jest lao whiskey, która różni się smakami od znanych nam blended whiskey (choćby szkockich, amerykańskich czy irlandzkich), ale jest całkiem smaczna i mocno rozgrzewająca. Istnieje wiele gatunków lao whiskey, np. również z imbirem i czerwonym winem, a ich ceny (uwaga!) zaczynają się od 10 tys. kipów czyli butelkę normalnej lao whiskey można kupić w cenie piwa! Dostępne i popularne są również alkohole dla śmiałków, w których umieszcza się węże i czarne skorpiony. Ułożone w niesamowitych pozycjach wewnątrz butelki stanowią spore wyzwanie dla europejskiego gardła 🙂
4. Pozytywne: mieszkańcy – mimo że ludzie, żyją tutaj tak jakby czas zatrzymał się ponad 100 lat temu w prymitywnych warunkach, często bez wody i prądu, to są bardzo mili, uśmiechnięci, życzliwi i często znają parę podstawowych słów w języku angielskim lub francuskim. Nie twierdzimy, że w Chinach ludzie byli niemili (owszem spotkaliśmy całe mnóstwo bardzo życzliwych Chińczyków), ale jeśli chodzi o obraz społeczeństwa to w Laosie mamy do czynienia ze spokojnie żyjącymi, nigdzie nie śpieszącymi się ludźmi, a w Chinach ludzie byli strasznie zaganiani, zapracowani i często zestresowani, a dogadać się z kimkolwiek było niezmiernie trudno. Tutaj ludzie są zupełnie wyluzowani i bardzo kontaktowi. Zawsze witają się swoim „Sabaidee” z uśmiechem na ustach.
5. Negatywne: drogi, prąd i inne zjawiska cywilizacyjne – po Chinach gdzie obok zapadłych wsi widać jednak rosnącą potęgę, wysokiej jakości wielopasmowe drogi, zurbanizowane aglomeracje miejskie itd. w Laosie nagle zdarzamy się z zupełnym brakiem infrastruktury dróg i ogólnie pojętej cywilizacji. Dróg tutaj raczej nie ma – owszem są na mapie różne trasy, ale często prowadzą one przez bezdroża lub wątpliwej jakości utwardzone nawierzchnie. To dlatego podróżowanie łodziami po głównych rzekach Laosu jest tutaj bardzo popularne i powszechnie wykorzystywane jako podstawowy sposób transportu. W wielu miejscach nie ma prądu, a dostęp do wody jest bardzo utrudniony. Nie ma tu żadnych bloków (również w największych miastach Laosu, gdzie żyje nie więcej niż kilkadziesiąt tysięcy ludzi) a mieszkańcy żyją po prostu w bambusowych i drewnianych chatach krytych trzciną. Trudno w to uwierzyć, ale to tutejszy standard i nikomu to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie ludzie są zadowoleni z tego co mają i cieszą się każdą leniwą chwilą 🙂
6. Pozytywne: z powyższego punktu wynika jednak jeden ogromny pozytyw – bliskość natury, niczym nie zniszczona przyroda i niesamowite zapachy, których nie pamiętamy już będąc pochłonięci cywilizacją i tym co ona ze sobą niesie. Zapachy ognisk, palonego drewna, liści, roślinności, która bujnie otacza każdą wioskę mogą wzbudzić w człowieku wrażenia jakich nie doznamy w innych miejscach. Po prostu cudo! Do tego jeszcze należy dodać niesamowity spokój i w niektórych miejscach brak dźwięków jakichkolwiek silników czy maszyn (do wiosek można dotrzeć jedynie łodziami – nie ma żadnego połączenia drogami lądowymi więc nie ma żadnych maszyn!). Takie zestawienie da możliwość przeżycia czegoś co jest już nie do uzyskania nawet w najgłębszej europejskiej wsi (gdzie zawsze pracują jakieś silniki spalinowe czy urządzenia elektryczne).
W trakcie śniadania obserwowaliśmy co się dzieje z naszymi bagażami, które razem z nami miały pojechać tuk tukiem na przystanek autobusowy. Najpierw po ustaleniu, że wybieramy się na autobus trafiły na jeden z tuk tuków, by potem po kilku minutach zostały zabrane i przełożone na dach innego tuk tuka. Trochę nas zaniepokoiło to, że kierowcy sami szarżują naszym bagażem i w miejscu gdzie zakupiliśmy bilety na autobus sprawdziliśmy czy ten kierowca jest „uprawniony” do zabrania nas na przystanek autobusowy czy też próbuje sam zrobić na nas interes. Okazało się, że rzeczywiście kierowca się „porządził” i tym samym nasze bagaże zabrano do trzeciego już tuk tuka. Znowu pieczołowicie wciągnięto je na dach i tam zamocowano. Nie minęło kilka minut, a bagaże z powrotem wróciły do tuk tuka na którym były już wcześniej. Nawet nie próbujemy już rozumieć o co tutaj chodzi, bo tutejsze podejście do czasu, miejsca i pracy jest tak luzackie, że chyba najlepiej po prostu się jemu poddać 🙂
Wreszcie jakoś o 8:45 ruszyliśmy tuk tukiem na przystanek aby tam przesiąść się do autobusu, który miał odjechać o 9:30. W tuk tuku jechało z nami jeszcze 5 osób i tu uwaga: to było prawdziwe międzynarodowe towarzystwo travelerskie. Otóż razem z nami jechali: Australijka, Włoch, Japończyk, Niemiec i Koreanka. Mieliśmy więc przekrój świata travelerskiego na powierzchni 1,5m2 🙂 Oczywiście rozmowy toczyły się w języku angielskim i trzeba przyznać, że po Chinach gdzie trudno znaleźć jakąkolwiek osobę z „naszego świata” to bardzo ożywcze doświadczenie poznawać inne osoby, które też podróżują po Azji i dzielić się z nimi swoimi doświadczeniami. Towarzystwo było pierwszorzędne i uśmialiśmy się na całego. Aż szkoda, że nasi towarzysze wybierali się dalej w kierunku Luang Prabang bo mielibyśmy sporo śmiechu w dalszej części podróży. My też wybieramy się do Lung Prabang, ale wybraliśmy dłuższą i ciekawszą drogę, bo najpierw chcieliśmy trafić do Huay Xai, a dopiero stamtąd dwudniowym spływem po Mekongu dotrzeć do Luang Prabang. Z „tuktukowego” towarzystwa najciekawszym travelersem był Japończyk, którego zresztą spotkaliśmy już wcześniej w chińskim Dali. To kompletnie wyluzowany traveler, który podróżuje w pojedynkę, bez żadnego konkretnego planu. Po prostu jedzie gdzieś a tam zastanawia się co dalej 🙂 Po dojechaniu na przystanek autobusowy, zapalił papieros, rozejrzał się po tablicach, wyciągnął mapę i patrzył gdzie jadą autobusy by zdecydować co dalej. Na pytanie gdzie jedzie odpowiadał po prostu: jeszcze nie wiem 🙂 A co dalej po Laosie? – Hmmm… jeszcze nie wiem. Nie mam planu 🙂 Ot, wielki spontan. Naprawdę pozytywnie zakręcony koleś. Wybrał autobus do Luang Prabang bo właśnie odjeżdżał a były jeszcze wolne miejsca. Nasz autobus miał odjechać o 9:30, była godzina 9:00 więc najpierw załatwiliśmy formalności czyli dostaliśmy do ręki bilety, ustaliliśmy który autobus jedzie do Hau Xai, żeby nasz bagaż umieścić na dachu, a potem korzystając z czasu jaki pozostał do odjazdu poszliśmy jeszcze do okolicznych straganików na lao coffee i kupić jakieś ciastka na drogę.
Oczywiście sam przystanek szumnie nazywany tutaj po angielsku „bus station” okazał się kompletnie egzotycznym, leniwym i zakurzonym miejscem położonym o kilka kilometrów za miastem (chyba po to by „tuktukowcy” mogli zarabiać na życie :-)). Łapiąc za ciastka na straganiku w pewnym momencie ręka sama się wycofała bo na opakowaniu siedziała sobie nieruchomo ogromna 10 centymetrowa modliszka. Tutaj takimi zjawiskami nikt specjalnie się nie przejmuje, ale dla Europejczyka może to być interesujące doświadczenie 🙂
Sam autobus po chińskich przyzwyczajeniach gdzie najstarszy jeżdżący egzemplarz mógł mieć najwyżej kilka lat, też może być sporym szokiem. To zabytki z chińskiego „demobilu”. Najprawdopodobniej to co wycofuje się z Chin trafia właśnie między innymi do Laosu i tutaj tłucze się dotąd aż pojazd całkiem się rozpadnie 🙂
Gdy zasiedliśmy w autobusie w przedniej jego części spała już jakaś babcia, a na środku w przejściu leżało już kilka worków. Na tylnym siedzeniu też leżały worki, które udawały się razem z nami w podróż. Gdy dochodziła godzina 10:00 zaczęliśmy się nieco wiercić w oczekiwaniu kiedy w końcu ruszymy. Postanowiliśmy ustalić to z kasjerką biletową. Pani kasjerka wyrwana z leniwego snu na blacie swojego miejsca pracy, podniosła głowę i po próbie zrozumienia o co chodzi w pytaniu które zadaliśmy (dla ułatwienia „kontaktu” w kilku wersjach wspomaganych gestami wskazującymi na zegarek) stoickim spokojem odrzekła, że autobus odjedzie o 13:30. No nie! Wstaliśmy po godzinie 7:00 by wcześniej wyjechać w podróż jako, że chcieliśmy przecież przed zapadnięciem zmroku znaleźć jeszcze jakieś miejsce do noclegu, a tutaj okazuje się, że mamy teraz spędzić kilka godzin we wzrastającym skwarze na jakimś odludziu z dala od miasteczka. Na kolejne pytania jak to możliwe, skoro mamy napisane, że autobus odjeżdża o godz. 9:30 a jesteśmy tutaj od godz. 9:00 kolejna osoba z obsługi leniwie spojrzała na rozkład jazdy i dała nam do zrozumienia, że rano autobus pojechał o 9:00 i pozostał jedynie ten, który odjedzie o 13:30. Nie wiemy dlaczego autobus pojechał sobie wcześniej w czasie gdy my już byliśmy na „dworcu” i pytaliśmy przecież konkretnie o autobus do Huay Xai, ani dlaczego wiedząc o nas nikt na nas nie poczekał. Jedyne co nam pozostało to w myśl indiańskiej zasady „Skoro masz teraz czekać w skwarze kilka godzin, a potem przybyć na miejsce już po zmroku, to ciesz się z tej chwili, bo nic już nie zmienisz”. Ten kompletny luz Laotańczyków w podejściu do czasu zdaje się nic sobie nie robić z takich problemów. Kierowca autobusu siedział na ławce i patrzył się w ekran pamiętającego lata siedemdziesiąte telewizora zawieszonego nad kasami w którym toczył się jakiś pojedynek bokserski, kasjerka szurając klapkami krzątała się wśród ludzi zaglądając im przez ramię co tam ciekawego mają i co robią, umorusane dzieci ganiały za pędzonymi przez wiatr papierkami, sprzedawca raz po raz poprawiał bambusowe własnoręcznie zrobione ochraniacze przed słońcem i tak leniwie toczyło się tutaj życie, a przecież do odjazdu zostało jeszcze prawie cztery godziny! Udaliśmy się więc na wędrówki do okolicznych wiosek przyglądając się jak leniwie toczy się tutaj życie i co się dzieje nad płynącą przez wieś rzeką.
Po powrocie na przystanku nic się nie zmieniło. Wszystko nadal leniwie toczyło się w laotańskim rytmie. Aż trudno uwierzyć, ale np. taki kierowca autobusu od godziny 9:00 do czasu odjazdu, czyli przez 4,5 godziny siedział cały czas na ławce i patrzył w telewizor. Nie ma jak to pełen luz i niestresująca praca 🙂
Gdy wreszcie ruszyliśmy w drogę po godzinie jazdy „złapaliśmy gumę” więc coraz bardziej jasne było, że nasz plan, by w Huay Xai jeszcze zdążyć „coś zobaczyć” nie wypali. No cóż. Trzeba poddać się laotańskiemu luzowi. Nie dziś to jutro. A co masz zrobić jutro odłóż na pojutrze 🙂
Kierowca i jego pomocnik nawet się nie skrzywili, wyszli z autobusu obadali temat i podjęli działania wymiany koła.
Po pół godzinie można było kontynuować podróż. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce by w miejscowym warsztacie dokonać naprawy zapasowego koła, czyli kolejna półgodzinna nieplanowana przerwa. Luz.
Wreszcie wieczorem po godzinie 19:00 byliśmy na miejscu. Droga 180 km z Luang Nam Tha zajęła nam więc od porannej pobudki niemal cały dzień 🙂 Na miejscu znowu potwierdziła się zasada, że „dworce” autobusowe robi się tutaj jak najdalej od miasteczka by „tuktukowcy” mogli na czymś zarabiać (innego wytłumaczenia nie ma, bowiem plac wielkości paruset metrów kwadratowych można by z powodzeniem umieścić w wielu miejscach miasteczek pełnych pustych przestrzeni). Po ustaleniu kwoty przejazdu zapakowaliśmy się razem z kilkoma innymi pasażerami na tuktuk i pojechaliśmy do „centrum” Huay Xai. Tam obeszliśmy miejscowe guesthousy i wybraliśmy taki, który oferował w miarę sensowne warunki za 50 tys. kipów. Postanowiliśmy spędzić tutaj kolejny dzień na zbadaniu miasteczka a potem popłynąć Mekongiem do Luang Prabang.
Samo miasteczko nie jest duże, ale tętni życiem bo jest to główne miejsce przez które przewijają się turyści podróżujący z Tajlandii oraz w zasadzie najważniejsze przejście graniczne pomiędzy Tajlandią a Laosem więc odbywa się tu również ruch lokalnych handlarzy. Co ciekawe granicę pomiędzy Tajlandią a Laosem stanowi na dłuższym odcinku Mekong więc patrząc tutaj na drugi brzeg rzeki widzimy już tajskie wioski. Odbywa się tu regularna przeprawa promowa więc na brzegach znajdują się małe budki dla odpraw paszportowych i stanowiska celne kontrolujące pasażerów.
Ta bliskość Tajlandii spowodowała, że częściej stosowaną walutą jest tutaj tajski bat niż lokalny kip. Tak więc szybko musieliśmy nauczyć się przeliczników z tajskich batów by oceniać ceny. W niektórych miejscach w ogóle nie podaje się cen w kipach. Dziwna sprawa, ale Laotańczycy mało szanują swoją lokalną walutę i czasem nawet długo muszą się zastanawiać by ustalić cenę w ich własnych kipach!
W samym miasteczku nie ma za wiele do oglądania, ale jest bardzo ciekawa świątynia buddyjska, do której prowadzą długie schody a z jej terenu roztacza się bardzo ładny widok na Mekong i wybrzeże po stronie Tajlandii.
Do Luang Prabang można stąd pojechać autobusem lub popłynąć typowymi laotańskimi łodziami osobowymi. Takie łodzie mieszczą zazwyczaj kilkadziesiąt osób (na trasie do Luang Prabang bywa, że przy dużym zainteresowaniu do łodzi zabiera się 100 osób). W przewodniku Lonely Planet napisano, że cena podróży taką łodzią wynosi około 20 dolarów od osoby. Jakież było więc nasze zdziwienie, że niemal we wszystkich punktach gdzie sprzedaje się bilety oferowano nam je w cenie 900-950 tys. kipów (czyli 100-110 USD!). Nie poddawaliśmy się i w końcu znaleźliśmy miejsce gdzie zaoferowano nam bilety w cenie 250 tys. kipów (czyli ok. 30 USD). Nie za bardzo rozumiemy o co chodzi, ale jak widać trzeba być twardym i działać w myśl zasady „szukajcie a znajdziecie” 😉
Tak więc następnego dnia czeka na nas kolejne laotańskie doświadczenie podróżnicze, tym razem mniej telepiącym choć droższym środkiem transportu. Za to dającym większe możliwości poznawania otoczenia i co ważniejsze obserwowania z bliska przyrody roztaczającej się nad czwartą co do wielkości rzeką Azji: Mekongiem, którego witaliśmy już wcześniej w chińskim JingHongu. Tam był on jeszcze płytki i czysty; tutaj nabrał mocno gliniastego koloru a nurt zrobił się o wiele szerszy i żwawszy.
Kilka rad praktycznych:
1. Noclegi. Ceny guesthousów w HuayXai wahają się od 50 tys. do 100 tys. kipów. Rekomendowane przez Lonely Planet guesthousy kosztują już o wiele drożej niż w czasie wydawania przewodników więc warto zajrzeć do mniej znanych, które oferują o wiele lepsze warunki cenowe.
2. Posiłki. W zasadzie wszystkie punkty gastronomiczne oferują jedzenie w bardzo podobnych cenach, ale np. śniadaniowe bagietki oferowane w gusthousach za 14 tys. kipów można z powodzeniem znaleźć w przydrożnych stanowiskach po 10 tys. a nawet 8 tys. kipów. Nie ma co więc połykać haczyka i kupować śniadania w miejscu gdzie śpimy. Lepiej wyjść na spacer i kupić kanapki wprost na ulicy. Znaleźliśmy również miejsce gdzie gospodyni na ulicy przyrządzała tylko i wyłącznie zupę. Odwiedzało ją sporo lokalnych ludzi bo jej zupki są bardzo smaczne, a cena za porcję wynosi 8 tys. kipów.
3. Bilety na łódź do Luang Prabang. We wszystkich travel agencies oferuje się drogie bilety w cenie od 900-950 tys. kipów. Bilety w cenie „normalnej” (czyli 250 tys. kipów) można zakupić w BAP Guesthouse, gdzie starsza Pani prowadząca ten guesthouse sprawnie rozmawia w języku angielskim i francuskim. Zważywszy na wiek i stan zdrowia tej Pani, ogromny szacunek dla jej żwawości i kontaktowości. Tylko życzyć sobie, żeby nasze babcie zachowywały taki wigor! 🙂