Archive for the ‘Chiny’ Category

Z Yichang na południe

środa, październik 28th, 2009

Nasza wycieczka na Tamę Trzech Przełomów zakończyła się w Yichang. Wczesnym popołudniem wysiedliśmy z autobusu, nie mając żadnego konkretnego planu co dalej. Kolejnym naszym celem był Guilin – zachwalany przez znajomych i wychwalany we wszystkich przewodnikach, jako kolejne jedno z piękniejszych miast w całych Chinach. No ale jak się okazało dotarcie tam wcale nie jest łatwe. Wstępnie rozważaliśmy pojechanie do Wuhan, które jest rozbudowanym węzłem kolejowym i skąd łatwo by nam było pojechać dalej na południe. Patrząc jednak na mapę uznaliśmy, że to nie jest optymalne rozwiązanie – droga do Wuhan oznaczała cofnięcie się ok 300 km na północ, czyli w kierunku przeciwnym. Ponieważ Yichang to miasto dopiero rozwijające się (co prawda w szalonym tempie), to przejeżdża przez nie zaledwie kilka pociągów na dobę. Postanowiliśmy jednak sprawdzić czy któryś nam pasuje (nie bardzo wierząc w taką możliwość) i tu po raz kolejny okazało się, że mamy w czasie naszej podróży ogromne szczęście! Otóż pociąg do Guiyang (czyli miasta z którego mamy juz bezpośredni dojazd do Guilin) jest o północy a co najważniejsze udało nam się kupić jeszcze bilety. Co prawda jedyne jakie zostały to hard seat, a podróż miała trwać 16 godzin, ale przecież po pokonaniu trasy z Lanzhou do Chengdu w „klasie” no-seat nawet się za bardzo nie przejęliśmy. Zresztą to dla nas zupełnie nowe doświadczenie bo w ten sposób jeszcze nie podróżowaliśmy.

Stacja Yichang

Zostawiliśmy bagaże w przechowalni (po obowiązkowym wytargowaniu zniżki) i ruszyliśmy na rekonesans okolicy. Nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele – przewodniki na temat Yichang milczą i jest ono znane w zasadzie tylko z tego, że tu kończą się wycieczki po Jangcy – żadnych turystycznych atrakcji, żadnych hosteli – typowe chińskie miasto, które wraz z powstaniem tamy na Jangcy rozpoczęło okres bardzo intensywnego rozwoju. Ale skoro mamy tu spędzić resztę popołudnia i cały wieczór to zobaczymy co tu mają. I jak się okazało spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie! Miasto faktycznie zupełnie nieturystyczne, ale piękne, zadbane i tętniące życiem.

Ulice Yichang

Spędziliśmy te kilka godzin spacerując po deptakach, uliczkach handlowych i parkach, eksperymentując z zadziwiająco smacznym i wręcz nieprzyzwoicie tanim chińskim jedzeniem wprost z budek albo straganów na ulicy (Natrafiliśmy między innymi na podsmażane ziemniaki! Absolutny hit! Dokładnie takie jak w Polsce, bez żadnych udziwnień ani cukru :-))
Mniej – więcej godzinę przed odjazdem pociągu stawiliśmy się na dworcu i naszym oczom ukazał się dawno nie widziany, niemal zapomniany juz widok – dzikiego tłumu podróżnych (wszyscy czekali na ten pociąg, ponieważ następny z tego dworca odjeżdżał dopiero o 9 rano), z bagażami niewyobrażalnych rozmiarów i kształtów, już formujących się w kolejkę do bramki na peron. Mimo prawie trzech miesięcy w Chinach, zachowanie ludzi na dworcach nadal zadziwia nas z taką samą siłą jak na początku. Pociąg przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem i po raz kolejny mieliśmy okazję wziąć udział w maratonie do wagonu, którego hasłem przewodnim mogłoby być: „Zabij po drodze współpasażerów! Wszystkie chwyty dozwolone!” 🙂 Jednak udało nam się przetrwać i dotrzeć do naszego wagonu. Miejsca „hard seat” wyglądają mniej więcej jak w polskich pociągach osobowych jeżdżących na krótkich dystansach – wagon bez przedziałów, z twardymi ławkami po obu stronach przejścia, ale uwaga – na jednej ławce ku naszemu zdumieniu były trzy miejsca, a nie dwa jak się spodziewaliśmy. W totalu dawało to 118 miejsc w wagonie! Tyle ludzi stłoczonych na jednej powierzchni, gniotących się na siedzeniach, pokonujących w ten sposób kilkunastogodzinne dystanse – wyglądało przerażająco. Znaleźliśmy nasze miejsca, wrzuciliśmy bagaże na półkę i starając się za bardzo nie analizować tego wszystkiego co nas otaczało, chcieliśmy choć trochę tej nocy pospać. Ale nie było to łatwe zadanie – naokoło płakały jakieś dzieci, ludzie chrapali, ciągle ktoś przechodził przez cały wagon idąc „na papierosa”, na stacjach dosiadali się kolejni pasażerowie wnosząc tony bagaży i robiąc przy tym tyle hałasu i zamieszania, że korki w uszach nie pomagały. Wreszcie nad ranem udało nam się zasnąć. Jednak akurat wtedy właśnie było nam dane poznać gościnność i przyjazne nastawienie Chińczyków do turystów – jeden ze współpasażerów, zamiast rytualnych nudlesów o 6 rano jadł pomelo (pomysł bardziej humanitarny dla otoczenia chociażby ze względu na zapach :-)) I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że postanowił nas tym pomelo poczęstować nic nie robiąc sobie z faktu, że właśnie spaliśmy – mieliśmy zjeść pomelo teraz i koniec 🙂 Słyszeliśmy, że na różne sposoby próbuje nas budzić, ale udawaliśmy, że nadal mocno śpimy. Poddaliśmy się w momencie, kiedy miły „Pan z przeciwka” wsadził kawałek pomelo Miśkowi do nosa w ramach pobudki! Oczywiście zachowaliśmy się przyzwoicie i nie daliśmy po sobie poznać jak bardzo nam ta wczesna integracja nie na rękę. No i juz było po spaniu. Za oknami pociągu wstawał dzień, ale deszcz i ciężkie, szare chmury nie napawały optymizmem, mimo coraz piękniejszych okolic, jakie mijaliśmy. Przed nami był jeszcze cały dzień w pociągu – trochę jedzenia, picia, grania w karty i znowu integracja ze współpasażerami. Tym razem zainicjowana przez nas. Na siedzeniu obok od dłuższego czasu płakało dziecko i wszyscy juz byli tym mocno zmęczeni. Wtedy Misiek wpadł na pomysł, że przecież wozimy ze sobą rożne „głupotki”, żeby dawać dzieciom spotykanym po drodze, więc to jest dobra okazja. Wybraliśmy piękną, kolorową smycz i wręczyliśmy małej, brudnej jak nieszczęście dziewczynce. Płacz natychmiast ustąpił miejsca zainteresowaniu a my staliśmy się bohaterami wagonu 🙂 Za chwilę mama przyprowadziła dziewczynkę i szarpiąc ją za ramię szeptała „Xie xie” (co w wolnym przekładzie na polski oznacza: No, powiedz „dziękuję”). Za chwilę nie wiadomo skąd pojawiło się drugie dziecko z mamą 🙂 Też dostało smycz, a później zdecydowaliśmy dać dzieciom chińską czekoladę, która nam, mimo pięknych, budzących nadzieję opakowań, nie przechodziła przez gardło a mydlany smak jeszcze długo pozostawał w ustach. No i znów strzał w dziesiątkę 🙂 I dzieci i mamy były zachwycone, a my pozbyliśmy się niepotrzebnego „balastu”.

Dzieciaki

Trzeba przyznać, że mamy obu dziewczynek wyglądały na ich niewiele starsze siostry, na oko mogły mieć nie więcej niż 15 – 16 lat, a sądząc po spracowanych dłoniach i zatroskanym spojrzeniu, wiele już w życiu przeszły i raczej wygląd im lat nie odejmował (jeśli już to dodawał, czyli mogły być w rzeczywistości jeszcze młodsze). Mimo to zachowały radość i uśmiech.

Mamusie z dziecmi

No i to był początek pełnej integracji w naszym wagonie 🙂 Co chwila ktoś do nas podchodził, witał się, częstował jakimś przysmakiem (na szczęście dominowały owoce, więc było OK), wspólnym zdjęciom i wygłupom nie było końca, mimo, że za wyjątkiem naszych kilku słów chińskich nie mieliśmy wspólnego języka. Trzeba przyznać, że podczas tej podróży poznaliśmy zupełnie inną grupę Chińczyków niż te, które spotykaliśmy do tej pory. Byli to ludzie najbiedniejsi, podróżujący najtańszą klasą pociągu, głównie rolnicy. Okazali się też jednymi z najbardziej przyjaznych, uśmiechniętych i otwartych mieszkańców tego kraju, spośród wszystkich, których poznaliśmy wcześniej. Podróż, mimo, że niewygodna i dosyć długa, w tak miłym towarzystwie minęła nam bardzo szybko, a uroku dodawały jej coraz piękniejsze widoki za oknami pociągu. Pogoda z godziny na godzinę robiła się coraz ładniejsza, poprawiała się widoczność, a naszym oczom ukazywały się wspaniałe tarasy ryżowe, małe wioski zagubione pośród górskich pól i pastwisk, nieprzebrane kilometry gęstych lasów, albo budzące grozę góry skaliste.

Widoki z okna 1

Widoki z okna 2

Widoki z okna 3

Widoki z okna 4

Wieczorem po kilkunastu godzinach jazdy dotarliśmy do położonego o 800 km na południe miasta Guiyang…

Spływ po Jangcy do Tamy Trzech Przełomów

wtorek, październik 27th, 2009

Po wnikliwej i długiej eksploracji prowincji Fujian udaliśmy się ponownie do największej aglomeracji świata: Chongqing. Opisywaliśmy już to miasto w naszym blogu w poście „Chongqing czyli drapacze chmur nad Jangcy”. Teraz ponownie pokonaliśmy prawie 2200 km na północny wschód Chin wyruszając pociągiem z Fuzhou – stolicy Fujianu. Pociąg jechał prawie 2 dni więc w tej podróży spędziliśmy dwie noce przyglądając się kolejnym rzeszom Chińczyków okupujących pociągi. Ukuliśmy już wspólnie teorię (słysząc w jakimś chińskim programie coś o „10 procentach”, ale nie wiemy czego 10 procent i odnośnie jakiego zagadnienia), że w każdym momencie 10 procent Chińczyków znajduje się właśnie albo na dworcach kolejowych albo w pociągach. Nasze doświadczenia zdawały się to potwierdzać. Tłok na dworcach, problemy z kupnem biletów (wszystkie miejsca wyprzedane), pełna rotacja miejsc (po tym jak ktoś wysiada na jakiejś stacji na jego miejsca pojawia się właśnie kolejna osoba z biletem) itd. w pełni za tym przemawiały 🙂
Naszym celem tym razem miała być realizacja kolejnego naszego marzenia: podróż po Jangcy do Tamy Trzech Przełomów. Jangcy jest trzecią największą rzeką na Ziemi. Ma ponad 6300 km długości a w jej wodach w ciągu sekundy przepływa aż 35 tys. m3 tego życiodajnego płynu! W języku chińskim Jangcy nazywa się Chang Jiang czyli po prostu Długa Rzeka. Stare powiedzenie chińskie mówi: „Jeśli nie podróżowałeś po Chang Jiang to nigdzie jeszcze nie byłeś”.

Widok Jangcy

Coś w tym jest. Będąc w Chinach nie sposób ominąć ten cud natury jakim jest Jangcy i jej niezwykłe miejsca, którymi płynie. Trzy przełomy, które pokonuje rzeka płynąc w kierunku Pacyfiku są niesamowitymi, zapierającymi dech miejscami, które jeszcze bardziej wsławiła budowa największej hydroelektrowni na świecie przyjmując za nazwę Tamę Trzech Przełomów. Budowa tej tamy stała się największym projektem budowlanym na świecie i – o czym pisaliśmy już w swoim blogu – wzbudziła ogromne kontrowersje. Nic dziwnego. Zalanie ponad 1200 miejscowości i przesiedlenie ponad 1,5 mln ich mieszkańców by podnieść wodę do poziomu ponad 170m, co według krytyków nieodwracalnie zakłóci ekosystem regionu dorzecza Jangcy, które zamieszkuje 40% ludności Chin (czyli więcej niż w całej Europie!) musi budzić ogromne kontrowersje i niepokoje. Sprawa jest o tyle bardziej bolesna, że pod wodami Jangcy zniknęły całe miasta z ich infrastrukturą, ulicami, sklepami itd., ale co gorsza wraz z nimi zniknęły też starożytne świątynie i klasztory z czasów Dynastii Ming sprzed 350 lat, kamienne budowle Dynastii Hań z czasów Chrystusa oraz 30 miast z epoki kamienia. W sumie zalanych zostało ponad 1300 obiektów światowej klasy. Wraz z tymi niepowetowanymi stratami zginęły również niektóre gatunki zwierząt, w tym jedyny delfin słodkowodny. Wszystko to po to by osiągnąć niewiarygodną ilość energii, która równa się 15 typowym elektrowniom atomowym. Ale utrzymuje się również, że Tama Trzech Przełomów zapobiega wylewaniu się Jangcy, która w przeszłości przynosiła Chinom kosztowne powodzie.
Podróż po Jangcy najlepiej zacząć właśnie z Chongqing jako, że kursują tutaj statki lokalnych chińskich linii żeglugowych i turystycznych, a także organizowane są specjalne rejsy dla pasażerów międzynarodowych z anglojęzycznym supportem pokładowym. Wszystkie tego typu rejsy startują z Portu Chongqing, który znajduje się dokładnie na cyplu pomiędzy rzekami Jialing i Jangcy (Chaotianmen).
Zanim powstała Tama Trzech Przełomów rejsy wycieczkowe po Jangcy odbywały się najczęściej z Chongqing i kończyły się aż w Wuhan. Ponieważ tama stanowi spore utrudnienie w pokonywaniu jej statkami (to kosztowny i długotrwały proces przedostawania się przez specjalne śluzy i baseny wyrównawcze) obecnie rejsy takie kończą się tuż przed tamą, a pasażerowie odwożeni są potem do najbliższego większego miasta jakim jest Yichang. Tylko większe i luksusowe statki (oraz ze względów oczywistych statki transportowe) pokonują tamę płynąc dalej do Wuhan lub nawet do końca Jangcy czyli do Szanghaju. Najważniejsze miejsca Jangcy pozostają więc nadal na trasie takiego rejsu bowiem wszystkie trzy przełomy, czyli Qutang, Wu i Xiling) znajdują się właśnie pomiędzy Chongqing a tamą.

Jangcy_rejs

W czasie naszego pobytu w Chongqing pogoda akurat się popsuła i oprócz przelotnych opadów zrobiło się dość zimno. Mimo tego nie zniechęcaliśmy się i realizowaliśmy swoje plany w nadziei, że pogoda nie przeszkodzi nam w podziwianiu Trzech Przełomów.
Przed wyruszeniem w podróż po Jangcy odwiedziliśmy również Muzeum Trzech Przełomów, które znajduje się w Chongqing na Placu Ludowym. Uwaga celem zachęty dla planujących podróż: wstęp do muzeum jest bezpłatny 🙂 Warto odwiedzić to miejsce bowiem sam plac jest imponującym miejscem chętnie odwiedzanym przez Chińczyków, a imponujące i zadbane budowle robią ogromne wrażenie, przypominając doniosłość Placu Czerwonego w Moskwie.

Plac Ludowy

W czasie naszych odwiedzin na placu można było podziwiać ogromne standy i dekoracje związane z 60-tą rocznicą ustanowienia Chin Ludowych. Na ogromnych telebimach można było oglądać retransmisje parady zorganizowanej z tej okazji w Pekinie. Muzeum znajduje się w pięknym ogromnym budynku w którym można też oglądać różne galerie, wystawy, a także zwiedzać Muzeum Chongqing. Również to muzeum warto odwiedzić (znajduje się piętro wyżej ponad Muzeum Trzech Przełomów) i również do tego muzeum wstęp jest bezpłatny. Pokazana jest tam historia miasta, które stanowiąc ważne miejsce na szlakach transportowych ulegało stopniowemu rozwojowi, ale jego „wystrzał” nastąpił w ostatnich kilkunastu latach, gdy rząd chiński postanowił uczynić z Chongqing ogromną i nowoczesną metropolię. Nawiasem mówiąc jakiś czas temu oglądaliśmy dokumentalny film „Największe Miasto Świata”, który pokazywał francuskiego architekta pomagającego planować niektóre rozwiązania architektoniczne stosowane w Chongqing (ten architekt projektował m.in. siedzibę Parlamentu Europejskiego w Strasburgu). Ten słynny projektant był zadziwiony tym w jaki sposób Chińczycy realizują wyznaczone przez rząd cele. Sugestie architekta, żeby zachować część starówki i wkomponować ją w nowoczesne rozwiązania zostały w zasadzie zignorowane jako, że „skoro budujemy nowe to po co nam stare?”. Po powrocie architekta na „plac budowy” po niecałym pół roku okazało się, że miejsce pod nową zabudowę zostało przygotowane, tzn. zlikwidowano wszystkie stare budynki i – mało tego – „zlikwidowano” wzgórze by zrobić odpowiednią ilość miejsca! 🙂
Całe muzeum – zarówno to dotyczące Trzech Przełomów, jak i to dotyczące historii Chongqing jest bardzo ładnie urządzone i nie można się w nim nudzić, ani przez chwilę. Na parterze tuż obok muzeum Trzech Przełomów znajduje się również sala kinowa jedynego w swoim rodzaju kina dookólnego (nie znamy polskiej nazwy takiego kina więc na te potrzeby wymyśliliśmy tę nazwę :-)). Dwa razy dziennie wyświetlany jest tam film o Trzech Przełomach i budowie tamy. Całość zrealizowana jest na ogromnych ekranach otaczających stojących po środku sali widzów. Początkowo dość sceptycznie podchodziliśmy do tego seansu myśląc, że będzie to „wynalazek” raczej wątpliwej jakości, ale bliśmy pozytywnie zaskoczeni jakością filmu i samym pomysłem, który zrealizowany został wzorcowo! Wszystkie obrazy nakręcane były specjalnymi kamerami 360 st. Dzięki czemu oglądając obrazy można oglądać faktycznie wszystko co działo się dookoła kamery. Polecamy!

Kino Dookolne

Na rejs po Jangcy zdecydowaliśmy się popłynąć chińskim statkiem dla lokalnej społeczności. Jest to dużo tańsza opcja niż rejs z anglojęzyczną obsługą. Aby w pełni skorzystać z widoków jakie oferuje Jangcy oraz innych miejsc, które można odwiedzić „po drodze” wybraliśmy rejs czterodniowy (są jeszcze rejsy trzydniowe). Taki rejs oznacza spędzenie w pokoju na statku trzech nocy. Zaplanowany on jest w taki sposób, że statek w nocy pokonuje akurat te odcinki, które są mniej atrakcyjne a za dnia pozwala podziwiać nie tylko Trzy Przełomy, ale także zatrzymywać się w kilku ważnych miejscach by zwiedzić to co ciekawego na lądzie. Zakupiliśmy bilety z miejscami w pokoju czteroosobowym więc do końca nie byliśmy pewni na jakich współpasażerów trafimy. Okazało się, że dzieliliśmy pokój z chińskim małżeństwem, które w zasadzie w pokoju tylko nocowało, bo resztę dnia spędzało w innym pokoju ze swoimi znajomymi, tak więc nie mieliśmy żadnych problemów z tym „kto pierwszy do łazienki” itp. 😉
Ponieważ rejs zaczyna się o godzinie 21:00 można opuszczając to ogromne miasto przy okazji podziwiać oświetlone centrum Chongqing.

Chongqing noca

Plan rejsu obejmuje następujące miejsca warte uwagi:

1. Miasto Duchów – Fengdu. Przez trzy godziny postoju statku, można zwiedzać niesamowite miejsce w którego pobliżu znajduje się góra Pingdu Shan, nazywana siedliskiem duchów i diabłów. Zgodnie z podaniami, za czasów dynastii Han na szczycie góry żyli dwaj mężczyźni: Yan Changsheng i Wang Fangping. Poprzez zestawienie ich nazwisk otrzymano Yanwang, co w języku chińskim oznacza Króla Piekieł. Już od czasów dynastii Tang na szczycie góry wznoszono wiele świątyń z rzeźbami diabłów i demonów o nazwach nawiązujących do świata podziemnego: Pomiędzy Żywymi a Umarłymi, Most Beznadziei czy Pałac Króla Piekieł. Ten zespół świątynny jest interesującym przystankiem w czasie spływu po Jangcy i z całą pewnością warto skorzystać z tej możliwości.

Fengdu

Z samego szczytu wzgórza Krola Piekieł rozpościera się piękny widok na rzekę Jangcy. W czasie naszej podróży ten widok był nieco zakłócony przez lekką mgłę, ale i tak robił wrażenie.

2. Świątynia Zhangfei Temple. Do tej świątyni dociera się późnym wieczorem już po zapadnięciu zmroku, ale jest ona przygotowana w taki sposób, że zmrok nie przeszkadza podziwiać jej piękno. Świątynia ta została zbudowana w okresie Trzech Królestw czyli w III w. n.e. Legenda głosi o generale Hang Fei, który został zamordowany w Królestwie Shu, przez swych dwóch podwładnych, jego ciało zostało potem spalone w Langzhong, a głowa dostarczona do Yungyang. I tutaj ciekawostka na miarę Chin: Zhangfei Temple jest jedynym obiektem zabytkowym, który został uchroniony przed zalaniem w ramach projektu Tamy Trzech Przełomów. Ponieważ świątynia znajdowała się na poziomie, który zniknął pod wodą postanowiono przenieść ją do Yungyang i tam odtworzyć. Podziwiana więc dziś świątynia Zhangfei jest tą samą oryginalną świątynią, ale postawioną zupełnie na innych skałach! 🙂

Zhangfei

3. Qutang Gorge – czyli pierwszy z trzech przełomów. Oczywiście statek nigdzie się nie zatrzymuje, tylko spokojnie płynie przez przełom pozwalając na podziwianie tego cudu natury. Pionowe ogromne ściany skał, ściskają Jangcy tworząc w niej węższe niż zazwyczaj miejsce więc i nurt staje się szybszy. Widok ogromnych skał w połączeniu z ogromną rzeką i kurczącymi się wobec tego ogromu statkami pasażerskimi zapiera dech piersiach. Wysoko pośród skał grzebano kiedyś wojowników wraz z całym orężem, a na skałach widać wyryte inskrypcje. Największe wrażenie robi jednak potęga natury i niesamowite pionowe skały w kolorze brunatno-brązowym. To miejsca, które naprawdę trzeba zobaczyć!

Qutang Gorge

4. Lesser Three Gorges – czyli Małe Trzy Przełomy. W mieście Wushan – jednym z tych, które zapierają dech, rosnąc wysokimi wieżowcami i ogromnymi mostami zawieszonymi nad Jangcy, można przesiąść się na mniejszy statek i wpłynąć w dopływ Jangcy – rzekę Daning, by podziwiać inne Trzy Przełomy, tym razem na mniejszej rzece. Widok jest zdumiewający i robi jeszcze większe wrażenie niż przełomy Jangcy jako, że tej samej wysokości ogromne skały dotyczą przecież mniejszej rzeki! Na jednej ze skalnych półek zawieszonej nad rzeką zbudowano świątynię buddyjską. W połączeniu z widokiem skał i rzeki daje to niesamowity efekt!

Swiatynka nad Daning

5. Mini Three Gorges. To jeszcze mniejsze przełomy, które dotyczą z kolei dopływu rzeki Daning. Wycieczka jest tak zorganizowana, że po dotarciu do miejsca gdzie ten dopływ łączy się z Daning czekają tam drewniane czółna na które można się przesiąść i wpłynąć w kolejne zapierające dech w piersiach miejsca wśród ogromnych i strzelistych skał.

Mini Three Gorges

6. Wu Gorge (inaczej zwany również Wuxia – czyli Wąwozem Czarodziejki). Kolejny tym razem dłuższy bo wynoszący 48 km przełom na rzece Jangcy. Widok przepiękny nie wymagający żadnych komentarzy!

Wu Gorge

7. Xiling Gorge. Trzeci, najdłuższy przełom na Jangcy. Ciągnie się aż przez 80 km i w zasadzie zawiera w sobie kilka mniejszych wąwozów. Po drodze można podziwiać jak Chińczycy wybudowali mnóstwo dróg, przewiercając tuż nad Jangcy tunele przez wielokilometrowe odcinki skał. Ten przełom znajduje się w zasadzie tuż przed końcem wycieczki statkiem bowiem kończy się tuż przed ogromną Tamą Trzech Przełomów.

Xiling Gorge

8. Three Gorges Dam. Tama Trzech Przełomów, czyli cud chińskiej inżynierii. Zbudowana na rzece Jangcy tama o wysokości 185 m i szerokości ponad 2,3 km robi ogromne wrażenie. Poza samym wrażeniem robi też dużo więcej ;-), bowiem generatory zawierające 26 turbin wytwarzają 700 MW mocy. Z prawej strony tamy budowanych jest następnych 6 generatorów. W sumie moc wytwarzana w tej hydroelektrowni wynosi aż 18200 MW i energia przesyłana jest do centralnych i wschodnich Chin (odległość przesyłu do Syczuanu wynosi aż 1000 km!). To największa tego typu elektrownia na świecie. Niesamowita budowla. Aż trudno sobie wyobrazić w jaki sposób ją budowano bezpośrednio na ogromnej Jangcy, by potem podnosić poziom wody aż do wysokości 175 m zalewając ogrom wsi i miast. Wycieczka w tym miejscu zorganizowana jest perfekcyjnie. Po opuszczeniu statku pasażerowie zabierani są autobusami do kontroli bezpieczeństwa by wykluczyć ewentualne niebezpieczeństwa ataku na tamę, a potem w sposób zorganizowany autobusy przewożą pasażerów do tamy by zwiedzić makietę hydroelektrowni, a także podziwiać tamę z różnych punktów widokowych. Po drugiej stronie tamy znajduje się również muzeum przedstawiające historię budowy, a także ogromne pojazdy i urządzenia używane do budowy tamy. Można też obejrzeć w specjalnej sali kinowej film pokazujący etapy budowy. Wszystko to jest godne polecenia bowiem wzbudza podziw na każdym kroku tych cudów inżynierii.

Tama Trzech Przelomow

Pozostałe miejsca na trasie wycieczki takie jak Baidi City – Miasto Białego Króla w Fengije, czy Jiuwan Stream na czółnach z głowami smoków można pominąć. My świadomie z nich nie skorzystaliśmy wiedząc czego dotyczą i korzystając z rad jednego z chińskich przewodników z którym nawiązaliśmy nić sympatii 🙂
W całej wycieczce po Jangcy ogromne wrażenie robią również widoki miast, które z jednej strony wzbudzają podziw swoją potęgą i rozmachem w jaki sposób są rozbudowywane i jak powstaje infrastruktura dróg i mostów, a z drugiej strony przerażają widoki miejsc gdzie drogi urywają się nagle w odmętach Jangcy wskazując, że tutaj toczyło się kiedyś normalne życie a teraz pod miejscem gdzie płynie statek istnieją całe wsie i miasta zatopione na zawsze. Widać też gospodarstwa, które zapewne miały kiedyś sąsiedztwo innych gospodarzy, ale zostali oni wysiedleni a w sąsiedztwie zamiast pól i gospodarstw znajduje się teraz woda Jangcy. W wielu miejscach widać więc gospodarstwa, które mają ogródki, które niemal stykają się z wodami Jangcy…

175m

Wycieczka kończy się przewiezieniem pasażerów do miasta Yichang. Stamtąd planujemy podróż na południe Chin by zobaczyć jeszcze inne cuda natury i nadludzkiej siły Chińczyków. Głównym naszym celem będą tarasy ryżowe w prowincji Guangxi.

Kilka informacji praktycznych:
Komunikacja: W Chongqing taksówki są relatywnie tanie, ale jeżeli chcemy dojechać np. do Muzeum Trzech Przełomów warto skorzystać z tutejszej nowoczesnej kolei jednotorowej (CRT). Koszt przejazdu w zależności od odległości wynosi 1-3 yuanów.
Bilety na wycieczkę po Jangcy. Nie warto korzystać z ofert hosteli czy guesthousów, nawet jeśli zapewniają one, że mają najtańsze bilety. My udaliśmy się w pobliże portu Chongqing, gdzie znajduje się mnóstwo Tour Operatorów i można wynegocjować dużo lepsze ceny. Bilety na 4-dniową wycieczkę (3 noce na pokładzie statku) można w czteroosobowym pokoju zakupić za 500 yuanów (w 6-osoowym pokoju jeszcze taniej). Ponieważ bilety te dotyczą jedynie rejsu statkiem i nie obejmują cen wstępu do wymienionych wyżej miejsc (np. świątyń czy przesiadki na inny statek na rzece Daning) warto od razu wynegocjować bilety wstępu do tych miejsc. W ten sposób można na samych biletach oszczędzić 70 yuanów w przeliczeniu na jedną osobę. Nam udało się w sumie za rejs i wstępy oszczędzić 120 yuanów od osoby w odniesieniu do normalnych cel nominalnych 🙂
Na samym statku nie warto z kolei kupować wejścia na górny pokład. Na ogół kosztuje to jakieś 50-60 yuanów i pasażerowie są zachęcani do zakupu takiej wejściówki. Dodatkową zachętą mają być bezpłatna herbata i orzeszki, ale z naszego doświadczenia warto po prostu rozejrzeć się na statku, ponieważ zazwyczaj jest kilka innych dobrych miejsc widokowych na których można przebywać nie płacąc żadnych pieniędzy. Nasz statek miał 4 pokłady i oprócz balkonów, które były przy każdym pokoju na naszym poziomie (3 piętro) można było wychodzić na pokład również na poziomie wyższym oraz na dziób statku.

Chiny – Yangtze River

wtorek, październik 27th, 2009

Chiny – Przyczajony Tygrys

środa, październik 21st, 2009

Właśnie rozpoczął się trzeci miesiąc odkąd dotarliśmy do Chin. Zdecydowaliśmy się eksplorować ten interesujący kraj dłużej niż to zakładaliśmy w pierwotnych planach podróży, bowiem zaskoczyło nas bogactwo tej kultury i ogrom niesamowitych miejsc, których pominąć nie sposób. Mimo, że przedłużanie tutaj pobytu wiązało się z różnymi, trudnymi zabiegami formalnymi dla przedłużenia naszych wiz, z całą pewnością możemy powiedzieć, że było warto. A przecież to jeszcze nie koniec. Mamy przed sobą jeszcze np. spływ po Jangcy by zobaczyć tamę Trzech Przełomów i dotarcie do samego południa Chin, czyli południowej części Yunanu.
W ciągu tych dwóch miesięcy staraliśmy się bacznie przyglądać Chinom i codziennemu życiu mieszkańców tego kraju. Chcemy mieć obiektywny pogląd na to jak faktycznie wygląda tutaj życie, a nie patrzeć na Chiny przez pryzmat tego co mówią przewodniki czy wszechobecna propaganda. Widzieliśmy zarówno ogromne aglomeracje miejskie, jak i małe wioski. Wchodziliśmy w główne ulice i arterie, ale zaglądaliśmy również w podwórka i ciasne, brudne ulice by widzieć to co znajduje się za fasadą.

Za fasada

Przyglądaliśmy się pracy tych, którzy biegną w pośpiechu w garniturach, ale także tym, którzy w prawdopodobnie jedynym swoim podartym ubraniu ciężko pracują na roli, lub świadcząc rozmaite usługi na ulicach miast. Podróżowaliśmy rowerami, rykszami, miejskimi autobusami, taksówkami, różnej klasy pociągami, a także metrem. Mogliśmy przyglądać się współpasażerom, ich rozmowom, jedzeniu i codziennemu życiu. Z całą pewności możemy powiedzieć, że to kraj tak odmienny od nas kulturowo, że wszelkie porównania są tutaj nieadekwatne. To tak jak porównywanie kota perskiego z dzikim tygrysem bengalskim. Różni ich niemal wszystko a jedyne podobieństwo sprowadza się do posiadania podobnych części ciała i kształtów. Wielu spraw nie rozumiemy i nie będziemy w stanie zrozumieć i przykładanie do ocen swoich miar jest tutaj zupełnie nie na miejscu.
Te różnice widać już w samym budowie języka i jego wpływie na myślenie i poruszanie się w czasie i przestrzeni. Np. nasza mowa, którą przelewamy na pismo w postaci głosek, które mają swoje odzwierciedlenie w odpowiednich literach nijak ma się do pisma ideograficznego jakim posługują się od tysiącleci Chińczycy. Tutaj pismo przypominające pismo obrazkowe przedstawia nie tylko sylaby, czy całe wyrazy, ale także idee. Co ciekawe z tego jak wygląda dany znak nie wynika wcale jego wymowa. Taki sam znak można wymawiać w zależności od dialektu na wiele zupełnie niepodobnych sposobów, ale zawiera on wciąż tę samą znaną Chińczykom ideę. Znajomość języka Chińskiego oznacza możliwość czytania starożytnych tekstów chińskich, a to już zjawisko nie mające sobie równych w żadnych współczesnych cywilizacjach. Najciekawsze jest to, że jest to system otwarty i ciągle się rozwija, co oznacza, że ciągle powstają nowe znaki. Trudno ocenić ile tych znaków się używa, ale jest ich co najmniej 50 tysięcy. W języku stosowanym w prasie i mediach używa się około 5-6 tysięcy najczęściej używanych znaków. Osobę, która zna około 2 tysiące znaków uważa się za analfabetę.

Pismo chinskie

Taki sam problem dotyczy mowy. My w swoich językach stosowanych w Europie czy obu Amerykach stosujemy najczęściej głoski i sylaby tworzące słowa, które daje się przelewać na papier a potem odtworzyć z tego dokładnie taki sam ciąg słów mówionych, stosując jedynie odpowiednią intonację całego zdania w zależności od jego trybu. W języku chińskim do dyspozycji mamy nie tylko odpowiednie głoski, ale także ich intonację. To samo słowo w zależności od zastosowanych tonów może znaczyć zupełnie co innego. Dlatego dla przeciętnego europejczyka bardzo trudno uczyć się tego języka i łatwo o błąd. Zjawisko tonów jest więc kolejną unikalną cechą, która powoduje, że słuchając chińskiej mowy wydaje się nam, że Chińczycy robią „zaśpiewy”, krzyczą, „przepychają się” w mowie i robią to bardzo emocjonalnie. Dla nas spokojnych europejczyków przebywanie wśród rozmawiających Chińczyków jest jak znalezienie się w roju pszczół. W dodatku nikomu nie przeszkadza tutaj bardzo głośna rozmowa np. przez telefon w nocy w pociągu czy w miejscu publicznym, np. podczas jakiegoś przedstawienia na scenie. U nas byłby to przejaw zupełnego nietaktu i braku kultury – tutaj jest to część tej kultury. Nie zrozumiałe jest też dla nas powszechne w miejscach publicznych głośne, obrzydliwe charchanie i plucie gdzie popadnie. I nie ma znaczenia czy jest to chodnik, stacja kolejowa czy nawet jadłodajnia. Dla osób o co wrażliwszej naturze to naprawdę spore wyzwanie i ciężkie próby cierpliwości. I nie dotyczy to bynajmniej mężczyzn czy osób starszych. Robią to wszyscy: starsi i młodzi, mężczyźni i kobiety. Sporą próbą nerwów dla obcokrajowca jest też sposób jedzenia posiłków. Powszechne jest i zupełnie na miejscu, głośne siorbanie, mlaskanie, chłeptanie itd. Głośne do tego stopnia, że skojarzenia z chlewem pchają się tutaj same. I znowu: nie jest to przejaw braku kultury czy wychowania. Podróżującym naprawdę potrzebne jest panowanie nad sobą i próba oswojenia się z tym zjawiskiem 🙂
Kolejnym problemem dla podróżujących są tutaj próby porozumienia się w niektórych sytuacjach. I nie chodzi bynajmniej o nieznajomość języka, czy niezrozumienie mowy ciała i gestów. Chodzi o zupełnie inny sposób myślenia. Dla Chińczyka pewne rzeczy są zupełną abstrakcją. Bardzo wielu napotkanych tu ludzi kompletnie nie rozumie planów i map. Co ciekawe dotyczy to również ludzi wykształconych a nie biedoty. Posiadanie planu w którym wszystko (nazwy ulic, obiektów itd.) napisane jest w „krzaczkach” nie gwarantuje tego, że uzyskamy pomoc. Często osoby patrzą w mapę i kompletnie nie rozumieją „o co tutaj chodzi”. Do najlepszego przykładu tego zjawiska zaliczyć możemy próbę uzyskania pomocy od policjanta sterującego ruchem na skrzyżowaniu. Poproszony o wskazanie na planie miasta miejsca w którym się znajdowaliśmy dwukrotnie podejmował próby „rozszyfrowania” przejrzystej i czytelnej dla nas (mimo, że opisanej tylko chińszczyzną) mapy. Na końcu rezygnując i bezradnie rozkładając ręce poddał się zostawiając nas na pastwę rozszyfrowywania krzaczków z nazw ulic 🙂
Mimo tych wszystkich różnic w sposobie myślenia i różnic w zachowaniach i kulturze kraj ten stał się motorem rozwoju gospodarczego świata. Jako jeden z nielicznych na świecie opiera się szalejącym kryzysom gospodarczym i panuje tu ciągły wzrost gospodarczy na rocznym poziomie wynoszącym 8-10%. Wprawdzie w obecnym 2009 roku prawdopodobnie nie będzie on już tak wysoki, ale nie wynika to z osłabiania się wewnętrznego Chin, ale słabnącego (w wyniku kryzysu) popytu krajów zasilanych chińską produkcją. Z całą pewnością Chiny to Przyczajony Tygrys, który czeka na skok i z pozycji dominanta, którą już uzyskał może wybić się na światową potęgę dyktującą warunki. Przebywając tutaj i obserwując wszystko „od kuchni” możemy pokusić się o ocenę tego skąd bierze się taka rosnąca pozycja Chin. Naszym zdaniem u źródeł tego sukcesu leżą trzy sprawy: 1. bieda, 2. pracowitość i 3. potencjał. Paradoksalnie to właśnie bieda sprawiła, że powstały tu największe i najważniejsze fabryki świata. Tania siła robocza sprawiła, że produkowane tutaj dobra są niemiłosiernie tanie, a na rykach światowych wcale nie potaniały „nabijając sakwy” zachodnich korporacji i wyciągając pieniądze z portfeli głodnych prestiżu konsumentów, zwabionych modą i nakręcającymi trendy oszukańczymi reklamami naszpikowanymi coraz zmyślniejszymi socjotechnikami. Wszystko to podszyte jest jednak skrajną biedą i ciężką pracą chińskiej prowincji. Fabryki produkujące na światowe rynki rozmaite dobra, wykorzystują do cna niewolniczo pracujących biedaków pracujących tutaj za grosze.

Bryczka

Jak to działa? W Chinach nie ma żadnego systemu opieki społecznej czyli publicznego lecznictwa i systemu emerytalno-rentowego. Powoduje to sytuację, że jedynym zabezpieczeniem dla starzejących się rodziców są dzieci. I to w zasadzie synowie, bo córka odchodzi z domu do rodziny męża. Rząd Chiński ze względu na ogromne zaludnienie Chin (na poziomie około 1,3 mld mieszkańców) wprowadził jakiś czas temu regulację urodzin zakazując posiadanie więcej niż jednego dziecka. Dało to oczekiwany efekt w utrzymaniu się liczby ludności na podobnym poziomie przez ostatnich kilka lat. Obecnie ta polityka nieco zelżała i na prowincji wydaje się zezwolenia na posiadanie drugiego dziecka, jako, że urodzenie dziewczynki nie koniecznie oznacza pomoc dla rodziny. Pomijamy tutaj oczywiste odchylenia do których doprowadza taka polityka (dysproporcja liczbowa płci, mniej lub bardziej oficjalne aborcje itd.). Posiadanie „nadmiarowego” dziecka wiąże się najczęściej z ogromnymi karami finansowymi nakładanymi na i tak już biedne rodziny. W takiej sytuacji inwestowanie w syna (czy córkę) jest dla rodziców najczęściej inwestycją życia, która ma zaprocentować w przyszłości. Płacenie za wykształcenie daje nadzieję na pracę i późniejsze utrzymanie rodziców (leki, jedzenie itd.). Daje to również efekt, o który ciężko w krajach zachodnich. Mianowicie uczniowie szkół czy studenci płacąc za wykształcenie ciężkie pieniądze nie marnują swojego czasu na zabawy, alkohol czy narkotyki (bo przecież „szkoda na to czasu”, a alkohol „zaburzy zdolność myślenia i przyswajania wiedzy”) tylko ciężko pracują nad swoim wykształceniem by wynieść ze szkoły jak najwięcej. Diametralnie różni się to więc od obrazu polskiego ucznia i studenta, który płacąc za studia i tak najczęściej zajmuje się zabawą i bumelanctwem „byleby zebrać zaliczenia i zaliczyć egzamin”. Zresztą „skoro płacę to uczelnia na mnie zarabia i też jej zależy na tym, żebym tu studiował”. Prowadzi to u nas do tego, że mamy coraz mniej wykształconą młodzież, a z wszechstronnie i solidnie wykształconej kiedyś młodzieży pozostają już tylko wspomnienia. Tutaj w Chinach sytuacja jest więc odwrotna i chińscy ludzie nauki będą coraz bardziej odstawać In plus w stosunku do tego co dzieje się na świecie. Nawet podstawowe zasady utrzymywane tutaj we wszystkich szkołach, jak jednolity strój dla uczniów są jak najbardziej dyscyplinujące i sprawiają, że chińska uczennica nie będzie się prześcigała w wymyślnych strojach, makijażu czy rozmowach o najnowszej modzie jak to ma miejsce w Europie, bo każda z nich mając ten sam ubiór jedyne czym będzie konkurować to nie w odróżnieniu do naszych uczniów nowy chłopak, czy ciuch, ale poziom wiedzy. Wracając do fabryk, które wykorzystują tanią siłę roboczą to ich koszt produkcji jest tak nierealnie niski właśnie dzięki tej sytuacji społecznej. Biedna dziewczyna z prowincji często jako jedyne dziecko w domu, aby zapewnić jakieś utrzymanie sobie i rodzinie, musi zrezygnować ze szkoły (bo często rodzinę po prostu na to nie stać) i wyjeżdża do fabryki, gdzie ma podstawowe utrzymanie i pracę.

Wies

Wygląda to jednak zgoła inaczej niż wyobraża sobie przeciętny mieszkaniec Europy czy Ameryki. Taka napływająca z prowincji siła robocza w fabrykach, które są istnymi obozami pracy, zarabia dosłownie grosze (od 0,5 do 1 yuana za godzinę ciężkiej pracy – czyli powiedzmy od 30 – 45 groszy). W zamian za możliwość spania i jedzenia wszyscy godzą się na takie warunki, bowiem zarobienie miesięcznie 300-400 yuanów (120-160 zł) jest z pracy na roli po prostu niemożliwe. A ponieważ pracujące w fabrykach osoby i tak na ogół nie wychodzą poza teren fabryki to pieniądze te mogą przesyłać oczekującej na pomoc rodzinie na prowincji. Dochodzi więc do tego, że ciężko pracują tutaj 12-13 letnie dziewczyny, które przerwały naukę by móc zarobić „na chleb” dla rodziców bądź odłożyć coś dla siebie „na zaś”. W fabryce płaci się tylko za osiągnięcie założonego planu produkcji, który jest odpowiednio „wyżyłowany” co powoduje, że pracownicy pracują po 14, 16 i więcej godzin, często w nocy by osiągnąć założony plan i dostać zasłużone pieniądze. Potem udają się do swoich pokoi, gdzie na piętrowych łóżkach w jednym pomieszczeniu śpi po kilka czy kilkanaście osób. Rano po kilku godzinach snu, znowu rzesze tych wyrobników wstają do pracy by ciężko pracować do późnej nocy, bo przecież właściciel dostał kolejne zlecenia i trzeba wypracować plan. Pracuje się tu bez przerwy cały tydzień i w zasadzie tylko niedziela jest dniem kiedy pracownicy mogą opuścić teren fabryki i zobaczyć „świat zewnętrzny”. Zdarza się czasem, że nawet w okresie świąt niektórzy pozostają w fabryce i nie jadą do rodziny, bo nie stać ich na podróż pociągiem, która kosztuje kilkaset yuanów (zważywszy na ogromne odległości jakie dzielą różne części Chin nie jest to cena wygórowana). Właściciele tych fabryk często nawet nie płacą za pierwszy miesiąc pracy zatrzymując tę pensję jako „depozyt”. Często opóźnia się też wypłaty pieniędzy, a także stosuje różnego rodzaju kary by pozbawić pracowników i tak niewielkich przecież pieniędzy. Stosuje się np. kary finansowe za spóźnienie do pracy, za rozmowę w trakcie pracy, czy za zaśnięcie przy stanowisku. Za mieszkanie na terenie fabryki i posiłki również potrąca się z pensji. Jedynym bezpłatnym posiłkiem są często tylko te wydawane o północy tym, którzy zostają przy pracy na noc bo muszą osiągnąć założoną normę. Jakby tego było mało, pętla obozów pracy często się zaciska, bo właściciele fabryk są naciskani przez wielkie korporacje by obniżać i tak już nieziemsko niskie koszty, bo przecież mogą udać się do innej fabryki obok, którą otwiera inny chiński biznesmen, który jeszcze bardziej „wyżyłuje” koszty i sprzeda parę jeansów o 5 centów za sztukę taniej. Wystarczy sobie wyobrazić, że za parę markowych spodni za którą u nas trzeba zapłacić od 100 do 300 zł, korporacje płacą tutaj na poziomie 1 dolara. A przecież cała produkcja opiera się na ręcznej pracy (oczywiście wspomaganych maszynami) całych rzeszy szwaczek, krawców, „wszywaczy zamków”, „wszywaczy metek”, „wyrywaczy nitek” itd. Jednak nikt tutaj nie protestuje bo praca w takiej fabryce jest często jedynym sposobem na życie, a właściwie przeżycie. Mieszkając z rodzicami na wsi te rzesze młodych ludzi nie mieliby szans zarobić nawet grosza. W specjalnych strefach ekonomicznych takich jakie utworzono w prowincji Fujian widzieliśmy całe mnóstwo takich fabryk i robotniczych „hoteli” w których mieszkają pracownicy. Nas to szokuje, ale przecież oprócz tego, że właśnie taki sposób działania Chin powoduje ich ogromny rozwój gospodarczy, to również daje tym ludziom szansę na przeżycie. Ten sposób podejścia do pracy i życia, wynika również z ogromnej pracowitości jaką dysponuje ten naród.

Robotnicy

Właśnie to sprawia, że chiński rolnik bez przerwy pracuje w polu, dziabiąc haczką ziemię, nosząc ogromne kosze z plonami czy dźwigając na bambusowych kijach ogromne snopy. Chociaż oznacza to jedynie wegetację – dla chińskiego rolnika to jest sposób na życie. I nie przeszkadza mu żar lejący się z nieba czy brak solidnego obuwia. Zasłaniając się wielkim słomianym kapeluszem będzie on pracował w polu używając do tego swoich własnych rąk czy zwierząt jako siły roboczej. W Polsce rolnicy narzekają na spadające ceny skupu zboża itd., ale ich praca daje wymierny efekt. Ładują zboże na przyczepę i jadą ciągnikiem do skupu gdzie otrzymają konkretnie namacalne pieniądze. Tutaj rolnik ciężko pracuje by po prostu móc przeżyć. I nie narzeka się na swój los, nie siedzi się jak „u nas” na ławce w cieniu kasztanowca popijając tanie wino. To po prostu odmienna kultura i odmienny sposób na życie. Nie podważamy prawdy, że polskiemu rolnikowi też jest ciężko, ale w swojej sytuacji i otoczeniu warto czasem spojrzeć jak mają inni. A ci inni to przecież gros społeczeństwa ludzkiego współczesnego świata…
Rozwojowi Chin oprócz ogromnej pracowitości i potencjałowi towarzyszy również upartość i konsekwencja w realizacji celów. Często są to cele wyznaczane odgórnie przez władze Chin, ale wiadomym jest, że jeśli rząd postawi za cel, że miasto „X” ma stać się nowoczesną aglomeracją wzbudzającą podziw świata, to w ciągu dziesięciu czy kilkunastu lat właśnie tak się stanie (vide Chongqing). Ciężko pracujący Chińczycy swoją determinacją do tego doprowadzą, drążąc tunele w skałach, budując drogi, wznosząc wieżowce czy usuwając góry by na ich miejscu budować osiedla! Głodny sukcesu rząd będzie stawiał cele i będą one realizowane. Oto siła Chin.

Tygrys

Tak więc po tej bliższej eksploracji Chin i przyjrzeniu się temu światu od zaplecza możemy z całą pewnością stwierdzić, że Chiny to Przyczajony Tygrys, który dziarsko i uparcie przedziera się przez gęstwinę roślin tego świata i budzi respekt, bo w każdej chwili gotowy jest do skoku. Skoku, na który świat w swoim ignoranckim podejściu może okazać się niezupełnie przygotowany…

Xiamen, miasto-wyspa

niedziela, październik 11th, 2009

Do Xiamen planowaliśmy udać się autobusem z południowego dworca autobusowego w Quanzhou. Koszt takiego przejazdu jest całkiem rozsądny bo wynosi 40 yuanów od osoby. Jednak już przed dworcem okazało się, że z przewozów do Xiamen interes próbują robić nie tylko linie autobusowe, ale również całe zorganizowane rzesze ludzi. Już przed dworcem wyłapują potencjalnych podróżnych gromkim „Xiamen, Xiamen!”. Ponieważ jako travelersi przepłacać nie zamierzamy i jesteśmy ostrożni w takich propozycjach, dokładnie obadaliśmy na jakich warunkach te propozycje się opierają. Proponowano nam transport w wygodnym samochodzie osobowym razem z  dwoma innymi już złowionymi pasażerami za cenę 60 yuanów od osoby. Po dłuższych dyskusjach, argumentach i różnych opracowanych już przez nas sztuczkach negocjacyjnych ustaliliśmy cenę na 45 yuanów i ruszyliśmy w drogę. Zaleta takiego transportu jest taka, że przebycie tych 90 km wynosi około 45 minut zamiast 1,5 h, które trzeba spędzić w autobusie. Poza tym można umówić się na miejsce wysiadki w Xiamen zamiast standardowego dworca autobusowego, który może okazać się odległym od centrum miasta.
Xiamen jest najbardziej pożądanym i najciekawszym miastem w rozwojowej prowincji Fujian. Mimo, że nie jest stolicą tej prowincji (jest nią Fuzhou) traktowane jest jako najważniejsze miejsce prowincji. I nic dziwnego. Jest to miasto-wyspa, połączone z lądem kilkoma imponującymi mostami, a samo miasto posiada jeszcze kilka swoich mniejszych wysepek.

xiamen-map

Widać w nim ogromny potencjał i rozwój jako, że znajduje się w specjalnej strefie ekonomicznej co do której rząd poczynił różne ustępstwa by gonić takie potęgi jak Hong-Kong czy Makao i uczynić tu podobne aglomeracje przyciągające kapitał. I trzeba przyznać, że widać to na każdym kroku. Miasto ma niesamowitą infrastrukturę dróg, rozwijających się centrów handlowych, porządnie utrzymanych fabryk, hoteli itd. Niektóre drogi umieszczane są na wielopoziomowych wiaduktach by zapewnić odpowiednią przepustowość ruchu, który z całą pewnością ciągle rośnie. Widać też budowy linii kolejowych, tuneli itp. Naprawdę podziw i szacunek!
W porównaniu do innych miast, które widzieliśmy w Chinach jest tutaj chyba największe natężenie międzynarodowych restauracji sieciowych i to w dodatku czynnych całą dobę. Miasto jest czyste, porządnie utrzymane, zadbane i tętni życiem. Nasz hotel znaleźliśmy w centrum miasta zupełnie nieoznakowany ponieważ okazał się być 23-piętrowym wieżowcem z małymi kawalerkami, które zostały przystosowane jako pokoje hotelowe wynajmowane przez kilka firm hotelowych, które świadczą tutaj swoje usługi. Rozwiązanie bardzo pomysłowe i wygodne. Po zameldowaniu i otrzymaniu kluczy masz do dyspozycji swoje „małe mieszkanko”. My dostaliśmy swoje na 12 piętrze i dzięki temu mieliśmy ładne widoczki na ruchliwe i kolorowe ulice 🙂

Xiamen z hotelu

Xiamen znane jest też z pięknej małej wyspy Gulangyu, którą w całości zaadoptowano jako typowe miejsce wypoczynkowo-turystyczne. Jest tutaj kilka resortów, piękne małe plaże, całe mnóstwo sklepików i restauracji, kolejka linowa na taras widokowy znajdujący się w najwyższym punkcie wyspy oraz kilka pięknych ogrodów. Całą wyspę można obejść na pieszo po ładnych chodnikach i pomostach znajdujących się tuż nad brzegami.

Gulangyu

My jako typowi Europejczycy postanowiliśmy skorzystać z możliwości plażowania i kąpieli w oceanie więc po spacerze na wyspie udaliśmy się na jedną z plaż. Okazało się, że mimo 32-stopniowego upału nikt się nie kąpał ani nawet nie leżał na plaży. Za to w cieniu palm na ławeczkach i betonowych chodnikach siedziało sporo rodzin wypoczywających przy szumie morza. Pozostali „śmiałkowie” spacerowali boso brzegiem dając się chlapać falom i raz po raz wchodząc głębiej by wybiegać z głośnym okrzykiem radości. Ot, zabawy tubylców 🙂 Najzabawniejszym widokiem były dziewczyny spacerujące brzegiem pod parasolami – niemal jak ze średniowiecznych obrazów – tyle, że zamiast dam w powłóczystych sukniach były to nastolatki w jeansach lub spódnicach mini.

Parasoleczki

Dla naszej kultury mało to zrozumiałe, ponieważ piasek i woda wyzwala w nas naturalną chęć rozłożenia kocyka, opalania się oraz kąpieli. Jednak już wcześniejsze „doświadczenia plażowe” przekonały nas, że Chińczycy nie praktykują takiego stylu rekreacji, nawet w bardzo sprzyjających warunkach (no chyba, że ktoś przyszedł z wyraźnym zamiarem pływania sportowego)! Nie zrażając się sytuacją na plaży i przyglądającym się nam wzrokom rozłożyliśmy kocyk, zakupiliśmy napoje i korzystaliśmy z uroków miejsca. Oczywiście kąpiel obowiązkowo też się odbyła i to kilkakrotnie. Co ciekawe po naszych „ruchach” w tym temacie otworzyliśmy drogę innym turystom i z biegiem czasu pojawiło się kilka osób, które również rozłożyło się na plaży i kąpało w orzeźwiającej wodzie. Oczywiście jak łatwo się domyśleć byli to Europejczycy i Amerykanie a nie lokalesi 🙂 Chińczycy za to zaczęli pływać więc w wodzie też zrobił się ruch. Korzystając z możliwości pokazaliśmy też lokalesom, że na plaży można się bawić piaskiem i zbudowaliśmy zamek z piasku ozdabiając go tym co udało się znaleźć w promieniu kilkunastu metrów. Wzbudziło to spore zainteresowanie. Niektórzy podchodzili, przyglądali się, a nawet robili zdjęcia 🙂 W niedługim czasie po naszej „budowie”. Również inni zaczęli tworzyć piaskowe dzieła. Widać więc, że europejska inicjatywa potrafi rozruszać tubylców 🙂

Po plażowaniu udaliśmy się na dalsze zwiedzanie wyspy i w jednym z ciekawszych miejsc pod względem widokowym spotkaliśmy całe rzesze „młodych par” robiących sobie sesje zdjęciowe do albumów ślubnych. W Chinach to bardzo popularne zjawisko i praktykowane w czasie, który może nie mieć nic wspólnego z datą ślubu (odsyłamy do wpisu w naszym blogu pod tytułem „Chińskie wesele”).
Mieliśmy więc okazję przyglądać się jakie takie sesje wyglądają. Najśmieszniejsze jest to, że dopiero podczas obserwacji „z bliska” widać jak prowizoryczne są przystrojenia i ubiory. Bardzo często Panna Młoda ma za dużą bądź za małą suknię spinaną lub sznurowaną gdzieś z tyłu lub boku, często pod suknią ma czarne legginsy i sportowe buty 🙂 Ale co tam. Późniejsza korekta komputerowa czyni przecież cuda 😉

Slubne zdjecia

Chyba największą atrakcją tej wyspy jest Sea World czyli park z ogromnymi akwariami w których można podziwiać cuda przyrody morskiej i oceanicznej, takimi jak ryby piły, rekiny czy ogromne ryby głębinowe.

Rybka

Najciekawszymi częściami tego parku jest podwodny, szklany chodnik z którego można podziwiać rekiny, ogromne ryby i różne stwory morskie czując się jak obserwator w wodzie 🙂 Niesamowitą atrakcją jest też pokaz współpracy człowieka z lwami morskimi i delfinami. Trzeba przyznać, że robi to ogromne wrażenie a prezentowane tam ssaki zadziwiają swoimi umiejętnościami i inteligencją!

W głównej części miasta (czyli na podstawowej, dużej wyspie Xiamen) jest również sporo bardzo ciekawych miejsc i kilka pięknych plaż. Tutaj na zdjęciu nasz kocyk położony pod jedną z palm 🙂

Plaza Xiamen

Dla miłośników zwiedzania polecamy świątynię buddyjską Nanputuo (Southern Temple). Znajduje się na południu miasta w pobliżu Uniwersytetu Xiamen. Tuż przed świątynią znajdują się piękne stawy obficie porośnięte wodnymi kwiatami a w kilku z nich można podziwiać ogromne ryby i żółwie. Piękna architektura świątyni Nnputo i cała masa ogrodów, ogromnych kamieni z inskrypcjami i pagód jest obowiązkową pozycją odwiedzających Xiamen.

Nanputo

Nasz przyjazd do Xiamen oprócz zwiedzenia tego pięknego miasta, miał również inne znaczenie praktyczne. Celem naszej dalszej podróży był Hong-Kong. Można do niego polecieć samolotem, ale ceny lotów są porównywalne do tych, które płaci się lecąc z Europy czy USA! Bliskość prowincji Fujian oraz prowincji Kanton sprawia, że z kilku ważniejszych miast tych prowincji (m.in. Xiamen, Shenzhen, Guangzhou) do Hong-Kongu można udać się autobusem. Tak więc Xiamen stało się dla nas miejscem startowym do dalszej podrózy do Hong-Kongu 🙂 O wizycie w tym hiper-nowoczesnym mieście napiszemy w następnym wpisie w blogu.

Na koniec kilka rad praktycznych.
Komunikacja: Po Xiamen warto poruszać się autobusami miejskimi. Koszt to 1 lub 2 yuany (cena stosowana na trasie podana jest na skrzynce wrzutowej pieniędzy obok kierowcy). Na wyspę Gulangyu najlepiej przeprawiać się regularnym promem odjeżdżającym regularnie z najbardziej wysuniętego na północ portu vis a vis wyspy. Koszt to 8 yuanów, ale płacimy tylko w drodze powrotnej. Rejs na wyspę jest bezpłatny. Uwaga: wejście na górny pokład promu kosztuje dodatkowo 1 yuan.
Autobusy do Hong-Kongu odjeżdżają z dworca autobusowego znajdującego się przy ulicy Lujiang Dao (to ważne bo w mieście znajdują się cztery dworce autobusów dalekodystansowych). Autobusy odjeżdżają dwa razy dziennie (o 8:00 i o 21:30). Cena autobusu to 300 yuanów.

Jedzenie: Mimo mnogości sieciowych restauracji pozwalających poczuć normalny smak fastfoodowy (czytaj: nie-chiński), stanowczo zachęcamy do lokalnych poszukiwań w nieturystycznych małych barach i restauracjach. Niemal w każdym mieście można odkryć miejsce gdzie jedzenie jest zaskakująco smaczne i sprawia, że chińskie posiłki przyrządzone wprawną ręką osoby znającej się na rzeczy sprawiają, że można pokochać tę kuchnię.
W Xiamen takim odkryciem była mały bar znajdujący się w małej uliczce vis a vis hotelu Jing Hua (po drugiej stronie ulicy Xiahe Rd).

Bar

Oczywiście nie ma co liczyć na menu inne niż w „krzaczkach” ani choćby szczątkowy angielski u obsługi baru, ale za to jeśli uda się już coś zamówić to gwarantowane „niebo w gębie”! My polecamy w szczególności: zupę imbirowo-pomidorową z jajkiem i smażone mięsko w potrawce warzywnej i orzeszkach. W czasie trzech wizyt w tym barze przetestowaliśmy tam całe mnóstwo potraw i wszystkie były przepyszne. Uwaga: nie należy się bać niemal polowych warunków (plastykowe stoliczki wystawione wprost na chodniku i ulicy tp.). Właśnie w takich miejscach zdarzają się najlepsze kuchnie!

Chiny – Xiamen & Gulang Yu Island

sobota, październik 10th, 2009

Zaktualizowane galerie zdjęć

piątek, październik 9th, 2009

Zapraszamy bardzo serdecznie do zaktualizowanej galerii zdjęć na stronie „Photo (zdjęcia)” naszego blogu.

Umieściliśmy tam zaległe zdjęcia ilustrujące poprzednie wpisy w blogu. Tak więc w galerii pojawiły się jeszcze:

Chiny – Quingyuan Mountains

Chiny – Chongwu

Chiny – Quanzhou

Chiny – Chongqing

Chiny – Chengdu

Oczywiście ciąg dalszy nastąpi… 🙂

Chiny – Qingyuan Mountains

wtorek, październik 6th, 2009

Góry Qingyuan

wtorek, październik 6th, 2009

W kolejny upalny dzień jaki zastał nas w prowincji Fujian postanowiliśmy odbyć wycieczkę w góry Qingyuan. Pogoda ze względu na wysokie temperatury nie była może najbardziej trafiona, ale dzięki ostremu słońcu panowała bardzo dobra widoczność – co ważne w trakcie wspinania się na wysokie wzgórza, które pozwalają na podziwianie panoramy okolic.
Do głównego wejścia prowadzi droga pięknie porośnięta zadbaną zielenią. Jeśli chodzi o samą oprawę turystyczną to okazała się ona być na poziomie podobnym do tego, z którym spotkaliśmy się w górach Li Shan (patrz post „Xi’an i Armia Terakotowa”). Czyli dobrze przygotowana infrastruktura z miejscem do kupienia biletów wejściowych, odpowiednimi drogami, miejscami do wypoczynku i przepięknie zadbanym otoczeniem.

Qinguyan

To co zaskoczyło nas najbardziej to liczba ludzi, odwiedzających to miejsce. W przeciwieństwie do gór Li Shan, które w zasadzie świeciły pustkami mimo dobrze przygotowanej infrastruktury sprawiające, że miejsce jest atrakcyjne turystycznie, tutaj okazało się, że przyjeżdżają całe rodziny i gromadki znajomych by miło spędzić czas. Na pewno duże znaczenie ma to, że jest akurat tydzień świąteczny (związany z opisywanym przez nas wcześniej Świętem Środka Jesieni) i szkoły mają ferie. Mimo tego faktu nie było tutaj oczywiście totalnego tłoku i zwiedzanie w takiej atmosferze to naprawdę porządny relaks.
Góry Qingyuan są przed wszystkim atrakcyjne ze względu na dwie obowiązkowe pozycje: posąg Lao-Tzu oraz buddyjska świątynia znajdująca się na szczycie najwyższego punktu Qingyuan. Są tutaj oczywiście jeszcze inne ciekawe miejsca: posąg Buddy Trzech Żyć, święte grobowce islamskie oraz różne kamienne inskrypcje (jest tutaj całe mnóstwo wielkich kamieni stanowiących turystyczne atrakcje). Tak więc Qingyuan są miejscem, które warto odwiedzić będąc w prowincji Fujian. China.org.cn określa to miejsce jako „first fairyland of Fujian” (najważniejsze baśniowe miejsce Fujian).
Posąg Lao-Tzu okazał się mniejszy niż przypuszczaliśmy (po znalezionych w niektórych przewodnikach określeniach typu „największy posąg taoistyczny Chin”). Oczywiście robie pore wrażenie, ale daleko mu do gigantomanii posągów takich jak siedzący Budda w Leshan czy nawet niektórych monumentów znajdujących się w buddyjskich klasztorach, które widzieliśmy. Ale może taoiści nie mają takich zamiłowań do gigantomanii jak buddyści? 😉
Lao-Tzu jest praojcem i założycielem taoizmu. Posąg, który się tutaj znajduje jest wykonany w jednej litej skale. Powstał w okresie dynastii Song (960-1279 r. n.e.). Siedzący Lao-Tzu z wyolbrzymionymi uszami i uśmiechniętą twarzą podobno dobrze oddaje charakter tej legendarnej postaci. Rozmiar tego monumentu siedzącego u podnóża gór wynosi 5 metrów, przy 7 metrach głębokości i 8 metrach szerokości.

Lao-Tzu

Od tego miejsca można rozpocząć wędrówkę w górę, by po drodze odwiedzić inne ciekawe miejscach tych wzgórz. Trasy są wyjątkowo dobrze oznakowane, a wszystkie drogowskazy mają oprócz chińskich krzaczków również anglojęzyczne oznaczenia co znacznie ułatwia wędrówkę!
W kolejnych miejscach tego urokliwego miejsca można było przede wszystkim podziwiać niesamowitą roślinność, która bujnie porasta całe wzgórza. Dodatkowo wrażenia wzmacniane są przez różne niesamowite motyle, których rozmiar czasem budzi respekt, bo przypominają nasze małe nietoperze 🙂 Ale chyba najwięcej klimatu dżungli dodają tutaj owady, których wydawane przez nie dźwięki przypominają różne egzotyczne zwierzęta i ptaki, a głośność jest wprost zadziwiająca.

Roslinki Qingyuan

Na drodze oprócz pięknych miejsc otoczonych pagodami można było zetknąć się dziwnymi drzewami obficie porośniętymi mchami i porostami na tyle gęsto, że całe gałęzie porośnięte były… paprociami 🙂 Można sobie wyobrazić jak dziwnie wyglądają drzewa, które obok normalnych liści i gałęzi mają liście paproci i to na całej wysokości! Poza tym co ciekawe można się tu zetknąć z drzewami owocowymi rodzącymi sporej wielkości cytrusy. Nie próbowaliśmy ich, żeby nie narazić się tutejszym bóstwom, ale ich duże owoce wiszą w zasięgu rąk 🙂

Owoce

W trakcie wędrówki w górę można w wielu miejscach przystanąć lub usiąść na kamieniu i podziwiać widoki jakie roztaczają się ze wzgórza. Oczywiście im wyżej w górę tym widoki coraz piękniejsze. Poza tym po drodze można się spotkać z niewielkimi jaskiniami, oczkami wodnymi, a nawet piwnicami przez które można przejść wygodnymi schodami oraz kilkoma miejscami w których można zakupić coś do zjedzenia lub picia lub po prostu skorzystać z toalety. Wszystko to w miejscach zachowanych z zamierzchłych czasów więc klimat jest naprawdę godny polecenia.

Pagoda-brama

Ale na tym koniec relaksu bowiem wspinaczka w górę po stromych kamiennych schodach mimo, że wśród gęstej zieleni i brzmiących w uszach tajemniczymi dźwiękami owadów to w upale sprawia, że siły odchodzą dość szybko 🙂 I nie dotyczy to bynajmniej obcokrajowców, których tutaj brak, ale również tutejszych Chińczyków. Wielu z nich zalanych potem sapało i przysiadało na kamieniach. Nie czuliśmy się więc osamotnieni 😉 Najciekawsze jest to, że za każdym razem gdy patrząc w górę z nadzieją, że to już koniec wędrówki bo pomiędzy drzewami widać już chyba koniec tego wzgórza, okazywało się, że schody wiją się dalej w górę 🙂 Gdy po którymś z kolei przystanku na złapanie sił pięliśmy się nadal w górę i zastanawialiśmy się „za jakie grzechy” my tu włazimy, jakby nigdy nic spotykaliśmy po drodze skubiące roślinki małe koziołki. No takie to potrafią! 🙂

Koziolek

Kiedy dotarliśmy już na wysokość 390m powyżej posągu Lao-Tzu (czyli to tak jak weszlibyśmy po schodach na 130 piętro wieżowca) wreszcie można było zakończyć wędrówkę. Na szczycie wzgórza znajduje się świątynia buddyjska z posągami Buddy oraz kilka pagód, które pozwalają na podziwianie widoków ze szczytu góry wprost na okolice.

Swiatynia

W jednej z pagód można uderzyć w sporych rozmiarów dzwon z czego bardzo chętnie korzystali – jak się już niejednokrotnie przekonaliśmy – lubiący głośne dźwięki Chińczycy.

Pagoda-dzwon

Z tego też miejsca rozciąga się chyba najciekawszy widok na panoramę Quanzhou. Widać stąd jak na dłoni, że miasto tętni życiem, a przepływająca przez nie rzeka Jin sprawiała, że miasto to było kiedyś jednym z najważniejszych portów, rozpoczynających drogę na trasie morskiego transportu jedwabiu. Widać też o czym pisaliśmy wcześniej mnóstwo wysokich wieżowców oraz wiele nowych wysokościowców, które są jeszcze w budowie.

Panorama Quanzhou

Wyczerpująca wycieczka warta była wysiłku. Góry Qingyuan są bez wątpienia jedną z tych atrakcji, których nie należy pomijać będąc w tych okolicach.

Chińskie wesele

sobota, październik 3rd, 2009

Święto Środka Jesieni, spędziliśmy w bardzo wyjątkowy sposób. Mieliśmy ogromne szczęście i akurat tego dnia odbywało się wesele naszej chińskiej znajomej – Elli (to oczywiście angielskie, znaczeniowe tłumaczenie rzeczywistego chińskiego imienia, którego brzmienia nie pamiętamy), na które byliśmy zaproszeni. W zasadzie do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy się na tym weselu zjawimy, o przecież nie mamy odpowiednich strojów w naszych travelerskich bagażach, a kupowanie czegoś specjalnie na tę okazję byłoby jednak przesadą. Na szczęście przed weselem porozmawialiśmy z Ellą – mówiąc jej wprost, że chyba podziękujemy, bo nie mamy się w co ubrać na tak wyjątkową okazję. I tu spotkało nas pierwsze zaskoczenie z całej serii tych, które to wesele miało ze sobą przynieść! Ella tego usprawiedliwienia nie przyjęła do wiadomości, mówiąc, że w Chinach wszyscy goście weselni zawsze są w swoich codziennych strojach i nawet tak, jak jesteśmy ubrani teraz jest bardzo OK i mamy przyjść. Trochę nas to zdziwiło, ale ostatecznie uznaliśmy, że to nie może być prawdą i Ella powiedziała tak, żebyśmy się nie martwili strojami i przyszli 🙂 No dobrze, więc pójdziemy, w końcu prawie nikt nas tu nie zna, jeśli będziemy nieodpowiednio ubrani, to w każdej chwili będzie można się ewakuować, a przynajmniej zobaczymy kawałek chińskiego wesela!
Kolejne dwa dni upłynęły nam na poszukiwaniu prezentu ślubnego – zdecydowaliśmy się wprowadzić trochę bardziej europejski zwyczaj i zamiast czerwonej koperty z pieniędzmi, dać coś trwałego, co będzie pamiątką dla państwa młodych. Znajomi podpowiedzieli nam, że najlepszym prezentem w takim razie będą dwie filiżanki – bo właśnie filiżanki w Chinach są symbolem szczęścia. Filiżanki zapakowaliśmy w piękne pudło w kształcie czerwonego serca a żeby było jeszcze bardziej „po naszemu” dorzuciliśmy do środka kilka czekoladek „Dove” – taki rarytas znaleźliśmy w lokalnym supermarkecie i są z najprawdziwszej czekolady, więc niech spróbują sobie dobrych słodyczy i niech im się słodko żyje 🙂
Wesele odbywało się w bardzo ekskluzywnym hotelu. Dotarliśmy na miejsce trochę przed czasem, ale już było mnóstwo ludzi, a państwo młodzi z trochę zestresowanymi uśmiechami, witali gości stojąc pod różową „bramą” w kształcie serca. No i okazało się, że Ella miała rację – goście byli ubrani w swoje najzwyklejsze ubrania – dżinsy, T-shirty itp. (niektóre nawet nie do końca czyste!). Zresztą – co tu mówić o gościach – nawet Pan młody był ubrany całkiem normalnie w jakieś jasne spodnie (nawet nie w kant!) i koszulę z krótkim rękawem. Na tym tle Ella w „księżniczkowej” białej sukni, z makijażem i fryzurą zrobioną przez profesjonalistów, tym bardziej prezentowała się jak gwiazda!

Para mlodych

Po uroczystym powitaniu zostaliśmy zaprowadzeni do restauracji, w której odbywało się przyjęcie – kolejny szok – ogromna sala, gęsto zastawiona stolikami – każdy nakryty na 10 osób (jak się dowiedzieliśmy przyjęcie było na 500 osób!), brak miejsca do tańczenia (jak się później okazało tu nikt na weselu nie tańczy,więc po co?), ale za to wszędzie porozwieszane monitory, na których w kółko była pokazywana prezentacja ślubnych zdjęć państwa młodych.

Sala

Zdjęcia – super profesjonalizm – aż chwilami przerysowany 🙂 W kilku różnych strojach, w plenerach, na sztucznych tłach – co kto chce! Z wykopem! Jak się później dowiedzieliśmy, zdjęcia takie są robione nawet 2 miesiące przed ślubem (całkiem sensownie – jak ktoś się rozmyśli przez te dwa miesiące, to przynajmniej będzie miał zdjęcia :-)) albo i nawet kilka lat po ślubie (tu już widzimy mniej logiki, ale to chińska tradycja a nie nasza, więc się nie czepiamy).

TV1

TV2

Zostaliśmy posadzeni przy stole przy samej scenie, która jak można było przewidzieć była centralnym miejscem ceremonii. I od tego momentu w zasadzie trzeba by się rozdwoić, żeby zdać rzetelną relację z chińskiego wesela – bo z jednej strony właśnie odbywające się na scenie rytuały weselne, a z drugiej – tradycyjne chińskie dania weselne, wjeżdżające na wszystkie stoły niemal jednocześnie, w tempie, które nie pozwoliło nikomu ani przez chwilę mieć pustego talerza.
Gdy wszyscy goście już siedzieli na swoich miejscach, pan młody śpiewając w formie karaoke jakąś rzewną pieśń poszedł do drzwi wejściowych po pannę młodą i razem państwo młodzi weszli na salę w deszczu błyszczących confetti, w dalszym ciągu śpiewając karaoke, witani przez dzieci z bukietami kwiatów.
A jeśli chodzi o „weselne gry i zabawy”, to najpierw państwo młodzi wystąpili na scenie z rodzicami i ukłonami dziękowali im za ślub i życzenia, później kroili weselny 3 piętrowy tort (jak się okazało – imponującą atrapę tortu, a krojenie polegało w zasadzie na włożeniu noża w tort) a następnie rozlewali wódkę do kieliszków ustawionych w piramidę. Ale tu znowu zmyłka, bo na piramidzie było raptem kilkadziesiąt kieliszków (a gości 500) i nawet nie zostały ruszone.

Tort

Następnym elementem ceremonii były toasty – państwo młodzi podchodzili do każdego stolika i ze zgromadzonymi przy nim gośćmi wznosili toast. Trwało to oczywiście strasznie długo, bo stolików było 50!

Toasty

Już od tych toastów w następnej odsłonie panna młoda wystąpiła w kolejnej kreacji – tym razem czerwonej sukni (która jest dużo bardziej tradycyjnym strojem ślubnym niż suknia biała – zwyczaj kopiowany z zachodu). No i nastąpił ciąg dalszy zabaw weselnych – tzn. zabaw w zasadzie tylko dla państwa młodych, bo goście mieli tylko siedzieć przy stolikach, ewentualnie podejść do sceny. Tu powiało polskimi zwyczajami weselnymi – może nie dokładnie taka sama zabawa, ale z tej samej kategorii – druhny i przyjaciółki panny młodej przyklejają jej w różnych miejscach naklejki – serduszka, a następnie pan młody, z zawiązanymi oczami i bez użycia rąk (czyli tylko ustami), ma wszystkie te serduszka odnaleźć i ściągnąć.

Zabawy

A później odwrotnie – panna młoda ma szukać serduszek poprzyklejanych do swojego ukochanego. Na koniec jeszcze jedna zabawa zorganizowana przez przyjaciółki panny młodej. Pan młody gra kolejno z wszystkimi uczestnikami zabawy w „papier, kamień, nożyczki” i za każdym razem jak przegra, to panna młoda całuje go mocno wyszminkowanymi ustami, a osoba, która z panem młodym wygrała wskazuje miejsce, gdzie pocałunek ma być złożony. No i na koniec pan młody jest cały usmarowany czerwoną szminką 🙂

Caluski

Jeszcze jedna rzecz nas zaskoczyła maksymalnie – otóż ci spośród gości, którzy byli mniej zainteresowani odbywającą się ceremonią, niemal cały czas grali w gry na komórkach. Przy każdym stole było kilka osób zupełnie „bez kontaktu” z otaczającym światem, klikających w komórki i bijących kolejne rekordy w grach w telefonach. Aż słów brak na komentarz, więc zostańmy przy stwierdzeniu, że to inna kultura i tyle 🙂

Komoreczki

Ale jak wspominaliśmy wcześniej, równocześnie z tymi wszystkimi zabawami, na stołach odbywa się istna uczta. Ilości dań nie sposób zliczyć, a wszystkie zmiany potraw odbywają się niemal niezauważalnie dla gości pochłoniętych obserwowaniem sceny. Pośród typowych chińskich potraw weselnych, w większości składających się z najróżniejszych owoców morza, znalazło się kilka naprawdę smacznych dań. Był super podany krab z makaronem sojowym w lekko pikantnym sosie, pyszne grzyby z brokułami, „gulasz” z ogórka morskiego podany w wydrążonej dyni i oczywiście w charakterze przekąsek kurze łapki, świńska skóra, siekana meduza itp. Tradycyjnym daniem weselnym jest rosół z czarnego kurczaka – kurczak ma naprawdę czarny kolor i podobno ten gatunek występuje tylko w tej okolicy!

Kraby

Kurczaka tego można zacząć jeść dopiero po toaście, który goście wypiją z państwem młodymi (nie zrozumieliśmy dokładnie dlaczego, ale tak jest i już). Oczywiście były też inne zupy i zupełnie nowe dla nas potrawy jak np. czarny ryż z mięsem zawijany w liście lotosu (takie trochę nasze gołąbki, ale dalibyśmy wiele, żeby to były polskie gołąbki) oraz bardzo smaczna pieczona ryba. Na zakończenie uczty, jak już poprzednio (na imprezie przedświątecznej o której pisaliśmy w poście „Święto Środka Jesieni”), została podana słodka zupa z orzeszków ziemnych.
Kolejnym sporym zaskoczeniem dla nas, znających polskie tradycje weselne był alkohol, a w zasadzie jego brak. Chętni mieli możliwość napicia się lampki wina i ewentualnie można było dostać piwo, ale to wszystko. Zresztą amatorów wina było bardzo niewielu, więc to raczej tak zwyczaj jak z tym plastykowym tortem (toasty wznosi się tym, co kto akurat ma w szklance – cola, sok pomarańczowy itp.). Około 22:00 goście tłumnie zaczęli się żegnać i opuszczać imprezę. To nas zdziwiło najbardziej – tyle przygotowań po to, by całe przyjęcie trwało niewiele ponad 2 godziny! Ale wszyscy nasi znajomi potwierdzili, że to najnormalniejsze na świecie i że wszystkie wesela i imprezy kończą się właśnie o tej porze.
Oczywiście wesele w noc Święta Środka Jesieni to już niezaprzeczalny gwarant szczęścia na całe życie 🙂
Warto jednak wspomnieć o jeszcze jednym związanym ze ślubem, typowo chińskim zwyczaju – otóż państwo młodzi, przed ślubem obdarowują swoich bliskich i przyjaciół „słodkimi prezentami” – każdy dostaje torebkę pełną różnych przysmaków. Chińczycy mówią na to słodycze, ale oczywiście wiemy, że obejmuje to przede wszystkim cukierki z suszonego mięsa i słone ciasteczka ze szczypiorkiem.

Udział w chińskim ślubie był dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem! Co prawda wiele rzeczy nas zaskoczyło, ale fajnie było zobaczyć taką ceremonię w zupełnie innym wydaniu niż polskie. Oczywiście tak eleganckie wesela nie są w Chinach codziennością. Stać na nie tylko naprawdę zamożne rodziny, ponieważ koszt takiego przyjęcia, wraz z wszystkimi atrakcjami towarzyszącymi to średnio ponad siedem tysięcy USD (dla porównania przeciętny robotnik w fabryce zarabia ok. 60 USD na miesiąc). Dlatego też zdecydowana większość ślubów odbywa się w najtańszy z możliwych sposobów i para młoda, w swoich codziennych strojach idzie się zarejestrować do urzędu stanu cywilnego (bez świadków ani żadnych osób towarzyszących) i od ręki otrzymują papier potwierdzający zawarcie małżeństwa. Są jeszcze inne istotne różnice między ślubem chińskim a np. polskim – kobiety tu nie przyjmują nazwiska swojego męża a ceremonii zaślubin nie towarzyszy wymiana obrączek. No cóż, „co kraj to obyczaj” 🙂