Luang Prabang – dawniej stolica Królestwa Laosu, dziś miasto – zabytek UNESCO

Po przybyciu do Luang Prabang, w pierwszej kolejności ruszyliśmy na poszukiwanie taniego, travelerskiego zakwaterowania. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy w pierwszych kilku miejscach, do których trafiliśmy, usłyszeliśmy cenę około 40 USD za nocleg! Co więcej, właściciele tych miejsc, nastawieni na zamożnych turystów płacących w dolarach, nawet nie bardzo potrafili podać tej ceny w kipach laotańskich. Wiedzieliśmy, że musi być możliwość znalezienia czegoś tańszego (znaczenie tańszego!). Początkowo mieliśmy jeszcze wymaganie, że szukamy guesthouse’u z Internetem, ale bardzo szybko przekonaliśmy się, że o Internet to tu w ogóle trudno a pogodzenie tego z niską ceną za pokój jest w ogóle nie możliwe. No trudno, miejsce do spania jest ważniejsze niż Internet, więc wróciliśmy na ulicę, która była zagłębiem tanich, backapcekrskich guesthouse’ów, gdzie udało nam się znaleźć pokój za 50 tys. kipów za noc, czyli niecałe 6 USD 🙂 To była cena którą mogliśmy zaakceptować, tym bardziej, że w łazience był przepływowy ogrzewacz wody, co oznaczało, że jeśli tylko będzie prąd, to będziemy mieć ciepłą wodę przez całą dobę!

Wieczorem wyszliśmy zobaczyć co się dzieje w mieście. Luang Prabang leży u zbiegu dwóch rzek – Mekongu i Nam Kan, 384 km na północ od aktualnej stolicy Laosu – Vientiane. Historia Luang Prabang sięga VIII w. n.e. kiedy to powstała tu pierwsza osada. W XIV wieku, kiedy władca południa Laosu podbił północne rejony i przeniósł stolicę do Luang Prabang. Kontrast pomiędzy miastami laotańskimi a chińskimi jest ogromny. Przede wszystkim w całym Laosie żyje ok. 3 milionów ludzi, więc Luang Prabang liczy sobie zaledwie 26 tysięcy mieszkańców. Nie ma tu żadnych bloków, ani wieżowców, a życie toczy się w spokojnej, leniwej atmosferze. Wąskie ulice otoczone są gęstą, tropikalną roślinnością a architektura, to przede wszystkim pokolonialne wille i drewniane, laotańskie domy.

img_7793

img_7809 

Ludzie są pogodni i bardzo przyjaźni, nigdzie się nie spieszą i wydają się w ogóle nie przejmować tłumami turystów, jakie przelewają się przez miasto (choć to z nich właśnie w zdecydowanej większości żyją). Oprócz powolnego klimatu Luang Prabang, który sam w sobie jest atrakcją i pozwala głębiej odetchnąć, miasto to posiada ponad 30 świątyń buddyjskich (watów) a każdej z nich mieszkają mnisi. Podobno właśnie w Luang Prabang przypada najwięcej świątyń buddyjskich w przeliczeniu na jednego mieszkańca na świecie. Historycznie – każda z tych świątyń znajdowała się w centrum jednej z wiosek, a po połączeniu wszystkich wiosek w jedno miasto, świątynie stanowią najważniejszy punkt poszczególnych dzielnic. W wielu krajach buddyjskich, tym w Laosie, do dziś panuje tradycja, w imię której codziennie ok. 6 rano mnisi buddyjscy przechodzą procesją przez główne ulice miasta, a mieszkańcy siedzą na plecionych matach na krawężnikach i dają mnichom świeżo ugotowany ryż.

Ponadto Luang Prabang znany jest na całym świecie z targu lokalnego i laotańskiego rzemiosła. Targ odbywa się co wieczór i przede wszystkim można na nim kupić przeróżne, bajecznie kolorowe tkaniny, szaliki, torebki, materiały na laotańskie spódnice, lampy z papieru czerpanego, lokalną biżuterię oraz tutejszy wynalazek – plecione, bambusowe koszyczki do podawania i przechowywania ugotowanego ryżu. Tutejsze rzemiosło łączy w sobie elementy kultury i tradycji khmerskiej, tajskiej, birmańskiej i oczywiście laotańskiej. Szczerze mówiąc strasznie trudno oprzeć się pokusie kupowania na takim pięknym targu. Nas powstrzymywał tylko fakt, że mamy przed sobą jeszcze wiele miesięcy podróży i wożenie ze sobą pamiątek byłoby na dłuższą metę dosyć kłopotliwe. Jednak ogromną atrakcją i ciekawym doświadczeniem jest już samo spacerowanie po takim targu.

img_8245a

img_8240

Następnego dnia piejące naokoło koguty (tak tak, nadal w Luang Prabang, czyli ważnym mieście Laosu), obudziły nas już o świcie (ale chwilę za późno, żeby pójść obejrzeć procesję mnichów :-)). Poszliśmy więc zobaczyć jak to leniwe miasto budzi się do życia i trafiliśmy na kolejny targ – tym razem morning market dla odmiany. To miejsce, gdzie turystów się niemal nie spotyka, targ rybno – warzywno – owocowy przeznaczony dla ludności lokalnej. Można tam kupić wszelkie możliwe gatunki ryb, wprost z okolicznych rzek, warzywa i owoce o niespotykanych w Polsce kolorach i zapachach, a także kilkanaście gatunków ryżu. Wrażenia niesamowite!

img_7770

img_7775

Cały dzień spędziliśmy poddając się leniwemu klimatowi miasta i przechadzając się po jego urokliwych uliczkach i oglądając napotykane po drodze świątynie (które rzeczywiście są na każdym kroku). My oczywiście najchętniej spędzaliśmy czas w miejscach, do których turyści nie docierają (bo choć trudno w to uwierzyć to i takie waty są w Luang Prabang) a po południu weszliśmy na stumetrowe wzgórze – Phu Si, z którego roztacza się przepiękny widok na całe, otoczone górami i rzekami miasto, które wygląda bardziej jak trochę większa wioska, niż dawna stolica państwa.

img_7818

img_7823

Oczywiście na szczycie wzgórza znajduje się świątynia buddyjska – That Chomsi, w której zawsze rozpoczynają się procesje z okazji laotańskiego nowego roku (w połowie kwietnia) oraz gdzie odbywają się wszystkie ważne uroczystości religijne.

img_7828

Schodziliśmy z góry, gdy zapadał już zmrok, co było wyraźnym sygnałem, że nadeszła pora kolacji 🙂 Postanowiliśmy spróbować typowo laotańskiego przysmaku, czyli lao barbeque. Okazało się, że to super sprawa. Na środku stolika jest coś w rodzaju grilla (prawdziwe palenisko, nie żaden elektryczny grill) i samodzielnie smaży się sobie na nim mięso i warzywa (do których są serwowane wyśmienite przyprawy), a przy okazji z wywaru powstaje pyszna zupa. Oprócz wspaniałego jedzenia, jest przy tym sporo zabawy, bo takie lao BBQ to prawdziwy rytuał, w którego tajniki wprowadzał nas kelner, pokazując co i w jakiej kolejności należy robić, żeby uzyskać najlepszy efekt. Było pysznie 🙂

img_7758

Laotańska kuchnia bardzo nam przypadła do gustu! Może nawet trochę za bardzo bo ciągle coś jemy, ale wszystko jest przepyszne i trudno sobie odmawiać (szczególnie po Chinach).

Tego samego dnia udało nam się jeszcze znaleźć agencję turystyczną, w której zdecydowaliśmy się wyrobić wizy wietnamskie, żeby nie jechać po nie do Vientiane. Wybraliśmy opcję najtańszą – czyli 3 dni robocze (a i tak dostaliśmy jeszcze zniżkę) i jutro jedziemy na parę dni na wieś.

Jak do tej pory wszystko nam się bardzo tu podoba, choć chcemy poczuć trochę prawdziwego, laotańskiego klimatu, bez maksymalnego nastawienia na turystów i zobaczyć jak toczy się życie na wsi (skoro w mieście jest tak leniwie).

Podróżując po Laosie, pamiętać trzeba, że jeszcze 10 lat temu życie tutaj wyglądało zupełnie inaczej – kraj był bardzo biedny, znany przede wszystkim z produkcji opium i heroiny przez plemiona zamieszkujące północne tereny Laosu (zresztą do tej pory rząd laotański za wszelką cenę stara się zachęcać mieszkańców północy do uprawy warzyw i zbóż, zamiast maku :-)). Dopiero niedawno zaczęli do Laosu przyjeżdżać turyści i niemal od razu stał się on bardzo popularnym celem wycieczek do Azji. To sprowokowało ludność lokalną do podejmowania nowych aktywności, uczenia się języków, otwierania hotelików, restauracji, organizowania wycieczek dla turystów itp. Jednak nadal główną zasadą, jaką wyznają Laotańczycy jest pracowanie tylko tyle, ile to konieczne. Biznes turystyczny działa tu najpełniej w porze suchej, więc wielu mieszkańców Luang Prabang pracuje przez 6 miesięcy w roku, porę mokrą, gdy turystów nie ma zbyt wielu, przeznaczając w całości na odpoczynek. Prawda, że fajnie? To się nazywa szanować swój czas i czerpać radość z życia – pół roku pracy, pół roku odpoczynku! Co prawda nauczyli się też, że dla turystów, którzy spędzają urlop w Azji, ceny zawrotnie wysokie jak na tutejsze realia, są spokojnie do zaakceptowania, bo i tak przeliczając je na euro czy dolary amerykańskie, są to drobne kwoty i przez to wszystko w Laosie jest relatywnie drogie. No ale skoro pół roku pracy ma zapewnić życie przez cały rok, to może się nie ma czemu dziwić. Tym bardziej, że turyści takie ceny akceptują i z ochotą płacą komentując, że to bardzo tanio, w porównaniu do Francji czy Holandii. Sprzedawcy w Laosie są też strasznie przez to rozpuszczeni i w ogóle nie uznają targowania się. Nie, to nie i do widzenia. Jak za drogo, to nie kupuj, przyjdzie następny i kupi 🙂 I to prawda, po co mają sprzedawać taniej, skoro każdy następny kupi za wyższą cenę. To zasadnicza różnica w podejściu do pracy i klienta, w porównaniu do tego, do czego przywykliśmy w Chinach. Tam, praca cały rok, niemal bez dni wolnych, po kilkanaście godzin na dobę (co pewnie w jakiś sposób pozwala na zachowanie niższych cen :-)) i walka o klienta do ostatniej chwili – wystarczyło na coś dłużej spojrzeć, żeby sprzedawca już cię nie wypuścił, dopóki nie kupisz, dając coraz bardziej atrakcyjną cenę, a tu – pełen luz i wysokie ceny. Ale ludzie są bardzo mili i mają dużo uroku, a taka filozofia idealnie wpisuje się w ich tryb życia i podejście do świata.

3 komentarze to “Luang Prabang – dawniej stolica Królestwa Laosu, dziś miasto – zabytek UNESCO”

  1. ewa Says:

    Kochani, zaczynacie odczuwać co oznacza daleki wschód, wolne tempo, zegarek jako coś co jest tylko sprzętem orientacyjnym, aż chce mi się powedzieć – a nie mówiłam?
    Wasze zdjęcia są piękne i pokazują nadzwyczajne, choć często zwyczajne sceny a widoki i opisy – suuuper!!! Szczególnie podoba mi się podróż łodzią – zepsucie, przesiadki, wyścigi do miejsc – emocje a na koniec spanie przy silniku i nici z ciszy oraz świeżego poietrza, z których się tak cieszycie, ale jeszcze wiele miejsc cichych i pięknych przed Wami. Bardzo podobają mi się porównania pomiędzy Chinami a Laosem – tak blisko a całkiem inaczej ; inny kierunek rozwoju, a może tylko tempo. Dobrze, że zdążyliście zaobserwować rozmaitość świata, bo przy tempie globalizacji jake obserwujemy, następne pokolenie będzie z wypiekami na twarzy zapoznawać się z Waszym blogiem.
    Taka długa podróż jest pomieszaniem – z jednej strony chcemy egzotyki, z drugiej – kawy i bagietki jak w domu 🙂 Serdecznie pozdrawiam, przeczytałam wszystko i czekam na dalej. E.

  2. Alicja Says:

    A dla mnie to żadna egzotyka. Czytasz w internetowym rozkładzie jazdy w naszym pięknym, europejskim i „cywilizowanym”. a jakże, kraju, że masz w ten dzień i o tej godzinie autobus, powiedzmy do Lwowa. Jedziesz z bambetlami na dworzec, a tam ani słychu ani dychu. Dyspozytor ruchu mówi, że nie obchodzi go, co jakaś zewnętrzna firma umieszcza w internecie. Prowadzisz śledztwo – i okazuje się, że takiego autobusu już od paru miesięcy się nie ma, bo coś tam się zmieniło na granicach… Nikt nie mówi ci nawet „przepraszam”, nie zaproponuje rekompensaty… No więc jak to czytam, to czuję, że właściwie to daleko od domu nie odjechaliście :)))!

  3. admin Says:

    Ależ zgadzamy się całkowicie! Przecież my też mieszkamy w pięknym „egzotycznym” kraju 🙂 Przeciętny Amerykanin zapytany o położenie naszego kraju będzie wodził palcem po mapie w pobliżu Afryki, a co bystrzejszy wskaże właściwą wysokość, ale pobiegnie bardziej na wschód 😉 U nas internetowe rozkłady i informacje często „wiszą” sobie nieaktualizowane niczym „martwe dusze” na stronach. Wszystko dlatego, że albo nie ma rozwiniętego systemu rezerwacji wspartego systemami komputerowymi, albo po prostu nie chce się nikomu integrować informacji na stronach internetowych z takimi systemami. „Pilnuje” się tego „ręcznie”, no i efekt jaki jest widać. Zresztą zwykłe tablice informacyjne „uaktualniane” ręcznie też często nie nadążają nad zmianami, a niektóre gabloty zamiast aktualnych informacji w swoich wnętrzach zajmują się hodowlą pajęczyn i roztoczy 🙂 Pozdrawiamy bardzo serdecznie!

Leave a Reply