Jesienny kwiecień w Nowej Zelandii

Wylądowaliśmy w Auckland. Pierwsze wrażenie – „ludzie, jak tu pusto!” Już w drodze z lotniska do centrum miasta (bardzo krótki odcinek) mijaliśmy stada krów na pastwiskach a ulice były zupełnie wyludnione. No tak, ale nie ma się czemu dziwić – przecież w całej Nowej Zelandii żyje trochę ponad cztery milion ludzi. Co prawda jedna czwarta z tego mieszka w Auckland, ale widocznie akurat się gdzieś pochowali 😉 W centrum dopadło nas drugie wrażenie – „ludzie, jak tu zimno!” A my przecież po ośmiu miesiącach nieustającego, upalnego lata mamy po kilka par sandałów, pełen wybór koszulek z różnych krajów i ciuchów z kategorii „jak najlżejsze”, a tu wpadliśmy w sam środek złotej ale bardzo chłodnej, nowozelandzkiej jesieni.

Ulice Auckland

Miasto nas nie urzekło – w centrum ma raczej prowincjonalny charakter, z kilkoma bardziej ekskluzywnymi ulicami i drogimi butikami, a jego najbardziej znanym elementem jest wieża widokowa, będąca symbolem Auckland, ale ponieważ dwa dni wcześniej byliśmy na wieży widokowej w Sydney to tu postanowiliśmy sobie odpuścić. A poza tym plan na Auckland był jasny: dowiedzieć się jak można tu najszybciej zdobyć pozwolenie na pracę w Nowej Zelandii albo jak zdobyć pracę bez pozwolenia i zacząć wreszcie odrabiać australijskie przygody samochodowe. Kolejnego dnia udaliśmy się więc do „job service” czyli miejsca, gdzie pojawiają się oferty pracy sezonowej, tymczasowej, dorywczej itp., skierowane głównie do travelersów. Jednak okazało się, że tylko do tych, którzy mają wizę „working holiday”. A bez pozwolenia – to raczej nie ma szans (a już tym bardziej nie w środku jesieni, kiedy większość prac sezonowych jest zakończona). Ku naszej radości okazało się że w Nowej Zelandii Polacy mogą się starać o ten rodzaj wizy, więc Pani z „job service” doradziła nam wystąpienie o working holiday już na miejscu. Jest to możliwe, mimo, że zazwyczaj o tę wizę się aplikuje przed przylotem, głównie dlatego, że wiza wystawiana na miejscu ma wsteczną datę początkową, opiewającą na dzień, w którym się do NZ przyleciało. Jak na skrzydłach udaliśmy się więc do urzędu imigracyjnego zadać miłej Pani w okienku wszystkie nurtujące nas pytania, zgarnąć konieczne do wypełnienia formularze a potem do hostelu wypełniać aplikacje. Dopiero tam doczytaliśmy, że formularze dla tego typu wizy nie są konieczne, bo całość formalności można załatwić przez Internet logując się na stronach urzędu imigracyjnego. Aplikacje są nieziemsko rozbudowane, zawierające szczegółowe pytania, rozpisane na wielu stronach, tak, że ich wypełnienie wymaga czasu, dobrego Internetu i pełnej koncentracji. Na stronach urzędu imigracyjnego doczytaliśmy też, że Polakom rocznie przysługuje tylko 100 wiz typu „working holiday” (co jest szaloną niesprawiedliwością, bo m.in. nasi sąsiedzi – Niemcy – mają ich nieograniczoną liczbę, z czego skrupulatnie korzystają). Ale OK – udało się, zmieściliśmy się jeszcze w tej setce. Wszystko szło w miarę gładko do czasu wywiadu zdrowotnego. Tam się okazało, że Polski nie ma na liście krajów „bezpiecznych zdrowotnie” i aplikant musi zrobić komplet badań, łącznie z RTG klatki piersiowej, w celu wykluczenia gruźlicy. No więc zaczął się trwający przez kolejne kilka dni maraton mający na celu znalezienie najtańszych możliwości wykonania badań. Ponieważ wiedzieliśmy, że na decyzje wizowe trzeba będzie poczekać do trzech tygodni postanowiliśmy ten czas spędzić maksymalnie ekonomicznie. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania dosyć popularnej w Nowej Zelandii opcji – praca za wyżywienie i zakwaterowanie. Tego typu oferty jest bardzo łatwo znaleźć – wysłaliśmy więc kilka maili i po dwóch dniach mieliśmy już dwie propozycje pracy w hostelach. W międzyczasie postanowiliśmy, że aby mieć jak się po Nowej Zelandii poruszać, musimy kupić samochód. Brzmi nieźle, prawda? 🙂 Takie realia są możliwe głównie dlatego, że samochody tu są bardzo tanie, szczególnie małe vany, które właśnie jesienią sprzedają powracający już do swoich krajów travelersi. Wybór jest duży, samochody stare, poprzerabiane tak, że jest w nich wszystko, czego potrzeba, żeby nie musieć nigdzie płacić za noclegi (łóżko, kuchenny ekwipunek dla travelersa itp.) a do tego ceny zaczynają się już od 1000$ nowozelandzkich. Do tego sama procedura kupowania samochodu (jak się zna kilka podstawowych zasad) jest bajecznie prosta, więc to najlepsza opcja na przemieszczanie się po tym kraju (szczególnie zważywszy na ceny autobusów i samochodów w wypożyczalniach). O szczegółach kupowania samochodu w Nowej Zelandii piszemy w „poradach praktycznych” na końcu tego wpisu.
Mieliśmy więc kupiony samochód i nagraną pracę (w centralnej części północnej wyspy) i moglibyśmy jechać, gdyby nie konieczność zgłoszenia się po weekendzie po wyniki badań lekarskich. Ponieważ Auckland nie wydawało nam się szczególnie ciekawe (a spędziliśmy tu prawie tydzień!) uznaliśmy, że pojedziemy na weekendową wycieczkę na północ wyspy. Choć trzeba przyznać, że z mostu, którym wyjeżdżaliśmy z miasta widok był niesamowity. Marina na której cumują setki łodzi, a w tle nowoczesne miasto ze swoją charakterystyczną wieżą.

Auckland

To miał być jednocześnie test dla naszego samochodu. No i był… tylko, że nie do końca zdany 😉 Po przejechaniu mniej więcej 120 kilometrów zjechaliśmy na parking na krótką przerwę i już przy samym parkowaniu poczuliśmy swąd spalenizny a wskaźnik temperatury silnika w momencie podskoczył do pozycji maksymalnej… no więc zagotował nam się silnik. Czyżby ciążyła nad nami jakaś „samochodowa” klątwa, pech, złośliwość rzeczy martwych czy po prostu przypadek? Decyzja podjęła się sama – ponieważ był już późny wieczór musieliśmy w tym miejscu pozostać do rana, by na zimnym silniku sprawdzić olej i płyn w chłodnicy. Może to tylko chwilowa „awaria” i jutro będziemy mogli kontynuować naszą podróż? Dobrze, że zajechaliśmy na parking, w całkiem przyjemnym miejscu a nie gdzieś przy trasie (czyli może właśnie mamy szczęście a nie pecha? Mogło być przecież znacznie gorzej). Ruakaka – bo tak się nazywała ta miejscowość – miała piękną zatokę z niesamowitymi skalistymi wzgórzami.

Ruakaka

Na drugi dzień rano okazało się, ze z olejem wszystko OK. ale nie ma płynu w chłodnicy. A więc jeszcze była szansa, że to nic poważnego. Nadzieje jednak prysły, gdy po wlaniu prawie całej butelki płynu do chłodnicy, po uruchomieniu silnika pod samochodem pojawiła się wielka i ciągle rosnąca błękitna plama. No to by było na tyle z naszej wycieczki. Przed oczami przemykały nam najczarniejsze scenariusze – jak dalej potoczy się nasza nowozelandzka przygoda. Warsztat samochodowy na szczęście znajdował się dosyć blisko (co znowu jak na Nową Zelandię jest ogromnym szczęściem, bo poza miastami w ogóle mało co znajduje się blisko czegokolwiek). Gubiąc po drodze płyn, udało nam się do niego dojechać ale… okazało się, że ponieważ jest niedziela to nikt tu nie pracuje, więc musimy czekać do kolejnego dnia. To była długa i raczej nudna niedziela. W okolicy nie było nic szczególnie ciekawego, niemniej jednak postanowiliśmy zabić kilka godzin długim spacerem. Było leniwie, ładnie i oczywiście pusto, ale na szczęście pogoda dopisywała!

Krajobrazy w Ruakaka

Krajobrazy w Ruakaka (2)

Krajobrazy w Ruakaka (3)

Kolejnego dnia warsztat już o godzinie 8:00 rano został otwarty. Udało nam się przekonać mechanika, żeby poza kolejnością zdiagnozował nasz najnowszy nabytek. Po kilku minutach usłyszeliśmy zbawienne: nic poważnego, prosta i niedroga naprawa, ale trzeba sprowadzić jakąś część, więc będziemy musieli trochę poczekać. W międzyczasie pod warsztat podjechał piękny, stary amerykański Buick.

Buick

Jego właściciel, energiczny starszy Pan natychmiast do nas podszedł, żeby się przedstawić (Frank) i wysłuchać zachwytów nad samochodem (i słusznie zrobił, bo trudno się było nie zachwycać). Okazało się, że auto jest z 1969 roku i ma wszystkie (!) elementy oryginalne. Po kilku minutach rozmowy Frank zaproponował, żebyśmy pojechali z nim do niego na farmę na śniadanie a później przywiezie nas z powrotem do warsztatu jak już nasz samochód (choć blado to wypadało w porównaniu z jego SAMOCHODEM) będzie naprawiony. Śniadanie jak śniadanie, ale perspektywa prysznica w normalnej, domowej łazience była tak kusząca po dwóch nocach w samochodzie, że nie potrafiliśmy odmówić. Tuż po śniadaniu Frank z dumą zaprowadził nas do swoich garaży, gdzie okazało się, że Buick, którego widzieliśmy to tylko jeden z wielu jego zabytkowych samochodów. Nasz nowy znajomy zaprezentował nam auta, jakie dotychczas mogliśmy oglądać tylko na starych filmach albo w muzeach. Najciekawszym „okazem” w garażach Franka był samochód z 1926 roku sygnowany znakiem Minerva. Jedyny taki samochód na świecie wyprodukowany w Holandii na rynek brytyjski. Oprócz tego w garażach Franka można było podziwiać też seledynowo-kremowego Pontiaca z 1959 roku, pierwszego sportowego Mercedesa z automatyczną skrzynią biegów, Armstronga Siddeleya z lat wojennych, starego Continentala jakim w 1961 roku jeździł JF Kennedy i kilka innych pięknych aut. Trzeba przyznać, że Frank jak na nowozelandzkiego farmera okazał się bardzo ciekawym i otwartym człowiekiem, w dodatku z hobby, o którym większość z ludzi może jedynie pomarzyć.

Pontiac

W okolicach południa zadzwoniliśmy do warsztatu dopytać o nasz samochód i okazało się, że zamówiona część właśnie przyjechała, ale… nie pasuje! I mechanik musiał zamówić kolejną, która dojedzie dopiero następnego dnia rano. Frank od samego początku proponował nam, żebyśmy się zatrzymali u niego na noc a może nawet na kilka dni więc bardzo go taki obrót wydarzeń ucieszył. Nas ze względu na nieplanowane opóźnienia trochę mniej ale docenialiśmy, jakie szczęście nas spotkało w osobie Franka, bo na tę noc już nawet samochodu byśmy nie mieli więc trzeba by było szukać jakiegoś miejsca do noclegu.
Następnego dnia rano, po kolejnym śniadaniu na farmie pojechaliśmy do warsztatu, gdzie nasz samochód już niemal gotowy, cały i zdrowy czekał na odbiór i udanie się w dalszą drogę. Przy okazji mili panowie mechanicy z warsztatu, z którymi już zdążyliśmy się zaprzyjaźnić poprawili nam to i owo w aucie, żeby poruszało się jak najsprawniej 🙂
Teraz przed nami kolejna wizyta w Auckland, odebranie wyników badań, wysłanie ich do urzędu imigracyjnego a później w drogę do Raetihi, położonego przy Narodowym Parku Tongariro znanym m.in. z tego, że kręcono tutaj najważniejsze sceny znanego z przepięknych kadrów filmu „Władca Pierścieni”.
Na koniec naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Kupowanie samochodu. W Nowej Zelandii sprzedaż i kupno samochodów wśród travelersów jest bardzo popularne. Można więc znaleźć tego rodzaju ogłoszenia w każdym hostelu. Istnieją też giełdy profilowane pod kątem backpackersów (Backpackers Car Market) – jedna z nich mieści się w Auckland a druga w Christchurch. Można tam zakupić odpowiednio wyekwipowanego minivana w przedziale cenowym od 1000 do 6000 dolarów. Oczywiście spora część tych aut to mocno już zniszczone auta z przebiegiem większym niż 200 tys. km, ale można znaleźć całkiem przyzwoite samochody w dobrym stanie technicznym za niewielkie pieniądze. Formalności związane ze sprzedażą auta są bajecznie proste. Wystarczy wypełnić odpowiedni formularz zmiany właściciela i zarejestrować go w dowolnym urzędzie pocztowym. Koszt takiej operacji to nie więcej niż 10 dolarów. Jeżeli kupujemy na giełdzie to taki formularz i jego rejestracja możliwa będzie na miejscu. Możemy też zakupić inspekcję legalności, która da nam wgląd do całej historii auta (zmiany właścicieli, przebiegi i upewnić się, że samochód nie jest kradziony). Taka inspekcja wykonywana jest „od ręki” i za ten dokument płaci się 35 dolarów. Można też zamówić inspekcję techniczną (dla swojej własnej pewności stanu technicznego auta). Trwa to zazwyczaj nie więcej niż 2 godziny a koszt wynosi około 180 dolarów. Wszystkie formalności są proste i szybkie. W zasadzie większość z nich jest opcjonalna – jedyną obowiązkową formalnością jest formularz zmiany właściciela. W ciągu kilkunastu minut jesteś więc legalnym właścicielem samochodu i możesz legalnie się nim poruszać. Żadnego biegania po urzędach, noszenia blach, stania w kolejkach, płacenia podatków itp. Nie ma nic prostszego.
Przy kupowaniu należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy (oprócz standardowych czynników, które bierze się pod uwagę przy tego rodzaju zakupie): ważność rejestracji (REG) i ważność ubezpieczenia (WOF). Od tych dat bowiem zależy jakie wydatki na nas jeszcze czekają w najbliższym czasie. Ważność rejestracji zaznaczana jest na specjalnym kartoniku wsadzanym za szybą. Przed wygaśnięciem tej daty należy dokonać przedłużenia rejestracji (można to dokonać w każdym urzędzie pocztowym – koszt około 150 dolarów za trzy miesiące). WOF (Warrant of Fitness) jest odpowiednikiem naszego badania technicznego i datę ważności takiego badania umieszcza się na nalepce umieszczanej na szybie u góry. WOF należy wykonywać co 6 miesięcy. Koszt wynosi poniżej 100 dolarów.
Jeszcze jedna ważna sprawa. Po przybyciu do Nowej Zelandii dość szybko można zauważyć, że ceny oleju napędowego są dużo tańsze od cen benzyny (różnica wynosi nawet 30%). Jednak kupując samochód nie ma sensu nastawiać się na to, że oszczędzimy kupując auto z silnikiem diesla, ponieważ takie auta zobowiązane są do kupowania winiety na określoną liczbę tysięcy kilometrów. Dostajemy kolejny kartonik z wydrukowanym stanem licznika i stanem licznika do jakiego mamy opłaconą możliwość poruszania się po Nowej Zelandii. W ten sposób potencjalne oszczędności szybko topnieją i w zasadzie koszt będzie niewiele niższy niż w przypadku samochodów z silnikiem benzynowym.

8 komentarzy to “Jesienny kwiecień w Nowej Zelandii”

  1. rysiek Says:

    hejka, hej!

    wreszcie cos nowego! hurra 🙂 szczescie macie do ludzi w ilosci po prostu nieprzebranej – i oby tak dalej, w kazdej sytuacji to sie przydaje. a poza tym nie ma tego zlego, chyba nigdy byscie takiej kolekcji unikatowych smochodow nie spotkali, gdyby nie czesc, ktora sie Wam sypnela 😉
    czekamy na ciagi dalesze z nz i trzymamy kciuki za wizy, baaardzo 🙂

  2. m Says:

    hmm,
    a moj 20-latek, z przebiegiem 260tys jechal w weekend 240km/h i pojechalby i szybciej gdyby ducha kierowcy nie braklo (albo gdyby jeszcze bardziej rozsadku braklo;) ).
    A poza tym zgadzam sie z Rysiem, wszystko ma swoj czas i miejsce i cel nadrzedny – tym razem poznanie kolejnej ciekawej osoby:D

  3. Grzegorz Z. Says:

    Ale te plaże są niesamowite. Kiedyś mi się marzyło mieszkać w Nowej Zelandii (chyba dalej gdzieś mam te przekonanie) 🙂
    Pozdrawiam i uważnie obserwuję 🙂

  4. admin Says:

    Grzegorz, tak – plaże Nowej Zelandii są rzeczywiście przepiękne. Cała tutejsza przyroda to jeden wielki cud. Dla miłośników przyrody i natury to miejsce wręcz wymarzone do życia! Pozdrawiamy serdecznie!

  5. admin Says:

    Rysiek. Co prawda to prawda! Na swojej drodze spotykamy tak przyjaznych ludzi, że aż czasem ciężko w to uwierzyć! Doświadczamy od nich nieocenionej pomocy a potem możemy podróżować dalej mając w głowach piękne wspomnienia 🙂 Pozdrowienia z północnej wyspy NZ!

  6. admin Says:

    Hej M! Nasz samochód to wyciągnie nawet 280 km/h! Tyle, że… jak zacznie spadać w przepaść 😉 Ale też fajny. I ma łóżko! 🙂 Co do ciekawych osób to rzeczywiście poznaliśmy ich na naszej drodze całe mnóstwo. Frank bez wątpienia do takich właśnie należy. Pozdrawiamy serdecznie „Polskę” 😉

  7. ajdekato Says:

    Alez wam zazdraszczam! My do NZ juz we wrzesniu, nie moge sie doczekac! Mamy wlasnie wize ‚working holiday’, wiec pare slow o tym. Jest faktycznie tylko 100 miejsc ale to dlatego, ze taka mozliwosc pojawila sie dopiero w lutym tego roku, wiec na razie testuja, jak sie sytuacja rozwinie – wiekszosc krajow UE (glownie zachodnich) ma nieograniczona liczbe miejsc, Czesi maja 1000. Ale zdziwila mnie troche ‚nieziemsko rozbudowana’ aplikacja. My wypelnialismy on-line (zdaje sie, ze jesli sie jest poza NZ to jedyna mozliwosc?) i zajelo nam to 15 min. Wiadomosc o przyznaniu wizy przyszla po 1,5tyg. Bylaby szybciej, ale obsunely nam sie badania. I tu kolejna roznica – jedyne wymagane badanie to RTG pluc, poniewaz Polska nie znajduje sie na liscie WHO krajow wolnych od gruzlicy, a Nowozelandczycy, jak to wyspiarze traktuja to bardzo powaznie.Wedlug mnie procedura bardzo ulatwiona i niezwykle szybka, ale moze to zalezy od przypadku?
    Tak czy siak, powodzenia wam zycze i odliczam dni do wrzesnia 🙂

  8. admin Says:

    Hej Ajdekato. Witamy w gronie czytelników 🙂 Jest dokładnie tak jak napisałaś. Jedyna różnica w organizowaniu tych formalności tutaj na miejscu dotyczy badań lekarskich. Potrzebne było nie tylko badani RTG (mimo, że faktycznie w przypadku Polski chodzi o tę potencjalną gruźlicę), ale również cały pozostały komplet badań medycznych (INZ 1007). Wykonanie tych badań na miejscu w najtańszej wersji kosztuje bagatela aż 320 dolarów! Pozdrawiamy serdecznie i do zobaczenia we wrześniu! 😉

Leave a Reply