Ijen – wulkan pełen siarki

Już po godzinie jazdy byliśmy z powrotem w Probolinggo, skąd rozpoczynaliśmy wyprawę w kierunku drugiego bardzo ważnego wulkanu Javy – Ijen, który jest znany przede wszystkim z tego, że w jego kraterze znajduje się kopalnia siarki oraz szmaragdowe jeziorko. Ta podróż również była pełna przygód i niespodziewanych przesiadek, jednak ani na chwilę nie opuszczały nas dobre humory, więc żartom i śmiechom nie było końca. Okazało się, że Mariusz i Rysiek też są zwolennikami podróżowania w wersji low-costowej więc łapaliśmy kolejne lokalne autobusy, targowaliśmy ceny zaproponowane przez naganiaczy i powoli zmierzaliśmy w pożądanym kierunku. Jeżdżenie autobusami lokalnymi samo w sobie jest przygodą. Autobusy nie mają w zasadzie wyznaczonych przystanków za wyjątkiem dworców autobusowych w dużych miastach, więc zatrzymują się co chwila wysadzając i dobierając kolejnych pasażerów. Trzeba przyznać że jeśli chodzi o pojemność takiego autobusu to nie ma ona ograniczeń. Siadają po 4 osoby na 2 siedzeniach, każdy ma kilka koszy, worków i pudeł bagażu podręcznego a do tego zazwyczaj przypada średnio dwoje dzieci na każdego dorosłego (dzieci oczywiście nie zajmują oddzielnych siedzeń). Do tak napakowanego autobusu na każdym przystanku wsiadają tłumy handlarzy i przeciskając się między pasażerami usiłują sprzedać najróżniejsze towary. „Wisienką na torcie” w takich sytuacjach jest występ wędrownego zespołu muzycznego (gitara + wokal oraz „skarbnik” z jakąś puszką na ofiary) który również dosiada się do autobusu na którymś przystanku i przez jakiś czas umila pasażerom podróż usiłując występem na żywo przekrzyczeć rozkręcone na cały regulator radio. Aż trudno uwierzyć, że cały ten kram mieści się w niedużym autobusie!

W autobusie

Po kilku godzinach i pokonaniu ponad połowy drogi dwoma kolejnymi autobusami dotarliśmy do punktu z którego nie było już dalej publicznego transportu w stronę Ijen, a cały czas mieliśmy przed sobą 60 kilometrów. Musieliśmy znaleźć jakiś sposób na przedostanie się dalej. Rozpoczęliśmy więc negocjacje z właścicielem minibusa, którego spotkaliśmy przed sklepem, pytając go, czy nas zawiezie do samego parku narodowego. Oczywiście w pierwszej chwili padła zaporowa cena, którą małymi kroczkami i różnymi podstępami udało nam się stargować na tyle, że była dla nas do zaakceptowania. Jednak trzeba przyznać całkowitą rację powiedzeniu, że „w kupie siła” i w czwórkę jest znacznie łatwiej osiągnąć sukces w targowaniu się 🙂 Po ustaleniu warunków transportu zaczęliśmy się pakować do busa. A tam… w zasadzie już nie było miejsca! Samochód był wyładowany wielkimi workami z ryżem i innymi dobrami, warzywami, skrzynkami z jajkami a na siedzeniach walały się jakieś kalosze. Wcisnęliśmy się więc na ostatnie siedzenia i trzymając kolana pod brodą (bo na podłodze nie było miejsca na nogi) rozpoczęliśmy ostatni odcinek naszej podróży do Ijen. Po kilku minutach od wyruszenia rozpoczęła się wielka burza. Nie byliśmy już ani trochę zaskoczeni. Od kilku dni pada codziennie (pada to w zasadzie mało powiedziane – codziennie są gigantyczne burze), więc zdążyliśmy przywyknąć. Busik którym jechaliśmy, niemal tuż po opuszczeniu wsi wjechał w gęstą, tropikalną dżunglę i zwalniając prędkość rozpoczął „wspinanie” się z takim obciążeniem pod górkę. Wybujała, okołorównikowa roślinność, jakiej na Javie jeszcze nie widzieliśmy, ogromne paprocie, dziesiątki rodzajów palm a gdzieś pomiędzy nimi zaplątana wąska droga, która z każdą chwilą padającego deszczu zamieniała się w coraz szybciej płynący, rwący, błotnisty potok. Do tego droga stawała się coraz bardziej stroma, więc jechaliśmy coraz wolniej. Wreszcie dotarliśmy do ostatniej przed wulkanem osady, gdzie nasz kierowca wiózł swój ładunek. Tam przesiedliśmy się z busa do samochodu terenowego i już sprawnie pokonaliśmy ostatnie 13 kilometrów pod górkę. Deszcz przestał na moment padać, więc mogliśmy wysiąść na chwilę, by zobaczyć mały wodospad pośród dżungli.

Wodospad w Paltuding

Po dotarciu na górę, do podnóży wulkanu Ijen okazało się, że jest tam tylko jedno miejsce, gdzie można nocować – należące do Parku Narodowego baraki, w których są wygospodarowane dwa pokoje dla turystów. Cena, jaką usłyszeliśmy za jeden pokój (a potrzebowaliśmy przecież obu, bo byliśmy w czwórkę) niemal „zwaliła nas z nóg” – 10 USD za noc. Kolejny szok przeżyliśmy, gdy zobaczyliśmy pokoje – jesteśmy pewni, że w Polsce cele więzienne wyglądają lepiej. Brudno, odrapane, pokryte grzybem ściany, śmierdzące koce na łóżkach, bez elektryczności, „łazienka” na środku placyku, oczywiście tylko z zimną wodą… czyli „full wypas” ;-).

Luksus

Zdecydowaliśmy, że bierzemy jeden pokój na całą naszą czwórkę. W poprzek na łóżku jakoś się zmieścimy i damy radę przekimać kilka godzin, bo przecież pobudka znowu o 3:30, żeby o świcie być już na szczycie wulkanu. Recepcjonista początkowo stawiał opór ale ostatecznie uległ.
Po wrzuceniu bagaży do tej nory (w cenie luksusowego pokoju w niemal każdym innym miejscu Indonezji!) rozejrzeliśmy się po okolicy. Było dosyć zimno ale na szczęście już nie padało.
Odwiedziliśmy skup siarki i przyjrzeliśmy się procesowi jej oczyszczania. W pierwszej chwili aż trudno nam było uwierzyć, że w dzisiejszych czasach, przy tak rozwiniętej technologii, tu – na Ijen, wszystko jest od początku do końca robione ręcznie, bez wykorzystania żadnych maszyn. A wygląda to tak:
Siarka jest przez górników znoszona z kopalni, która znajduje się w kraterze wulkanu, w wiklinowych koszach połączonych bambusowym pałąkiem..

Kosze z siarką

Każdy górnik niesie jednorazowo od 80 do nawet 110 kg. surowca (przyglądając się pracy w skupie nie wiedzieliśmy jeszcze jaką drogę muszą górnicy przebyć i co to faktycznie oznacza), siarka poddawana procesowi oczyszczania jest więc najpierw topiona na zwykłym piecu opalanym drewnem, po roztopieniu jest kilkakrotnie filtrowana przez proste w konstrukcji filtry zrobione z wiaderek po farbie, kawałków materiału i metalowych siatek, a następnie cienkimi strużkami wpuszczana do zimnej wody, gdzie krystalizuje się na małe, siarkowe kuleczki przypominające kolorem i rozmiarem ziarna kukurydzy.

Składowanie siarki

Piece

Krystalizacja siarki

Dopiero na drugi dzień było nam dane poznać jaką drogę pokonują górnicy od kopalni do skupu. Już o 4:00 rano rozpoczęliśmy trzykilometrową wędrówkę do krateru. Była jeszcze czarna noc i było bardzo zimno a już mijaliśmy po drodze górników znoszących z góry niemal stukilogramowe ładunki siarki. Niektórzy z nich mieli latarki a inni tylko własnej roboty pochodnie (z plastykowej butelki, szmaty i kija), którymi oświetlali sobie drogę.

Pracownicy o świcie

Początkowo szeroka w miarę łagodnie unosząca się droga, bardzo szybko stała się stroma i pokonywanie każdego kolejnego metra pod górę stawało się coraz trudniejsze. Wędrówka na sam szczyt korony wulkanu zajęła nam prawie 1,5 godziny i była wyczerpująca. Im byliśmy wyżej tym gęstsze i bardziej drażniące stawały się opary siarki unoszące się w powietrzu. Ze szczytu kolejne pół godziny zabrało nam zejście na dno krateru, w którym mieściła się kopalnia siarki i jeziorko. Zejście było bardzo strome, po piaskowej, osypującej się ścieżce, w duszącym zapachu siarki. Jednak przestaliśmy narzekać na trudy widząc pracę górników. Wątłej postury, ale o twardych jak stal mięśniach mężczyźni od kilkunastoletnich do starców, nosili na ramionach wiadra z siarką. Mimo dojmującego chłodu niektórzy nawet nie mieli na sobie koszul, a na nogach mieli kalosze (często dziurawe) albo po prostu klapki – japonki. Po zejściu na dno krateru zobaczyliśmy przerażający widok ciężkiej, katorżniczej pracy przy wydobyciu siarki. Tu, w kopalni, również nie stosowano żadnych rozwiązań technologicznych a jedynie pracę ludzkich rąk.

W kraterze Ijen

Była 6:00 rano a już praca trwała w najlepsze. Górnicy w zwykłych, starych ubraniach, bez żadnych masek ochronnych uwijali się w kłębach gęstego, żółtego dymu, rozbijali duże bryły siarki na mniejsze kawałki, wrzucali do swoich koszy i rozpoczynali wędrówkę na dół, do skupu. Mieli do pokonania kawał drogi – najpierw wejście niemal pionowo kilkaset metrów pod górę na koronę wulkanu, a następnie trzy kilometry schodzenia ze stromej góry. Mimo nieludzkiego wysiłku, ciężaru i zmęczenia zachowywali pogodę ducha i uśmiech – wesoło między sobą rozmawiali i radośnie witali się z nami. Tylko w okolicach kopalni było ich kilkudziesięciu. Kolejne dziesiątki już były w drodze na dół albo właśnie wspinały się na górę.

Wynoszenie koszy z krateru

Ze względu na wczesną porę szmaragdowe jeziorko niemal całe spowite było mgłą i nawet stojąc na jego brzegu ledwo co widzieliśmy jego taflę. Po kilkunastu minutach stężenie siarki w powietrzu zaczęło być dla nas nie do zniesienia i zaczęliśmy wracać. Prawie 40 minut wchodzenia na koronę wulkanu było dla nas sporym wysiłkiem. Stroma ściana, osypujący się przy każdym kroku piasek i przyprawiający o mdłości, żrący w gardle i płucach zapach siarki wystawiły kiepską ocenę naszej kondycji. Z niedowierzaniem i bezgranicznym podziwem patrzyliśmy na górników pokonujących tę trasę w klapkach i ze stukilogramowym obciążeniem, którzy szybko i sprawnie mijali nas na wąskiej ścieżce. Kilkaset metrów od szczytu wulkanu wszyscy górnicy zatrzymują się w punkcie ważenia ładunku.

Ważenie koszy

Na własne oczy widzieliśmy, że waga wskazała 90 kilogramów. Warto wspomnieć, że górnicy ważą zazwyczaj od 46 do 60 kilogramów a ich dieta składa się głównie z ryżu i warzyw. W tym kontekście wszyscy polscy „strongmeni” wydają się być rozkapryszonymi dziećmi, które robią niewiadomo jakie zamieszanie z tego, że podnoszą na kilka sekund ciężary, a nad ich kondycją i stanem zdrowia czuwa sztab lekarzy i dietetyków dbających o to, by niczego im nie brakowało i by było to bezpieczne dla organizmu. Chętnie byśmy zobaczyli te ich wytrenowane na siłowniach i wspierane najróżniejszą chemią i wysokobiałkową dietą mięśnie, gdyby mieli pokonać ponad 3 kilometry – najpierw pod górkę a później z góry w lichej jakości klapkach z ciężarem niemal dwukrotnie większym niż ich własna waga!
Z powrotem na dół dotarliśmy parę minut po godzinie 8:00 rano. Mieliśmy się spakować i jechać do Ketapang – portu z którego odpływają promy na wyspę Bali. Jednak Mariusz i Rysiek fotografując ciężką pracę na Ijen spotkali jeszcze jednego górnika – Toma, z którym zaczęli rozmowy o tutejszych warunkach. Tom szczegółowo (na tyle na ile mogliśmy się dogadać, bo prawie nie mówił po angielsku) opowiedział nam o pracy w kopalni. Dowiedzieliśmy się wiec, że każdy górnik znosi do skupu średnio 2,5 „transportu” siarki w ciągu dnia pracy (maksymalnie 250 kilogramów). Zaczynają pracę nawet o 2:00 w nocy i pracują do godziny 16:00. Na dole, przy skupie jest kilka „pokoi” w których są miejsca, gdzie mogą spać, wiec nie muszą codziennie przyjeżdżać z niżej położonych wiosek. Za każdy kilogram siarki maja płacone po 600 ruppiah, co oznacza, że przy udanym przetransportowaniu 250 kilogramów ich dzienny zarobek plasuje się na poziomie około 15 USD. To bardzo dużo pieniędzy jak na tutejsze warunki. Jednak praca w kopalni jest niezmiernie ciężka, aż trudno uwierzyć, że taki wysiłek jest w ogóle możliwy (my po jednym kursie na górę i z powrotem, tylko z malutkim plecakiem z półtoralitrową wodą byliśmy porządnie zmęczeni!). Zaskoczyło nas jednak, że siarka jest tak drogim surowcem.
Po dłuższej rozmowie i ustaleniu warunków finansowych Tom zaproponował, że on i jego trzech kolegów mogą nas zawieźć do Ketapang motorami. Mieliśmy więc okazję „oderwać” ich od ciężkiej pracy oferując podobne wynagrodzenie za zupełnie inne zadania. Mariusz w ramach super prezentu oddał Tomowi swoje zakupione przed wyjazdem obuwie trekkingowe czym sprawił mu niesamowitą radość. Tom zaprosił nas też do swojego domu na obiad. Taka oferta wydala nam się bardzo atrakcyjna, więc z ochotą na nią przystaliśmy 😉 Po kilku minutach obładowani plecakami wyruszyliśmy więc motocyklami na dół, w stronę wioski Toma. Droga wiodła przez wspaniałą, dziką dżunglę. Otaczająca nas roślinność i przedziwne odgłosy ptaków i zwierząt dodawały tej podróży magii a wschodnia część Javy nabrała w tym miejscu pięknego kolorytu i niepowtarzalnego uroku.

Droga przez dżunglę

Gdy wyjechaliśmy z dżungli naszym oczom ukazały się nieskończone plantacje kawy. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby przyjrzeć się z bliska, jak rośnie kawa. Okolice Ijen to tereny największych na Jawie plantacji kawy. Uprawia się tu przede wszystkim arabikę i robustę.

Robusta

Po przejechaniu niemal 40 kilometrów byliśmy w rozległej, zagubionej pośród dżungli wiosce. Oczywiście my byliśmy dla mieszkańców wioski jeszcze większą atrakcją niż oni dla nas 🙂 Wszyscy się na nasz widok z bezgranicznym zainteresowaniem, radośnie uśmiechali, dzieci urządziły występy i śpiewały chyba wszystkie piosenki jakie im przyszły do głowy, a my byliśmy częstowani kawą z własnej uprawy.

Dzieci w wiosce

Po poznaniu niemal wszystkich mieszkańców wioski, zostaliśmy zaproszeni przez naszych gospodarzy na obiad. Nasza czwórka, pan domu i wszyscy jego koledzy, którzy nas wieźli, zasiedliśmy do stołu… a w zasadzie zasiedliśmy na stole… a tak naprawdę w roli stołu wystąpiła płachta rozłożona na podłodze, na środku zostały ustawione potrawy a dookoła, na obrzeżach płachty siedzieliśmy my.

Wspólny posiłek

Po obiedzie na deser każdy dostał do wypicia mleko kokosowe ze świeżo zerwanego z palmy owocu. Było pyszne i idealnie gasiło pragnienie.

Przygotowywanie kokosów

Popołudnie spędziliśmy na grze w karty wzbudzając tym zainteresowanie okolicznych sąsiadów, którzy razem z nami zasiadali na werandzie i żartując z nami towarzyszyli nam w grze. O 20:30, zgodnie z lokalnym zwyczajem i zasadami panującymi w domu trzeba było zacząć się szykować do spania. Następnego dnia rano o 6:15 wjechała na stół kawa i trzeba było się szybko ogarnąć. Następnie po obfitym śniadaniu, jak zwykle złożonym z ryżu, kurczaka, warzyw i jakiejś zupy, pożegnaliśmy naszych gospodarzy i ponownie eskadrą czterech motocykli pojechaliśmy do Katapang, skąd mieliśmy zaplanowaną przesiadkę na prom i dalszą podróż na wschód Indonezji. Tym razem czeka na nas osławiona wyspa Bali.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski, których ciągle jest bardzo wiele.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Z Yogyakarty na wulkan Bromo oraz Ijen wycieczki kosztują bardzo drogo – od 68 USD za osobę. Najlepiej więc udać się w te miejsca transportem publicznym, choć oznacza to dużą liczbę przesiadek i niewygody podróży. Ale mamy okazję poznać lokalny klimat i poznawać tutejszą kulturę. Jadąc na Bromo z Yogyakarty najpierw musimy udać się do Surabai najlepiej nocnym autobusem (odjeżdża praktycznie co godzinę). Potem z Surabai do Probolinggo następnym autobusem (również kursuje praktycznie całą dobę). Następnie z Probolinggo minibusem do wioski Cemero Lawang, która znajduje się już praktycznie nad kalderą wulkaniczną.
Żeby dotrzeć na wulkan Ijen należy udać się z powrotem do Probolinggo. Potem z Probolinggo łapiemy autobus do Bondowoso (można również zatrzymać się w Wonosari i stamtąd dojechać już do Parku Narodowego Paltuding transportem lokalnym zorganizowanym we własnym zakresie). Z Bondowoso minibusem należy udać się do Sempol (uwaga: ostatni minibus odjeżdża o 15:00).
Z Sempol należy już zorganizować jakiś transport lokalny np. poprzez wynajem auta lub motocyklem do siedziby Parku Narodowego znajdującej się już w odległości pieszej wędrówki na wulkan Ijen.
Zakwaterowanie: W Cemero Lawang „wycieczki zorganizowane” oferują noclegi w hostelach: Cafe Lava oraz Cemoro Indah. Jednak ceny są tutaj bardzo wysokie (zaczynają się od 100 tys. ruppiah) a warunki nieciekawe. Warto udać się do tzw. homestay znajdujących się w zasadzie tuż obok gdzie można zanocować już za 60 tys. ruppiah w dużo ciekawszych warunkach.
Pod wulkanem Ijen nie ma w zasadzie wyboru i nocleg w parku narodowym Paltuding kosztuje 120 tys. ruppiah za „pokój”. Chyba, że wybierzemy opcję noclegu w Bondowoso (np. w Arabika Homestay) a pod wulkan (ponad 13 km) organizować dojazd w dniu wymarszu.

2 komentarze to “Ijen – wulkan pełen siarki”

  1. Ewa Says:

    Siarkę widziałam tylko w postaci proszku w porcie – na hałdach – wiele lat temu, nie wiedziałam, że wydobywa się ją w takich bryłach. Swoją drogą, co my wiemy o ciężkiej pracy, przecież u nas nikt by chyba tak nie pracował. Może to i dobrze, że ludzie z naszego kręgu kulturowego są tylko obserwatorami i turystami w tamtych stronach 🙂

  2. admin Says:

    Witaj Ewa. Praca, którą wykonują Ci ludzie jest nieludzko ciężka. Niestety w wielu miejscach (żeby nie powiedzieć, że w większości miejsc) na świecie ludzie muszą pracować ponad swoje możliwości, by utrzymać siebie i rodzinę przy życiu. Bardzo to dla nas pouczające doświadczenie. Jeśli chodzi o siarkę to bryły w których jest noszona powstają w wyniku krystalizacji wyciekającej z krateru płynnej siarki (po zetknięciu z powietrzem o niższej temperaturze, przechodzi w stan stały), potem są łupane kilofami i łomami i ładowane do koszyków. Dopiero potem w punkcie skupu ponownie jest roztapiana i oczyszczana. Pozdrawiamy serdecznie!

Leave a Reply