Od Ambasady Białorusi do psychuszki niedaleko.
Już wiemy dlaczego w biurze które załatwiało nam wizę do Rosji bardzo dziwnie na nas patrzyli jak powiedzieliśmy, że wizę przez Białoruś załatwimy sobie sami i nie potrzebujemy ich pomocy 🙂
Zdobycie tej wizy okazało się niemałym wyzwaniem. Głównie dla utrzymania zdrowia psychicznego, bo od wizyt w ambasadzie do wylądowania w psychuszce naprawdę niedaleko. Ale od początku…
Po odebraniu paszportów z wizami do Rosji i zakupieniu biletów, mieliśmy już wszystko, co konieczne, by zgłosić się do ambasady Białorusi z wnioskiem o wizę tranzytową (upoważniającą do przejazdu przez terytorium Białorusi, bez wysiadania z pociągu, ważną nie dłużej niż 2 dni).
Ponieważ jak w większości wydziałów konsularnych, czas składania wniosków ustawia się na bardzo wygodne dla osób pracujących godziny od 9.00 do 12.00 😉 zdecydowaliśmy, że pojedziemy do ambasady w piątek w czasie tzw. „długiego weekendu” mając nadzieję, że dzięki temu że większość ludzi spędza ten czas poza Warszawą, cała operacja pójdzie łatwo. Sprawdziliśmy uprzednio, gdzie znajduje się ambasada Białorusi i tu było pierwsze lekkie zaskoczenie – bardzo daleko od centrum, od wszelkich innych ambasad – prawie w Wilanowie. No, ale telefonicznie potwierdziłam adres, oraz upewniłam się, że w piątek pracują standardowo pomiędzy 9.00 a 12.00. Tak więc z wypełnionymi wnioskami ok. 11.30 wyruszyliśmy, spodziewając się, że bez problemu dotrzemy przed godziną 12.00. Ale po drodze okazało się że na okres długiego weekendu postanowiono przekopać wszystkie drogi prowadzące w kierunku Wilanowa (a więc naszego celu podróży) i dojechanie do ambasady jednym pasem w kolumnie pojazdów (w naszych oczach już niemal kondukcie) okazało się sporą próbą nerwów. Po drugie gdy już udało się jakoś „poprzepychać” w kierunku Wilanowa to okazało się, że nie do końca wiedzieliśmy gdzie znajduje się ulica, której szukaliśmy. Po paru rundkach ulicami z wystawionym mokrym palcem za okno samochodu udało się złapać trochę wiatru, który wskazał właściwy kierunek 🙂 A więc udało nam się znaleźć właściwy adres i jakieś miejsce do zaparkowania toteż natychmiast dopadliśmy domofon, żeby poprosić o możliwość pozostawienia w ambasadzie naszych wniosków wizowych. Zadzwoniliśmy do „jaśnie-państwa” o… 12.04… no i… lipa! Nic już się nie da załatwić. Pani tonem nieznoszącym sprzeciwu, oczywiście po białorusku, zaprosiła nas w poniedziałek w godzinach urzędowania i się rozłączyła. No trudno, w zasadzie przywykliśmy do tego że nasza pierwsza wizyta w związku z każdą wizą (czy to w ambasadzie czy w biurze) była czysto orientacyjna bo z różnych powodów nic nie udawało nam się załatwić. Zdecydowaliśmy więc zaatakować ambasadę Białorusi ponownie, tym razem od samego rana, jadąc tam jeszcze przed pracą. Byliśmy na miejscu chwilę po 9.00 i tu kolejna niespodzianka. Bo skoro drogi już były odetkane i Warszawa wróciła do swojego rytmu to j- jakżeby inaczej – pod ambasadą pojawił się spory tłumek przestępujących z nogi na nogę klientów, którym niestraszny deszcz, upał czy mróz – po prostu stoją jak we wczesnych latach 80-tych przed pustymi hakami w mięsnym 😉 Od razu się poddaliśmy widząc jak długa jest ta kolejka. Pewnie niektórzy stali już tam zanim kogut w białoruskiej wsi pobudził babuszki na zapiecku po to by zdobyć najcenniejszy na świecie papier dający przepustkę do krainy mlekiem i miodem płynącej, gdzie wiadomo jak sprawić by mleko było bardziej białe niż za zachodnią granicą a naród ochoczo popierał jedynego słusznego dyktatora reżimu. OK., zaczyna się robić oryginalnie – już druga próba nieudana 🙂 Ale do trzech razy sztuka Kolejne podejście oznaczało „urwanie się” z pracy tak, by dotrzeć do ambasady około godziny 11-tej (tej godziny jeszcze nie testowaliśmy więc nasze nadzieje rosły). Dojeżdżając na miejsce już z daleka widzieliśmy kolejkę, ale ponieważ mieliśmy trochę więcej czasu zdecydowaliśmy zorientować się ile mniej więcej może to potrwać. Okazało się, że są wpuszczane do środka po 2 – 3 osoby ale nagle zaczęło przed nami wyrastać mnóstwo ludzi, którzy „stali przed nami, ale musieli na chwilę pójść gdzieś coś załatwić”. Ja bym już zrezygnowała, bo o 11.40 nie zanosiło się, żebyśmy mieli zdążyć przed 12.00 wejść do środka, ale Misiek twardo oponował, mówiąc, że jeszcze poczekamy. Nagle wszystko sprawnie poszło i o 11.50 byliśmy przy jednym z 2 okienek w których składa się wnioski. Zaczęło się kiepsko – dałam Pani w okienku komplet dokumentów (przynajmniej te, które były wypisane na stronie ambasady i na tablicy ogłoszeń przed wejściem) i słyszę:
– (Pani) Ale bilety to miały być skserowane
– (ja) Nigdzie nie było takiej informacji. Proszę sobie skserować
– (Pani) Ale to nie ja powinnam to kserować
– (ja) To znaczy że Pani tych wniosków nie przyjmie?
– (Pani) Nie.
Chyba mieliśmy oboje gromy w oczach bo Pani się zreflektowała i co prawda nie skserowała sobie tych biletów, ale podpowiedziała, żebym skoczyła do budynku obok, do firmy ubezpieczeniowej, która oprócz wyłapywania naganianych przez ambasadę „chętnych” do obowiązkowego ubezpieczenia świadczy również usługę kseropkopiowania za jedyną złotówkę za stronę. Cały ten interes kręci się w szopie bardziej przypominającej chatę na kurzej łapce niż odział profesjonalnej firmy gwarantującej ubezpieczenia. W te pędy skierowałam więc tam swoje kroki a Misiek w tym czasie przyklejał zdjęcia do wniosków wizowych (kolejny obowiązek bez którego wniosek nie jest ważny :-)) i na wnioskach w rubryce „Cel podróży (adres)” wpisywał – co jest przecież zupełnie naturalne i logiczne – numery wiz do Rosji 😉 Udało się wreszcie dopełnić wszelkich formalności i wydrukowanym kwitkiem zostaliśmy skierowani do okienka obok czyli do kasy, gdzie należało uiścić opłatę. I tu chyba przeżyliśmy największe zaskoczenie całej tej „białoruskiej przygody” – okazało się, że Pani nr 2 po przyjęciu pieniędzy oraz wydrukowanej tuż obok w okienku nr 1 kartki, wpisuje ręcznie dane każdego ubiegającego się o wizę do wielkiego zeszytu (w poprzednim okienku Pani wpisywała te same dane do komputera!) skrupulatnie rejestrując jeszcze wysokość wpłaty itd. Nie ma jak to profesjonalny sposób archiwizacji danych! 🙂 W końcu jakiś backup musi być! 😉
Wychodząc powiedzieliśmy sobie tylko, że lepiej pewnych rzeczy nie próbować zrozumieć, tylko się dostosować 🙂
Paszporty z wizami (mamy nadzieję) będą do odebrania już za 4 dni!
czerwiec 27th, 2009 at 19:44
Czyli wizy w komplecie – za chwilę, jak niedługo wyruszycie! Aż się nie chce wierzyć, że to już! Będziemy – jak Maya śledzić Wasze kroki i poczynania, powodzenia w ostatnich przygotowaniach i szerokiej, szczęśliwej drogi! (i oczywiście powrotu w oznaczonym czasie 🙂
czerwiec 27th, 2009 at 23:47
Baaaaardzo dziękujemy za te miłe słowa. No i za wsparcie! Jesteście kochani!
Na pewno wszystko się uda. Inaczej być nie może 😉
Serdecznie pozdrawiamy!
lipiec 3rd, 2009 at 13:47
No i pięknie, kolejny krok do przodu :)) A przy okazji lekcja cierpliwości, która pewnie nie raz się Wam w podróży przyda..
lipiec 3rd, 2009 at 13:59
Dzięki za komentarz 🙂 Zgadza się. Sprawa niby prosta, a okazała się całkiem kłopotliwa. Tym bardziej, że miała potem jeszcze jeden etap, który nas zaskoczył, ale o tym w kolejnym wpisie na blogu… 🙂
Pozdrawiamy!
lipiec 12th, 2009 at 19:13
Hehe – im dalej na wschód tym więcej takiej biurokracji. W Laosie możecie się spodziewac, że do zeszytu zapisze Was każdy, nawet ciec w muzeum…
Ja miałem ochotę założyc własny kajet i spisywac w nim spisujących. Może spróbujecie?
lipiec 13th, 2009 at 09:58
Dzięki za pomysł! Może to faktycznie ciekawa koncepcja. Okaże się, że nie ma co narzekać na nasz „przygraniczny” biurokratyzm 😉 Pozdrawiamy!