Hi Joe!

Tak jest od początku wyjazdu! Hi Joe! Where are you going? I tak jeszcze przez 5 km nawołują nas wszyscy, począwszy od 5 latków, a skończywszy na starszyźnie okolicznych mieszkańców obserwujących nasz marsz z przystani do centrum Alaminos, gdzie znajduje się dworzec autobusowy. Niewielu z nich chce uwierzyć, że poranny spacer z 25 kilogramowym balastem może sprawiać przyjemność. A może! Zrzucanie zapasów nagromadzonych przez rok w formie wszelkich „oponek” wokół ciała traktujemy jak SPA dla mężczyzn. Większość Filipińczyków bierze nas za Amerykanów.
Nasz cel osiągamy na 15 minut przed odjazdem bezpośredniego autobusu z Alaminos do Baguio. Podróż trwa niespełna 6 godzin. Mamy szczęście, autobus nie posiada klimatyzacji. Oczywiście nie mamy nic przeciw jej używaniu, ale pod warunkiem tego, że nastawy mocy jej działania (oczywiście jeśli takie pokrętło jest i jest sprawne) dokonuje ktoś z rozsądkiem. Do tej pory z dwóch klimatyzowanych autobusów, którymi jechaliśmy tutaj, wychodziliśmy skostniali, jakbyśmy wcale nie pochodzili z „krainy białych niedźwiedzi”. Jedziemy. Jakąś chwilę przed Baguio krajobraz zaczyna się zmieniać. Wjeżdżamy w wypiętrzone z ogromnym impetem góry. Betonowe drogi „przyklejone są zawsze do zboczy. Żadnych wiaduktów czy tuneli, tak więc dostrzeżone na jednym ze wzgórz duże miasto – nasz punkt przesiadkowy, osiągamy dopiero po 40 minutach. Baguio, to sporej wielkości miasto, które od razu odmiennością swojego wizerunku na tle poprzednich jakie widzieliśmy do tej pory, zwróciło naszą uwagę. Jest bogatsze, bardziej zadbane, dużo czystsze. Po drodze na dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do Sagady, mijamy wiele eleganckich sklepów i dużych hipermarketów. W jednym z nich chcemy wymienić parę dolarów na lokalne peso. Ponieważ, jak już wcześniej wspominaliśmy, wejście do wszystkich większych sklepów poprzedza kontrola wnoszonego bagażu, decydujemy, że wygodniej będzie wejść do środka w pojedynkę. W środku straszny tłok. O dziwo jest bardzo dużo „białych”, elegancko ubranych, dystyngowanych panów w okolicy 60-tki i to w dodatku bez towarzystwa! Znajduję punkt wymiany waluty. Wypełniam odpowiednie dokumenty, w których trzeba wpisać swoje dane personalne, a nawet w przypadku większych nominałów, numery banknotów! Idziemy dalej w kierunku Public Market. Podobno naprzeciw niego znajduje się poszukiwany przez nas dworzec. Obrazy otoczenia zaczynają coraz bardziej przesiąkać typowym, filipińskim kolorytem i wyrazem. Mijamy stragany z tytoniem, świńskimi łbami i wszelkiego rodzaju plastikowymi gadżetami z Chin po 50 groszy. Idąc wzdłuż marketu, co 20 metrów pytamy o dworzec. Ciężko trafić, ale znajdujemy go w końcu wciśniętego pomiędzy jakieś zabudowania. Otoczenie wskazuje, że musi to być punkt odjazdu autobusów klasy „budget”, często opisywanych na przednich szybach jako „ordinary fare”. Jest godzina 14 i niestety dotyka nas problem filipińskich połączeń komunikacyjnych. Wszystkie autobusy przedpołudniowe, czyli wszystkie autobusy, już do Sagady odjechały. Drążymy temat i pojawia się cień nadziei na to, aby nie stracić dnia, którego już przecież w zapasie nie mamy. Jest szansa na to, że zamiast do Sagady, możemy z innego dworca odjechać do Banaue nocnym kursem jeszcze dziś. Zamiana kolejności odwiedzenia tych dwóch ostatnich już dla nas punktów naszej wędrówki po Filipinach jest dla nas bez znaczenia. Poszliśmy szukać następnego dworca. Dotarliśmy do niego sprawniej, niż do poprzedniego, pomimo, że był mikroskopijny i miał tylko dwa miejsca na odprawienie autobusów. Nic dziwnego! Spoglądając na rozkład jazdy dowiadujemy się, że dziennie obsługuje tylko 4 kursy. Mamy szczęście. Autobus do Banaue odjedzie o 21.30.  Jedzie od 8 do 9 godzin odcinek 333 km, dzielący obie miejscowości. Na mapie dystans ten wyglądał na o wiele krótszy. Mamy jeszcze 4 godziny, które spędzamy na zjedzeniu zupki jarzynowej z makaronem i jajkiem w jakimś tanim barze przy targu. Wypijamy po kubku najtańszej kawy, z jaką do tej pory mieliśmy do czynienia, jako dodatek do słodkich bułeczek kupionych na targowym stoisku z ciastkami. Wsiadamy do autobusu. Nasze miejscówki wskazały nam miejsca pośrodku pojazdu. Do tej pory siedzieliśmy wyłącznie w ostatnim, 7 miejscowym rzędzie. We wskazanych miejscach po prostu się nie mieścimy… Nawet gdybyśmy chcieli siedzieć częściowo wystając na przejście – nie jest to możliwe ze względu na dospawane na sztywno i nie poddające się regulacji zgodnie z zamysłem konstruktora podłokietniki. Zmieniamy miejsca tłumacząc problem w biurze i zajmujemy po dwa miejsca w ostatnim rzędzie. W nocy, pomimo chłodu na zewnątrz, jest bardzo przyjemnie. Zagrzany do granic wytrzymałości konstrukcyjnej silnik, mobilizowany pedałem gazu do ochoczego pokonywania wzniesień, z przyjemnością oddaje nadmiar ciepła wprost pod nasze fotele. Do teraz nie wiemy jak było możliwe, żeby w tym czyszczonym wyłącznie przy użyciu odzienia wierzchniego pasażerów pojeździe, na fotelach o tapicerce, które mogą przyprawić o odparzenia skóry w przeciągu 4 godzin – przespać całą noc. To jednak chyba nie była ani zasługa autokaru, ani kierowcy, który bujał nim jak mógł do snu. To chyba kumulujące się w nas zmęczenie dało tak dobry w tym kontekście sygnał o swoim istnieniu.

Leave a Reply