Krwawy sport

O 7:10 płynęliśmy już po spokojnej tafli wody jeziora Taal. Szybko dotarliśmy do położonej pośrodku wulkanicznej wyspy, która wynurzyła się wraz z nowym kraterem jakiś czas temu z wód jeziora.


day16_3


Centrum wyspy stanowi efektowny krater, który również wypełnia sporej wielkości jeziorko.


day16_1


Już wspinając się na koronę nowo powstałego stożka dostrzegliśmy wypaloną miejscami roślinność i wydobywające się ze szczelin gazy wulkaniczne. Aktywność wulkaniczną dowodziła również liczna obecność aparatury pomiarowej rozmieszczonej nadspodziewanie gęsto na całym terenie wulkanu.


day16_2


Część lustra wody gotuje się również pod wpływem temperatury z wnętrza ziemi. Droga na szczyt jest łatwa i przyjemna, choć wiedzie przez liczne parowy „lessowe”. Bardzo modne wśród turystów jest zdobywanie szczytu na grzbietach koni. Mogliśmy również spróbować, ale konie tutejsze mają budowę bardzo drobnokościstą, jak zresztą pozostała część „zwierząt” tego rejonu świata. Wszystkie żywe stworzenia są tu bardzo „subtelne”. Krowy wyglądają jak sarenki, kobiety jak dziewczynki, konie jak osiołki, a mężczyźni jak chłopcy. Oczywiście za wyjątkiem tych, którzy stołują się  w Mc Donalds 🙁 Tak czy owak, jadąc na koniach nogi ciągnęłyby się nam po piachu. Może i to przeżylibyśmy, ale ten piach był wymieszany w proporcji 1:1 z substancją będącą wynikiem spalania końskiego „paliwa napędowego”. Na ogrągło licząc, na tej krótkiej trasie pod obciążeniem 2 leniwych (czyli co najmniej 80kg za sztukę) turystów, koń może spalić 4kg obroku. Mnożąc to przez 60 koni pozostających do obsługi ruchu turystycznego daje nam wynik zniechęcający do chodzenia szlakiem przecieranym przez koniki.
Widok na jezioro wewnątrz krateru jest bardzo ładny, ale nie rzucił nas na kolana. Wróciliśmy do łodzi. Szybko przeprawiliśmy się z powrotem. Po wyjściu z łódki usłyszeliśmy donośne kibicowanie. Spytaliśmy od niechcenia czy te krzyki i wrzaski dobiegają przypadkiem z pobliskiej szkoły. Okazało się, że ich źródło jest zgoła inne. Pan właściciel łódki odpowiedział, że odbywa się właśnie… Chicken Party. To taka filipińska gra dodał. No to przyśpieszyliśmy kroku. Już wiedzieliśmy o jakiej zabawie była mowa. Wstępu broniły dwie Panie „bramkarki”, z którymi jakakolwiek rozmowa omijająca temat biletów wstępu była bez sensu. No i wydaliśmy „zaoszczędzone” na wczorajszej trasie z Tagaytay do Talisay grosiki… Znaleźliśmy się w samym centrum baraku przerobionego na „ring” walk kogucich. Atmosfera była bardzo gorąca. Na najwyżej przywiązanych prowizorycznie do konstrukcji baraku ławkach, siedziało grono sędziowskie. Ring otoczony był wysokimi na 2m płytami z przeźroczystej pleksi. Nie brakowało tablicy, na której zapisywane były zakłady i wyniki walk. Na ringu sędziowie, a poza ringiem kolejka zawodników wraz z ich menadżerami – właścicielami. Każdą walkę poprzedzała prezentacja zawodników i obstawianie walk. Sądząc po emocjach, które uzewnętrzniały się z ciał kibiców, mieliśmy do czynienia z prawdziwymi hazardzistami! Koguty do walki uzbrajane są w ostrze przymocowywane do lewej nogi.


day16_4


Walka toczy się na śmierć i życie.


day16_5


Noże są bardzo ostre i czasem wystarczy jedno cięcie, aby pozbawić przeciwnika różnych fragmentów ciała, bądź życia. Na tablicy były zapisane również wyniki w konkurencji SUPER KILLER.


day16_6


Najszybszy zwycięzca potrzebował do śmiertelnego wyeliminowania przeciwnika 4 sekund…


day16_7


Obejrzeliśmy 4 walki i zniesmaczeni, ale zadowoleni z możliwości zobaczenia na żywo narodowej rozrywki w nieskalanej sztucznością i obecnością turystów atmosferze lokalnego folkloru. Dwie godziny spędzone w „hali sportowej” spowodowało, że żwawiej ruszyliśmy po plecaki i w pełnym ekwipunku niebawem dotarliśmy jeepneyem do Tagaytay. Tam szybko przesiedliśmy się do autobusu zmierzającego do Pasay. W Pasay tylko dzięki uprzejmości napotkanego, sympatycznego Filipińczyka udało nam się bez straty czasu wsiąść do odpowiedniego wagonu metro i dostać się na przeciwległy, północny dworzec, z którego odjechaliśmy w kierunku San Fernando. Przejażdżka metro w Manilii to prawdziwa przygoda. Dość, że napiszemy, że po zakończeniu trasy, każdy podróżujący musi przejść przez bramkę, aby udowodnić zapłatę za kurs. Standard, przecież wszędzie tak jest. Tak, ale jakie tu mają automaty! Pasażer pokazuje kontrolerowi, że ma bilet, następnie wrzuca go do specjalanego otworu wrzutowego i teraz… może przejść przez kołowrotek. Wyjazd w kierunku północnym z Manili nie przysporzył nam kłopotu. Szybko i bez specjalnych przygód (oprócz tego, że metr dzielił nas od zderzenia z jeepneyem i naprawdę było gorąco…) dotarliśmy do San Fernando. Znaleźliśmy hotel na godziny 😉 Wzięliśmy 12 godzin i mając nadzieję na bardzo grube ściany idziemy spać.

Leave a Reply