PALAWAN po raz pierwszy EL NIDO

W Manilii wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem. Odprawa paszportowa trwała długo nie tylko ze względu na ilość osób na nią oczekujących, ale również ze względu na straszną opieszałość urzędników Filipińskich. Samoloty przyjmowane są na nowym terminalu. Jest tu czysto i estetycznie. Denerwowaliśmy się trochę w tej gigantycznej kolejce, ponieważ 2,5 godziny później mieliśmy następny z planowanych lotów, który miał z nami dotrzeć do Puerto Princessa na wyspie Palawan. To niby dużo czasu, ale przecież wszystko może się zdarzyć. No i oczywiście, że się zdarzyło…
Po odprawie paszportowej i odbiorze bagażu przeszliśmy do hali odlotów krajowych na piętrze terminala. Tam właśnie nie odnaleźliśmy stanowisk odpraw naszego taniego przewoźnika – ZestAir. ZestAir odprawia swoich pasażerów ze starego terminala lotniska w Manilii. Dowiedzieliśmy się, że jedyną możliwością dostania się do niego jest taksówka (ha, ha) i, że jest daleko od terminala, na którym się znajdujemy, bo około 1km (ha, ha). Bujać to my…
I wiecie? Kiedy wyszliśmy przez wyjście na piętrze terminala na zewnątrz okazało się, że… MÓWILI PRAWDĘ! Terminal jest tak skonstruowany, że po przejściu przez wyjście na piętrze, nie można opuścić rejonu budynku inaczej, jak taksówką, które jako jedyne mogą wjechać na nitkę drogi tędy poprowadzoną. Mało tego! Wszystko jest ogrodzone i nie ma schodów prowadzących w dół!! Wierzcie nam, że tak jest. Jedyną możliwością jest wejście z powrotem na teren terminala i zejście schodami wewnętrznymi. Ha, wejście jest jedno i zaraz za drzwiami jest kontrola bezpieczeństwa. Przed drzwiami 200m kolejki, której liczne ogniwa tworzyli równie jak my zaszokowani turyści. Oczywiście każde wyjście jest strzeżone przez strażnika. Nie ma szans na to, aby w krótkim czasie wejść z powrotem do budynku. Jeden strażnik zgodził się nas wpuścić, ale zażądał „dodatku funkcyjnego”. To nas rozsierdziło. Nawet gdybyśmy mieli (a jeszcze nie zdążyliśmy wymienić naszych pieniędzy na filipińskie peso) i tak nie dostałby ani grosza (czy czegoś innego, na co peso się dzielą). Z tego samego powodu (nie licząc ważniejszego – z założenia nie korzystamy z tego typu transportu) nie skorzystaliśmy z usług taksówkarza. Pozostało nam skierować się pod prąd cztero pasmową drogą bez pasa ruchu dla pieszych i przejść tak około 600 metrów do bramek policyjnych stojących przy wjeździe. Musieliśmy minąć 6 policjantów, nie bacząc na to, co mają na ten temat do powiedzenia. Udawaliśmy, że rozmawiamy tylko po polsku, a ewentualne złe emocje rozładowywaliśmy… klepaniem ich po ramieniu. Udało się!!! Pewnie byli bardziej zdziwieni od nas. Wciąż było ciemno. Po przejściu około 1,5 km znaleźliśmy się przed terminalem linii budżetowych. Kontrast ogromny. Dobrze, że kontrast w jakości samolotów i obsługi nie był tak duży, bo pewnie nie udałoby się nam dotrzeć do Puerto Princessa w jednym kawałku. Ciekawostką jest jednak, że pomimo tak fatalnej kondycji budynku, w środku jest coś z czego mam nadzieję będziemy korzystać częściej. Bezpłatna, szybka sieć WiFi. Najlepsza jaką znaleźliśmy do tej pory! Nie było co prawda urządzenia do masażu stóp, jakiego z prawdziwą przyjemnością długo „testowałem” przed odlotem na terminalu w Singapurze, ale do takich małych uciech nie można się przyzwyczajać.
Puerto Princessa – nijaka brama do Palawanu. Dzikie chordy naganiaczy i właścicieli trycykli próbujących znaleźć łosia do ściągnięcia zawyżonej stawki za kurs do cetrum… Klasyka. Mówiąc brzydko: Gdzie popyt tam podaż. Nie chcąc być „popytem”, przeszliśmy się piechotą. W centrum, w piekarni,  przy okazji zakupu chleba do kiełbasy, której podsuszony, ogromny zapas zabraliśmy na wyjazd, dowiedzieliśmy się o tym jak najkorzystniej dojechać do „raju”, do El Nido.
Wzięliśmy trycykl i za wynegocjowaną stawkę (10 peso mniej niż jeżdżą lokalsi) dotarliśmy na dworzec autobusowy w San Jose.

day4_4

Nie wiem, czy tak się pisze, bo przecież podróżujemy bez przewodnika 😉 Grubiutki właściciel trycykla próbował nam co prawda wmówić, że najlepiej jest z nim pojechać na północ wyspy, bo przecież wszystkie autobusy już odjechały, ale to tylko dodało nam pewności, że tak nie jest. Ostatni autobus na dziś do El Nido, już od dawno pełny, czekał do ostatniego klienta.

day4_11

Czekał na nas. Dzieci poszły na kolana do mam, mamy na kolana do mężów i znalazło się miejsce dla nas. Rozpoczęliśmy długie przesuwanie się drogą na północ Palawanu. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie siedzeń. Konstrukcja autobusu była tak przeprojektowana, aby można było umieścić 4 tony bagażu na dachu. To nie jedyne modernizacje. Takich „inżynierów” powinniśmy zatrudnić do tuningu polskich samochodów osobowych, do optymalnego pokonywania z maksymalną prędkością naszych rodzimych dziur w drogach do głębokości 75cm. To oni tworzą wraz z kierowcami doskonały zespół. Świetnie współdziałają. Jak w Formule 1 – technicy i kierowcy do osiągnięcia celu (tylko tu za zdecydowanie mniejsze pieniądze ;-( Tak czy owak, udaje się. Maksymalne obroty na najwyższym biegu, żwirowo piaszczysta droga (po 3 godzinach od Puerto Princessa i tak do końca), autobus nie traci stabilności na 340 stopniowych zakrętach, cudownie wchodzi w wiraże, nie traci sterowności na dziurach, jeśli te nie przekraczają głębokością promienia koła, silnik ma piękny, sportowy akcent, a skrzynia biegów wydaje niezwykłe gwizdy, które zachwyciłyby każdego fana rajdów. Przyszło nam do głowy, że w rajdach autobusów po bezdrożach, na specjalnych odcinkach górskich – kierowcy z Palawanu mieliby duże szanse w konfrontacji z innymi równie dobrymi zespołami, jak chociażby z Indonezji. Tamci mają dodatkowo stalowe nerwy, gdy poruszają się po jezdniach węższych gdzieniegdzie od szerokości autobusu 🙂
Dwa razy zatrzymujemy się na krótki popas. Panie z autobusu zamawiają lody. Robi je lokals na zewnątrz. Naszą uwagę wzbudza jednak napis umieszczony na „lodówce” – realizujemy zamówienia specjalne. Nie chcę myśleć jakie jeszcze rodzaje lodów potrafi on zrobić…

day4_2Z szeroko zamkniętymi od zmęczenia czterodniową podróżą oczami przejeżdżamy przez przepiękną okolicę. Perspektywę patrzenia czasem podwaja nam to, że w dobrych okolicznościach zostajemy raz za razem wyrzucani w powietrze na 30 cm wyżej niż powinniśmy siedzieć. Trzeba uważać, aby w czasie lądowania nie uszkodzić okablowania wielkiego akumulatora, który mamy pod nogami.

day4_3

Za nami tylko pył. Na nas również… Po bokach… pięknie. Północna część Palawanu jest dzika i autentyczna. Przyroda sprawia wrażenie dziewiczej i nie skażonej stopą nie tylko turysty, ale i człowieka. Nawet, gdy od czasu, do czasu, pojawiają się podobne do tych z Flores zabudowania bambusowo-trzcinowe, to i tak sprawiają wrażenie, jakby ich istnienie tutaj był dobrym gestem ze strony natury. Gestem wykonanym po to, aby człowiek umacniał ją swoim zachwytem i pokorą dla niej. Pięknie. Dla tych co znają Bieszczady… To tak, jakbyście mijali kolejne wioski począwszy od Zagórza i nawet nie wiedząc kiedy, wjeżdżacie w takie uroczyska, które podnoszą na duchu każdego wielbiciela ciszy i spokoju przyrody. Człowiek zdaje się tu tylko egzystować czerpiąc siły z euforycznego obcowania z pięknem i wsłuchiwaniem się w ten krzepiący serca koncert ciszy fundowany przez stwórcę. Niestety dojeżdżamy do „WETLINY” Palawanu. Właśnie wtedy, gdy dla okrasy całej zieleni wyłaniają się wyspy bogato zdobiące linię brzegową, gdy do wydania okrzyku zachwytu zmuszają smukłe i pełne godności skały, które prosto z wody, wysoko niczym w zatoce Ha Long w Wietnamie wypiętrzają się stromo wprost z wody, docieramy do… El Nido. Nagromadzenie turystów odbiera nam radość wcześniejszych doznań… Zapada zmrok. Mamy nadzieję, że to jednak tylko zmęczenie i jutro zachwyt pięknem okolicy rozpali nas ponownie.

day5_1

One Response to “PALAWAN po raz pierwszy EL NIDO”

  1. admin Says:

    No chłopaki! Pełen szacun. Jednak Polak potrafi! 🙂 Nie ma co się poddawać dziwnym wymuszanym regułom łowców łatwej kasy i tzw. „podróżniczych jeleni” 😉 My będąc w Perth (Australia) mieliśmy ten sam problem. Kolejny lot mieliśmy z drugiego terminala a dostęp do niego był możliwy jedynie dedykowanym autobusem, który kosztował ciężkie (australijskie) dolary. Chcieliśmy forsować autostradę pieszo (ale tu było gorzej bo pobocza dla pieszych nie było wcale, a autostrada okazała się całkiem ruchliwa) z tym, że skrzętnie sprawdziliśmy, że odległość do drugiego terminala wynosi ponad 7 km i to nas niestety zmusiło do odwrotu… 🙂

Leave a Reply