Hong-Kong
Po dwóch dniach spędzonych leniwie w Xiamen nadszedł czas tego wyczekanego wyjazdu do innego świata, czyli do Hong-Kongu. Oczywiście ciekawość „jak tam jest?” To był jeden motywator, a drugi – znów kończące się wizy chińskie. Tym razem zamierzaliśmy bez żadnych problemów i opłat wyrobić sobie nowe 30-dniowe wizy właśnie w Hong-Kongu.
Powiew luksusu poczuliśmy natychmiast po zajęciu miejsc w autobusie – ogromne, rozkładane prawie do pozycji leżącej, mięciutkie fotele z imitacji skóry (tylko po 3 w rzędzie, dzięki czemu mogły być znacznie szersze niż w standardowych autobusach), dla każdego pasażera butelka wody mineralnej i kołderka do przykrycia na noc! Po prostu super 🙂 Już było miło! A to przecież dopiero początek.
Chcąc być rano w Hong-Kongu, wybraliśmy autobus wyjeżdżający z Xiamen o 21.30. Do niewyobrażalnych rozmiarów rozbudowana infrastruktura dróg i mostów, którą podziwialiśmy w ciągu dnia, wieczorem – pięknie, kolorowo oświetlona, robiła jeszcze większe wrażenie. Dróg to naprawdę możemy Chińczykom pozazdrościć! Wielopiętrowe wiadukty, ślimaki, autostrady „przewiercone” w skałach, imponujące mosty – aż by się chciało po takich drogach poszaleć! No gdyby nie to, że w Chinach prowadzić samochody mogą tylko obywatele Chin i nic tu nie pomoże międzynarodowe prawo jazdy 🙂 (co skądinąd jest rozwiązaniem bardzo słusznym ale to temat na oddzielny wpis :-))
Po drodze, mieliśmy okazję oglądać jak prężnie rozwija się ta najlepsza do życia chińska prowincja – Fujian: niekończące się place budowy, na których powstają domy, bloki i wysokościowce, a także gęsto po obu stronach drogi usiane niewielkie fabryki, które mimo bardzo późnej godziny pracowały pełną parą.
Około 6:00 rano dojechaliśmy do Shenzhen – miasta granicznego… no właśnie: między Chinami tzw. kontynentalnymi a Hong-Kongiem, jest regularne przejście graniczne, z kontrolą celną i paszportową najpierw po stronie chińskiej a później po stronie Hong-Kongu. Są to skutki 99-letniego okresu, kiedy to Hong-Kong należał do Wielkiej Brytanii. Doszło do tego w wyniku zwycięstwa Wielkiej Brytanii w pierwszej wojnie opiumowej i przegrane Chiny, na mocy traktatu w Nankinie, oddały Brytyjczykom Hong-Kong, który do Chin powrócił dopiero w 1997 roku, stanowiąc od tego czasu Specjalny Region Administracyjny (do zapoznania się z historią wojen opiumowych i dziejami Hong-Kongu odsyłamy do niezłego, syntetycznego opracowania na: http://www.chiny.pl/yapianzhanzheng.php). Od czasu przejęcia Hong-Kongu przez Chiny, wszystkie miasta hongkongskie stały się jednym terytorium miejskim podzielonym na 3 główne obszary: Wyspa Hong-Kong, Kowloon i Nowe Terytoria.
Przyznać trzeba jednak, że 99 lat pod rządami korony brytyjskiej sprawiły, że Hong-Kong nadal jest miastem zupełnie nie-chińskim a niejednokrotnie na ulicach aż się czuje w powietrzu klimat Londynu (choć architektonicznie to zdecydowanie miasto przyszłości – nie mające sobie równych, wśród wszystkich, które widzieliśmy do tej pory). Kolejną zaletą, którą wręcz nie mogliśmy się nacieszyć, jest wszędzie bezproblemowe porozumiewanie się po angielsku – do 1997 roku angielski był tu obok chińskiego językiem urzędowym. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy mogliśmy wreszcie rozumieć wszystkie napisy na ulicach i dogadywaliśmy się ze wszystkimi naokoło. A konieczność porozumienia się z mieszkańcami Hong-Kongu pojawiła się jak tylko wysiedliśmy z autobusu – nie mieliśmy mapy miasta ani żadnych dolarów hongkongskich, żeby ją zakupić i kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i którędy możemy trafić do naszego guesthouse’u. Pomocna dłoń zjawiła się sama w postaci pary młodych mieszkańców Hong-Kongu, którzy dopytali czego szukamy, zaprowadzili do bankomatu, następnie na stacji metra pomogli zakupić właściwe bilety i wskazali na której stacji musimy wysiąść. Okazało się, że dworzec autobusowy na który przyjechaliśmy był strasznie daleko od centrum, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel i nasz początkowy pomysł, żeby iść na pieszo (po harcersku – zgodnie z kierunkiem wskazywanym przez słońce ;-)) byłby skazany na niepowodzenie 🙂 Po wyjściu z budynku naszej docelowej stacji metra zadarliśmy głowy wysoko do góry – byliśmy w samym centrum Hong-Kongu, wśród wszechogarniających, starych drapaczy chmur ledwo było widać fragmenty nieba, na ulicy tłum ludzi wszelkich możliwych narodowości, kolorów skóry i mieszanka chyba wszystkich języków świata – znaleźliśmy się a samym sercu dzielnicy Kowloon – tuż na nabrzeżu z którego widać wyspę Hong-Kong.
Jednak to otoczenie, mimo, że zapierające dech w piersiach, nie wydawało nam się właściwym miejscem do znalezienia naszego guesthouse’u, choć adres się zgadzał – ulica Nathan Street i numery też już blisko tych które mamy spisane… przeszliśmy więc fragment tej ulicy kilka razy w poszukiwaniu jakiegokolwiek szyldu czy znaku, że jest tu gdzieś hotel, ale nic nie znaleźliśmy – wszędzie naokoło sklepy ze złotem, elektroniką, kosmetykami i przyprawami, albo centra handlowe a do tego co chwila zaczepiający nas na ulicy mężczyźni o arabskim typie urody donośnym głosem nawołujący „Watches, watches, copy watches, copy handbags, Rolex, Prada”. Wreszcie dostrzegliśmy numer, który mieliśmy podany w adresie hostelu nad wejściem do czegoś w rodzaju centrum handlowego, mieszczącego się na parterze 16-piętrwego bloku. Ostrożnie weszliśmy pomiędzy kantory oraz stoiska z telefonami komórkowymi i zegarkami i w głębi dostrzegliśmy tablicę informacyjną – co się mieści na którym piętrze. I tu nasze zdziwienie sięgnęło zenitu – niemal na każdym piętrze był jakiś hostel, guest house itp. i rzeczywiście znaleźliśmy też to, czego szukaliśmy – nasz hostel był na 12 piętrze i jak na ten niebudzący zaufania, stary, ze wszystkich stron obdrapany wysokościowiec w środku było nadzwyczaj czysto i miło. Mieliśmy szczęście bo dostaliśmy pokój z oknem ale przez okno nie było widać ani ziemi ani nieba, tylko zewsząd okna sąsiadów z tego samego i innych bloków! Ale i tak było extra – nie przyjechaliśmy tu, żeby wyglądać przez okno przecież 🙂
Pierwsze dwa dni naszego pobytu w Hong-Kongu były mgliste i deszczowe (ale oczywiście gorące) więc ten czas poświęciliśmy na badaniu miasta oraz złożeniu wniosków wizowych w China Resources Building – było dokładnie tak łatwo jak myśleliśmy, więc bardzo tę drogę polecamy, a szczegółowe informacje odnośnie uzyskania wizy chińskiej w Hong-Kongu już wkrótce pojawią się w sekcji wizowej naszego blogu.
Spacerując po najnowocześniejszej części Hong-Kongu – wsypie Hong-Kong, wśród sięgających nieba drapaczy chmur ze szkła i aluminium w najwymyślniejszych kształtach, czuliśmy się jak w filmie science fiction.
Piesi nie chodzą po chodnikach tylko po zadaszonych przejściach mniej – więcej na wysokości 2 piętra, zarówno wzdłuż ulic, jak i co jakiś czas przecięte przejściem na drugą stronę – a wygląda to tak:
Spacer po Hong-Kongu – jest doświadczeniem niesamowitym. Wyspa Hong-Kong to wręcz obraz architektury przyszłości, podczas gdy centrum Kowloonu pokazuje kilkudziesięciopiętrowe bloki sprzed niemal pół wieku.
Jednak wizyta w Hong-Kongu to nie tylko spacery i oglądanie widoków. To także masa atrakcji, które zapierają dech w piersiach, są przygotowane dla turystów z ogromnym rozmachem i pozostawiają niesamowite wrażenie. A zatem, zapraszamy na wycieczkę po Hong-Kongu!
1) Ngong Ping 360
To miejsce to jedno z tzw. „must see in Hong-Kong”. Jeden z dwóch parków narodowych zlokalizowany na wyspie Lantau, do którego dociera się pokonując niemal 6-kilometrową trasę kolejką linową. Aby dotrzeć do dolnej stacji kolejki należy metrem (MTR) dojechać do stacji Tung Chung. Tam, wsiadamy do 6-osobowego wagonika kolejki i wyruszamy w prawie półgodzinną drogę niesamowitych widoków i krajobrazów. Najpierw naszym oczom ukazuje się piękna panorama Tung Chung Bay. W miarę pokonywania kolejnych metrów, jedziemy coraz wyżej a widoki są coraz bardziej imponujące.
Pierwsza stacja kolejki jest zlokalizowana na wyspie, na której jest Hong-Kong Airport, więc mamy okazję z góry oglądać infrastrukturę lotniska, samoloty niemal lądujące na wodzie – wyspa cała zaadaptowana do potrzeb portu lotniczego! Super sprawa! Ale kolejka jedzie dalej. Już jesteśmy nad Północnym Parkiem Narodowym – oszałamiająca roślinność, przywodząca na myśl puszczę amazońską a pomiędzy gęstymi drzewami od czasu do czasu małe źródło czy wodospad!
A to wszystko, z każdej strony otoczone oceanem, na horyzoncie widać ogromne statki właśnie wyruszające w rejs albo już przybijające do portu po wielu miesiącach podróży. A tymczasem kolejka znosi nas coraz wyżej już naszym oczom ukazuje się w oddali główna atrakcja wyspy – czyli największy na świecie siedzący Budda z brązu – Tian Tan Budda.
Naszym zdaniem jednak to właśnie widoki, jakie można podziwiać jadąc kolejką są zdecydowanie największą atrakcją tej wycieczki (może już za dużo Buddów widzieliśmy). Wreszcie docieramy do „celu”. Górna stacja kolejki to Ngong Ping Village – typowo turystyczna atrakcja, niewielka chińska wioska pełna sklepików z pamiątkami, kawiarenek i restauracji, przez którą droga wiedzie do samego posągu Buddy. Szybki rzut oka na okolicę i już musieliśmy wracać, ponieważ przyjechaliśmy tu po południu, a kolejka działa tylko do 18.00 więc nie mieliśmy za dużo czasu. Zresztą już nic nie mogło zachwycić nas bardziej niż widoki, które oglądaliśmy po drodze. I już po chwili mogliśmy je oglądać na nowo, tym razem jednak w świetle zachodzącego słońca. Było rewelacyjnie! Podpisujemy się obiema rękami pod przewodnikowymi wskazówkami, że koniecznie trzeba tę wycieczkę odbyć.
Rada dla tych, którzy mają więcej czasu i sporo sił:
Z Ngong Ping jest przygotowana droga dla pieszych tak, że można na wyspę pojechać kolejką, a wracać spacerem. Z góry wygląda to super, jednak my byliśmy za późno i nie udało by nam się wrócić przed zmrokiem. To zdecydowanie opcja dla tych, którzy do Ngong Ping dotrą najpóźniej koło południa.
2) Ocean Park
Kolejny cały dzień spędziliśmy w Ocean Parku. To połączenie oceanarium z parkiem rozrywki – raczej dla dorosłych ze względu na rodzaj oferowanych atrakcji. Dojazd do Ocean Parku również jest prosty – należy metrem dojechać do stacji Admiralty a stamtąd City Busem wprost do Parku.
My byliśmy na miejscu około południa. Park jest czynny do 18.00 więc ledwo starczyło nam czasu, żeby wszystkie atrakcje zaliczyć. Ale od początku:
Podobnie jak Ngong Ping, tu również, zanim zdążyliśmy doświadczyć jakichkolwiek atrakcji, przede wszystkim powaliła nas na kolana lokalizacja parku i widoki roztaczające się z góry. Ocean Park stanowi cypel na wyspie Hong-Kong, z trzech stron otoczony oceanem. Park jest „dwupoziomowy”. Część atrakcji mieści się na dole (Lowland), przy wejściu na teren parku, natomiast kolejne – na szczycie góry (Headland). Komunikacja między górą a dołem jest bardzo sprawna – można jeździć w tę i z powrotem kolejką linową albo Ocean Expressem, czyli pociągiem wiozącym nas w tunelu, w którym można się poczuć jak w łodzi podwodnej. My pierwszy raz na górę wjechaliśmy właśnie pociągiem. Pierwsze kroki skierowaliśmy do wieży widokowej która wzniosła nas ze szczytu góry, kolejne 200 metrów wzwyż, ukazując przepiękną panoramę na wyspę Hong-Kong i otaczające ją zatoki i mniejsze, porozrzucane naokoło wyspy oraz bezkres Oceanu Spokojnego. Trzeba dodać, że pogoda nam sprzyjała – po dwóch dniach mgieł i deszczu, słońce prażyło a widoczność była rewelacyjna.
Atrakcje Ocean Parku można podzielić, jak wspomnieliśmy wcześniej na 2 grupy – jedna to wszystko, co można podpiąć pod hasło „oceanarium” a druga to „wesołe miasteczko”.
Oceanarium, to przede wszystkim jedno z największych w Azji akwariów oddające podwodne życie Rafy Koralowej. No po prostu jedno wielkie „WOW” 🙂 Przyznać trzeba, że mimo, że w Xiamen w Sea World bardzo nam się podobało, to tu po prostu odbierało mowę z wrażenia. Gigantyczny sztuczny zbiornik wodny o wysokości 4 pięter, pełen ryb o takich rozmiarach, kształtach i kolorach, że aż trudno uwierzyć, że takie są naprawdę, zrobiony w taki sposób, że można było schodzić kolejne piętra niżej i oprócz patrzenia na ten zbiornik „z góry” znad tafli wody, można oglądać podwodne życie na różnych głębokościach. Z nosami przyklejonymi do szyb śledziliśmy wszystkie zgromadzone tam stwory a okrzykom „O! Poparz tutaj! A ta jaka dziwna!” nie było końca.
Kolejną atrakcją z kategorii „oceanarium” były lwy morskie – prześmieszne, ogromne zwierzęta, które na lądzie są niezgrabne i nieporadne, a pływając wyglądają jak baletnice! Lwy morskie są też niesamowicie inteligentne! Widzieliśmy pokaz tresury lwów morskich – największe wrażenie zrobiło na nas to, że takie zwierzę umie się bawić w chowanego! I to dosłownie! Zakrywa płetwami oczy gdy kryje a później szuka opiekuna, a gdy opiekun odlicza to lew się chowa! Coś pięknego 🙂
Później mieliśmy okazję podziwiać występy delfinów i lwów morskich w Ocean Theatre. Były rewelacyjne. Synchroniczne wyskoki z wody, piruety tuż nad powierzchnią, pływanie z trenerami!
Jeśli zaś chodzi o atrakcje z kategorii „wesołe miasteczko” to tak jak wspomnieliśmy na początku – są one raczej dla dorosłych i to dorosłych o mocnych nerwach! Oczywiście kolejka górska – akurat była czynna tylko mniejsza, ale i tak powodująca pierwszy zawał u trochę słabszych osobników, której trasa biegła nad samym brzegiem oceanu. Było super, choć oczywiście wrzask na całe gardło i przekonanie, że zaraz wylecimy wprost do tej wody 🙂 Jeszcze serce nie zdążyło wrócić do normalnego rytmu, a już przekonaliśmy się, że w zasadzie kolejka górska nie była taka straszna – oto staliśmy w kolejce do The Abyss – najprościej mówiąc symulatora spadku swobodnego z wysokości 20 piętra. A w praktyce wygląda to tak, że siada się na krześle, zapina pasy bezpieczeństwa, krzesło powoli wjeżdża właśnie do wysokości 20 piętra, na moment zatrzymuje się na górze, a później krzesło spada… i człowiek przeżywa najdłuższe 5 sekund w życiu! Oczywiście po zejściu i uspokojeniu nerwów ma się ochotę przeżyć to jeszcze raz, ale wrażenia tego pierwszego spadania są… bezcenne 🙂
W Ocean Parku jest jeszcze cała masa najróżniejszych atrakcji (są też trochę mniej stresujące niż te wyżej opisane), np. ogromny wjeżdżający na wysokość 200 m taras widokowy pozwalający podziwiać całą wyspę i jej otoczenie, czyli m.in. „bezkresny przestów oceanu” 🙂 Spokojnie można tam spędzić cały dzień nie nudząc się ani przez chwilę! To kolejny, zdecydowanie obowiązkowy punkt podczas wizyty w Hong-Kongu.
3) Disneyland
Hong-Kong, jako miasto, które ma wszystko, ma również swój Disneyland! To dosyć oczywiste, przecież do Paryża by mieli za daleko 😉
Jak na Hong-Kong przystało również w Disneylandzie (a nawet już w drodze do Disneylandu) każdy szczegół jest maksymalnie dopieszczony! Ze stacji metra Sunny Bay jeździ specjalna linia MTR – Disneyland Resort Bay, wagony pociągów są w kształcie Myszki Mickey, w środku w szklanych gablotkach postaci z bajek – nie ma żadnych wątpliwości, dokąd się tym pociągiem dojedzie. My zdecydowaliśmy się na wieczorną wizytę w Disneylandzie – głównie ze względów ekonomicznych – wieczorne bilety są znacznie tańsze, a jak się okazało Disneyland oświetlony jak z bajki ze wspaniałym pokazem fajerwerków na zamku Śpiącej Królewny to atrakcje, których w dzień się nie zobaczy.
Generalnie Disneyland sprawia wrażenie przede wszystkim miejsca dla dzieci, gdzie nie ma za wielu rozrywek przewidzianych na takie wieczorne wejścia dla dorosłych, ale oczywiście znaleźliśmy też coś dla siebie. Niewątpliwie największą atrakcja dla nas była podróż kosmiczną kolejką górską – Space Mountain – Ghost galaxy! Wagoniki kolejki mkną przez czarne, rozgwieżdżone niebo (oczywiście w gigantycznym namiocie), dookoła spadają gwiazdy, ostre zakręty i szalone tempo wywołują wrzask a pojawiające się co jakiś czas ogniste „potwory przestworzy” powodują, że włos się na głowie jeży. Istna podróż międzygalaktyczna! Podobało nam się do tego stopnia, że pod koniec wizyty w Disneylandzie poszliśmy tam drugi raz. I było jeszcze lepiej niż za pierwszym razem 🙂
Ze stałych atrakcji podobało nam się także w Mickey’s PhilharMagic – świetnie zrobiony film 3D – przygody Myszki Mickey z dodatkowymi efektami np. kapiąca na widzów woda jak na ekranie się rozbryzgują fale i zapachy jedzenia podczas uczty 🙂 Obowiązkowo odwiedziliśmy Stumilowy Las i jego mieszkańców – bardzo fajna zabawa, podróż w słojach po miodzie, przez przygody Kubusia Puchatka.
Dodatkowo mieliśmy sporo szczęścia bo nasza wizyta w Disneylandzie przypadła w czasie zorganizowanych dodatkowych atrakcji Halloweenowych.
Alien’s Invasion to spacer przez zamek zamieszkany przez przybyszów z innego wymiaru – lodowaty chłód, przerażające dźwięki i na każdym kroku jakiś potwór wyłaniający się zza zakrętu, spadający z sufitu albo wyłażący ze ściany – zrobione super, bo mimo pełnej świadomości, że to tylko taka zabawa, która ma być straszna, wszyscy wrzeszczeli w niebogłosy przy każdym spotkaniu z kolejnym alienem.
Kolejnym super (super – przerażającym) miejscem był Main Street Haunted Hotel – tym razem zwiedzaliśmy nawiedzony hotel w którym rolę wszelkich możliwych duchów, stworów, trupów i potworów odgrywali rewelacyjnie ucharakteryzowani ludzie. A sam hotel – jak z najstraszniejszych horrorów – pajęczyny, szczury, trzeszczące szuflady i komody – same się wysuwały i wsuwały, ruszające się rośliny, wszystko przykryte grubą warstwą kurzu.
Tu też było super! I znów – wiadomo, że bezpiecznie i że się nic nie stanie, a każdy kolejny „duch” atakujący w zupełnie niespodziewanym momencie wywoływał wrzask i zatrzymanie serca! Niezła zabawa 🙂
To kolejny punk na mapie atrakcji obowiązkowych w Hong-Kongu.
Informacje praktyczne:
Ceny do wszystkich tych atrakcji – Ngong Ping, Ocean Park i Disneylandu są dosyć wysokie, ale będąc w Hong-Kongu nie można ich pominąć! Aby trochę zaoszczędzić warto przynajmniej na jeden dzień kupić sobie turystyczny bilet dobowy na metro (koszt: 55 dolarów hongkongskich), ponieważ dodawane są do niego różne kupony zniżkowe – min. 10% zniżki w Ocean Parku i 10% zniżki na kolejkę linową do Ngong Ping.
Do Disneylandu natomiast warto pójść w piątek lub w sobotę wieczorem – od 18.00 do 23.00 są tzw Night Tickets o ponad 100 HK$ tańsze niż zwykłe bilety w ciągu dnia.
Dodatkowo – bilety wstępu do Ocean Parku i Disneylandu uprawniają do korzystania z wszystkich atrakcji i imprez na terenie danego miejsca.
Ale jest też w Hong-Kongu atrakcja obowiązkowa i do tego bezpłatna – każdego wieczoru, o godzinie 20.00 odbywa się na nabrzeżu „Light Symphony” – pokaz świateł i laserów zamontowanych na najwyższych budynkach po obu stronach morza – na Wyspie Hong-Kong i w Kowloonie – tańczących w rytm muzyki! Pokaz trwa ok. 15 minut, rozpoczyna się od przedstawienia budynków „biorących udział” w show a następnie, przy muzyce, budynki są oświetlane na różne kolory, błyskają laserami, gasną i rozświetlają się pełnym blaskiem, a wszystko to idealnie zsynchronizowane, jakby odbywało się na makiecie miasta, a nie w rzeczywistości, gdzie budynki są od siebie oddalone o kilkaset metrów a nawet wiele kilometrów! My pokaz świateł oglądaliśmy trzy razy i za każdym razem nas zachwycał!
Zresztą jak wszystko w Hong-Kongu! Bo przecież oprócz atrakcji typowo turystycznych, jakie oferuje Hong-Kong, mieliśmy wreszcie możliwość picia tyle pysznej kawy na ile tylko mieliśmy ochotę! W zupełnie europejskim klimacie, można tam było na każdym kroku znaleźć kawiarnie, często nawet z parasolkami na zewnątrz – co w Chinach się niemal nie zdarza, w sklepach wszystkie produkty takie same, jakie znamy z polskich półek – przez chwilę mogliśmy się poczuć trochę jak w domu. Ale żeby nie było za słodko, to niestety w Hong-Kongu ceny są również zupełnie nie chińskie i to już jest poważna wada 🙂 Generalnie jest to miasto koszmarnie drogie (choć nie tak drogie jak Rosja), począwszy od cen jedzenia, przez noclegi, przejazdy i na wszelkich atrakcjach dodatkowych kończąc (trudno się dziwić, skoro ich PKB na osobę w 2006 roku wynosił 37400 USD, co było 8 wynikiem na świecie i 1 w Azji). Przyznać trzeba, że szczególnie dotkliwie odczuwaliśmy ceny za przejazdy metrem, które są zależne od odległości i liczby przesiadek – na każdej stacji w automacie zakupuje się bilet do konkretnej stacji docelowej. W ten sposób np. za wycieczkę metrem do Disneylandu zapłaciliśmy na 2 osoby w obie strony 72 HK$ co w przeliczeniu na złotówki daje niecałe 28 zł – a to tylko dojazd komunikacją miejską do jednej w wielu atrakcji. Przy dobrym planowaniu może się opłacać kupować bilety dobowe, które kosztują 55 HK$, ale to dla odmiany jest suma, którą w ciągu doby trudno wyjeździć jednej osobie, jeśli chce się choć trochę pospacerować i pooglądać miasto.
Jednak jest to miasto wspaniałe, które robi niesamowite wrażenie i będąc w pobliżu, koniecznie trzeba je odwiedzić!
październik 26th, 2009 at 10:24
To ja załapałem się na jeszcze jedną atrakcję. Byłem w Hong Kongu 1 października w dniu 60 rocznicy CHRL. Wieczorem o 20 był mega wielki i trwający pół godziny pokaz sztucznych ogni. Mówiłem, tylko, wow…
październik 30th, 2009 at 03:59
Zazdrościmy! To musiało być naprawdę super, bo nasze ‚WOW” wzbudzał już „taki zwykły, codzienny” pokaz świateł. Ale fajerwerki mieliśmy na zamku Śpiącej Królewny:) A w Quanzhou gdzie byliśmy akurat 1.10 nic się z okazji 60 rocznicy powstania ChRL nie odbywało!
luty 28th, 2013 at 16:40
Byłam w Hong Kongu rok temu i przez cały pobyt chodziłam z szczęką na ziemi z zachwytu! To miesto jest niezwykle, zwłaszcza nocą!
luty 28th, 2013 at 17:15
Zgadza się! To niezykłe miejsce i chce się do niego wracać. I waaaaaaarto! 🙂