Archive for marzec, 2011

Plagi Filipińskie

niedziela, marzec 6th, 2011

Śniadanie rzecz prosta i miła. Tak się przynajmniej wydaje. Jakieś pieczywko, masełko, wędlinka czy serek. Nigdy nie było istotne, jaki rodzaj chleba jest w danym kraju. Często smakował specyficznie, ale… smakował. Przed momentem właśnie przyglądaliśmy się dzikim tłumom oblegającym po równo i te słodkie i te fast-foodowe „sieciówki”. To prawdziwa plaga dla tego kraju. Usiłowaliśmy sobie kupić dziś na śniadanie coś do mleka. Bardzo się za nim stęskniliśmy. Kupiliśmy chleb czosnkowy – jedyny jaki przynajmniej z opisu nie był słodki. Porażka… Pieczywo jak tostowe z połową normalnej porcji cukru, jaką odnajdziecie w innych rodzajach tutejszego pieczywa. Nie słodki – to termin określający zawartość cukru mniejszą, niż jest potrzebna do skrystalizowania się na zębach w trakcie posiłku. W myśl tej definicji, nasz nie był słodki. Smakował jak bardzo słodka polska drożdżówka o aromacie czosnku. Świetnie poradził sobie z głodem… Odechciało nam się jeść na najbliższe 2 dni 😉 Radzimy sobie. Przecież mamy zaprzyjaźnioną już knajpkę, gdzie chodzimy na przygotowywane specjalnie dla nas noodelki z warzywkami i jajkiem… Zawsze można poprawić mango! Jedno jest pewne. Po powrocie nasze pocałunki będą baaardzo słodkie.

To jakaś plaga! Tak powiedział mi dzisiaj fotograf, który sprzedawał własnego autorstwa zdjęcia wulkanu. Stwierdził, że dzieje się coś bardzo niepokojącego z pogodą w tym roku. Te 3 dni, które tu jesteśmy naprawdę „dobijają”. Dziś wstaliśmy rano i też przywitał nas bardzo ulewny deszcz. I tak dzień był ładniejszy od wczorajszego, bo opady zanikały na czasem z górą 2 godziny. Fotograf nie powinien narzekać… Interes mu się kręci. W taką pogodę nie pozostaje nic innego, jak zabrać ze sobą odbicie góry w artystycznym ujęciu kogoś, komu wpadało więcej słońca w światło obiektywu niż nam. Potraficie wskazać choć jeden szczegół, którym różnią się poniższe zdjęcia?
day14_1

day14_2

Jesteśmy mocno zawiedzeni. Trzy dni poświęcone na próbę zbratania się z Mayon zostały CAŁKOWICIE zmarnowane. Liczyliśmy się z tym, że pogoda może pokrzyżować nam plany i wyjście w okolice krateru okaże się niemożliwe dla takich amatorów jak my, ale żeby przez 3 dni nie móc nawet go zobaczyć z daleka… Próbowaliśmy również z pobliskiego wzgórza, z innej troszkę perspektywy, ale warunki pogodowe wszędzie są podobne.

day14_3

Niestety nie potrafiliśmy tutaj znaleźć innej atrakcyjnej formy spędzenia czasu. Wszystko co tutaj jest ciekawego w rejonie, związane jest z obserwacją wulkanu z różnych miejsc lub wspinaczką na niego. Alternatywą może być obserwowanie i pływanie z największymi rybami na świecie – rekinami wielorybimi w Donsol, gdzie znajduje się ich „sanktuarium” – największe na świecie skupisko. Nie mieliśmy jakoś na to specjalnej ochoty. Pobłąkaliśmy się trochę po okolicy i po mieście Legazpi.

day14_4

Legazpi położone jest nad Pacyfikiem. Patrząc w ciemniejący wieczornym granatem oceaniczny horyzont przypominamy sobie, że to właśnie niedaleko stąd na wschód, są oceaniczne rowy Filipiński i Mariański – „blizny po szwach”, którymi Pan Bóg związał skorupę, po naciągnięciu jej na jądro Ziemi. To właśnie na tej ziemi, w miejscach po wkłuciach „Boskiej igły” z otworów wulkanicznych wciąż wydobywa się lawa i pył.
Jutro rano wylatujemy do Manili. Kilkaset kilometrów dystansu dzielący ją od Legazpi daje nam nadzieję, że spojrzymy jutro pogodzie prosto w pełne słonecznego blasku oczy, a nie tu, gdzie właśnie spoglądamy…

Wciąż pada…

sobota, marzec 5th, 2011

Budziliśmy się kilkakrotnie w nocy, aby usłyszeć szum kropel uderzających o roślinność na zewnątrz. Budząc się, nie byliśmy więc zdziwieni, że choć z krótkimi przerwami, to wciąż intensywnie padało. Widoczność na 100 m. Parno. Wiedzieliśmy, że tym razem wspnaczka na wulkan, którego ze względu na ograniczoną widoczność nawet z daleka nie udało nam się zobaczyć, pozostanie w sferze marzeń… Z drugiej strony takich niespełnionych, a przecież dużo większych marzeń, każdy z nas ma całą „skarbonkę” Wrzuciliśmy do niej również i to. Pojawiała nam się co prawda w głowach pokusa: Iść za wszelką cenę! Wiedzieliśmy jednak po nieprzyjemnych, wcześniejszych doświadczeniach, że nie są to podpowiedzi płynące do nas „z góry”. Daliśmy sobie spokój. Szlaki muszą być przecież strasznie śliskie i niebezpieczne. Wspinaczka na ten wulkan nawet przy dobrych warunkach nie należy do łatwych. W kiepskich nastrojach przeszliśmy się po Tabaco. Zwiedziliśmy pohiszpański kościół i wróciliśmy autobusem do Legazpi. Szybko odnaleźliśmy fajny, tani hotel i wymyśliliśmy plan zastępczy na 2 dni pobytu.

day13_3

Jeepneye są kapitalnym środkiem transportu. Bardzo tanie i efektowne wizualnie.

day13_2

Maszyny nie do zdarcia. Konstrukcja specjalnie przystosowana do bezawaryjnego  „zarzynania” wszystkich elementów pojazdu w krajach „inspirujących”. Dobre wyłącznie ogumienie. Maksymalna przyczepność jak w Formule 1.

day13_6

Tanie dla turystów, ale turyści nie chcą z nich korzystać!! Przechodząc koło jakiegoś biura turystycznego, zaczepieni przez jakiegoś „przewodnika”, wciągnęliśmy go w wyciąganie informacji. Dacie wiarę jakie „podatki” płacą turyści. Byliśmy w szoku. Trekking na Mayon dla dwóch osób to cena… 13000 peso. To jakiś absurd!!! Prawdziwa cena to: 50 peso za bus do Tabaco + około 50 peso za 7 km trycyklem do początku szlaku!!! Odpowiedział nam, że w cenie jest przewodnik, jedzenie i namiot… Bez komentarza. Zapytaliśmy o cenę wycieczki do ruin miasta Cagsawa pochłoniętego przez erupcję wulkanu w 1814 roku. Otrzymaliśmy specjalną cenę 2500 peso. Uprzedzając trochę wydarzenia napiszę, że dojechaliśmy tam jeepneyem za 13 peso na głowę, a bilet wstępu kosztował dodatkowe 10… Naiwność kosztuje. Jaki popyt, taka podaż. Popyt na naiwność musi być tu poważny, skoro koszty imprezy stanowią zaledwie 1,84% ceny turystycznej… Ludzie! Zanim zapłacicie gdziekolwiek takie pieniądze, zastanówcie się 10x czy warto dać się tak oskubywać! Dla porównania… Dwudniowy treking na Mayon 13000 peso. Nowoczesne, nowe mieszkanie w atrakcyjnym miejscu 5000 peso za metr kwadratowy. Pozostawiamy to bez komentarza… W trakcie rozmowy, pod biuro przyjeżdża jeep z białymi „turystami”. mieliśmy nosa. O 4 rano wyjechali zdobywać wulkan. Jest 10, a oni po szyję upaprani w błocie wrócili, bo szlaki są tak rozmoknięte, że nie da się nimi wspinać. Zrezygnowali. Chmury trochę rzedną. Stwierdzamy, że podjedziemy do ruin miasta Cagsawa. To miejsce jest podobnie jak Pompeje, pomnikiem dominacji nieokiełznanych sił natury nad ludzkim istnieniem. 1 lutego 1814 roku straciło tu życie ponad 1200 osób. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Cagsawa jest najlepszym miejscem do oglądania bryły wulkanu. Po dotarciu, w miejscu wulkanu na horyzoncie, zobaczyliśmy… ogromną chmurę.

day13_4

Pod hasłem „ruiny”, należy chyba rozumieć wieżę kościoła, która pozostała jako jedyny element zabudowań miejskich. Na polach wokół jest całe mnóstwo głązów i zerodowanej lawy, ale prócz wieży nie ma już ani jednego „kamienia na kamieniu”.

day13_5

Nadzieje na to, że bryła wulkanu wydobędzie się jakoś spod chmur pod wpływem czasu, jaki damy wiatrowi na ten zbożny cel rozwiał nam gęsty deszcz, który szybko skierował nas do odwrotu. Nie dajemy za wygraną. W jutrzjszym wpisie zdjęcia bez retuszu pojawić się muszą! Wracamy podwójnie dobici. Pada deszcz to jedno, a drugie? To my wyjeżdżamy na Filipiny, aby zażyć swoistego, męskiego SPA i odmłodzić się o parę lat, a za tymi „dużymi chłopcami” jakieś dziewczyny wołają „tatusiu, gdzie idziesz?” A niech to… Idziemy jeszcze zerknąć do portu. Wracamy do hotelu.

W drodze do Legazpi

piątek, marzec 4th, 2011

O 3:30 ze snu wyrwał nas budzik. Możemy wejść na salę odpraw terminala krajowego lotniska w Cebu. Gdy zasypialiśmy, było mniej tłoczno niż po przebudzeniu. Oczekujący na samolot z radością przyjęli informację, że zwalnia się 8 miejsc siedzących, które zajmowaliśmy w czasie snu 🙂 Ponieważ będziemy lecieć aż do godziny 14:00 i w tym czasie nie działo się nic specjalnego, to aby nie „marnować” jednego dnia wpisu wrzucimy kilka dygresji.
Lecimy do LEGAZPI! Lecimy wspiąć się na najaktywniejszy wulkan Filipin – Mayon. Japończycy z Filipińczykami wciąż spierają się, który z wulkanów – Mayon czy Fuji ma bardziej perfekcyjnie symetryczny kształt. „Konfliktu” na drodze pokojowej pewnie rozwiązać się nie uda, ale natura sama z czasem rozwiąże ten problem, bo Mayon wybuchał od 1616 roku 49 razy. Po raz ostatni w 2004 roku. Erupcje są więc średnio raz na 8 lat. Hmmmm. W tej chwili jest bardzo spokojny. Nazwa wulkanu w wolnym tłumaczeniu oznacza PIĘKNY. Duzi chłopcy uwielbiają takie wspinaczki. Zasmakowaliśmy się w chodzeniu po wulkanach. Ostatnim naszym wyzwaniem był Riniani na Lomboku. Tam standardową, 2 dniową, wyczerpującą wyprawę, udało nam się zrealizować w jeden dzień!!! To był odjazd!
Już wiemy gdzie jadają Filipińczycy!! Tego w krajach Azji południowo-wschodniej jeszcze nie widziałem! Oni jadają w cukierniach i sieciach fast-food! To od razu tłumaczy skąd w genetycznie drobnych ludziach tego rejonu tak nieprawdopodobnie „nadmuchane” twarze. Lokalnych dobrych knajpek nie ma, bo przegrały ze światowymi potentatami na rynku cholesterolowego szaleństwa! Ceny kosmiczne, a wszędzie ogromne ilości klientów. Co druga witryna na ulicy to ciastkarnia, a za szybami wszelkie odcienie różu i brązu. Po takim ciastku, Coca Cola wydaje się być napojem dietetycznym 😉
Godzina 14:00. Przedzieramy się przez chmury do lądowania na Legazpi. Podobno pada deszcz. Wylądowaliśmy. Patrz Rysiu – mówię, deszcz pada. Patrz szybko, bo zaraz przestanie. Wychodzimy na zewnątrz samolotu. Co Ci ludzie się tak „grzebią” z tym wychodzeniem? Ktoś nam podaje w drzwiach parasol. Dziękujemy, przecież nas nie utopi. Wychodzimy z terminala z bagażami. Hmmmm. Wciąż pada! Na niebie bardziej szaro niż na ziemi! Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i kierujemy się do miasta. Ale checa. Trafiliśmy na deszczową godzinkę. Z lotniska na dworzec autobusowy doszliśmy w 30 minut spacerkiem. Legazpi mile nas zaskakuje. Jest jak na warunki, które widzieliśmy bardzo czysto. Lokalni właściciele trycykli i jeepneyów nie naprzykrzają się. Wszyscy są bardzo przyjaźni i nie są nachalni! Na dworcu pociąga nas smakowity widok dań serwowanych przez jedną z knajpek. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że będziemy się tam stołować do końca pobytu w Legazpi. Miła Pani z wielkim napisem KASJER na plecach lubi Polaków, bo mamy… dobrą kiełbasę!. W trakcie swojego pobytu w USA zaopatrywała się w jedzenie w polskich sklepach. Od niej dowiedzieliśmy się jaki problem dręczy filipińskich „restauratorów”. Kto ma odrobinę pieniędzy, to żywi się w sieciowych fast-foodach, a kto ich nie ma, kupuje najtańsze jedzenie na ulicach. To z kolei nie jest smaczne i nic dziwnego, że nam nie smakowało. Pogadaliśmy chwilkę z Panią. Jest piątek. Zgodziła się zrobić dla nas specjalny makaron ryżowy z warzywami i jajkiem. Wszystko smażone. Ten pomysł bardzo nam się spodobał. Jedzonko było pyszne!!! Cena zaostrzała apetyt. OGROMNA, prawdziwie europejska porcja za 35 peso.

day13_1

Poprawił nam się humor. Deszcz nie ustaje… Humor zepsuł się z powrotem. Obfitość opadów zaczyna nas niepokoić. Wszędzie stoi woda, a horyzont jest zupełnie zamglony. Nie zmieniamy swoich planów. Chcemy dostać się do miejscowości Tabaco, skąd o 5:30 zamierzamy wyruszyć na początek szlaku do krateru. Autobus kosztuje 25 peso. W strugach deszczu dojeżdżamy do miasteczka. Woda lejąca się z ciemniejącego zmierzchem nieba nie pomaga w szukaniu hotelu. Jest ich tutaj bardzo mało, a ceny… szokują. Trafiamy wreszcie pod zamknięte drzwi „TRAVELLERS INN”. Oworzył nam chłopak, którego zapytaliśmy o pokój 2-osobowy. Ten to miał łeb do interesów. Powiedział nam, że hotel dla nas znajdziemu z pewnością w centrum. Nie wiedział, że nie ma racji! Nie wiedział, że szukamy dokładnie takiego pokoju, jakie miał do zaoferowania! Wynik? 2/5 ceny najtańszego z poprzednio znalezionych. Deszcz leje w dalszym ciągu. Jesteśmy męczeni, a jutro rano wczesna pobudka. Zasypiamy z dużymi nadziejami na to, że noc przegoni chmury. Przecież na Filipinach nie pada o tej porze roku!!

V-ce stolica

czwartek, marzec 3rd, 2011

Liczyliśmy na to, że jednak uda nam się opuścić Bohol i udać w kierunku miasta Cebu na wyspie Cebu punktualnie o godzinie 9:30. A tu jak na złość rejs został odwołany. Kolejny pochmurny dzień przywitał nas dwu i pół godzinnym opóźnieniem. Jedynym pocieszeniem było to, że trafiliśmy na promocyjne bilety i zakupiliśmy dwu godzinne połączenie promowe o 40% taniej od taryfy standardowej. Do nabrzeża portowego Cebu dotarliśmy równo o godzinie 14. Cebu to drugie co do wielkości miasto Filipin. Nie spodziewaliśmy się tu zobaczyć nic nadzwyczajnego, ale trudno było je pominąć na trasie naszego wyjazdu. Jeśli będziecie planować podróż na Bohol, to pamiętajcie: dużo korzystniej finansowo jest polecieć tak jak my – prosto do Tagbilaran, niż skusić się na lot do Cebu z obowiązkowym wtedy promem na Bohol. Transport promowy jest tu bardzo drogi. Za przelot z Manilii do Tagbilaran zapłaciliśmy o 30% mniej, niż kosztują najtańsze bilety z wyspy na wyspę! Do ceny biletu promowego należy doliczyć dodatkowo opłatę portową i bagażową. Bagaż podlega odprawie podobnie jak na lotnisku. Dzięki tej odprawie bagażu mamy dziś w plecaku w sumie 6 kg mniej! Zabrali nam 3 muszelki… 🙁 W Polsce jeszcze groziliby więzieniem… Na Filipinach, podobnie zresztą jak w Polsce, nie ma szacunku do języka narodowego. Wszyscy, począwszy od żebraka, a skończywszy na elegancko ubranych pracownikach służb mundurowych pilnujących tu wejść do niemal każdego sklepu, mówią bardzo dobrze po angielsku. Czasem jest problem z translacją narzecza z filipińskiego angielskiego, na polski angielski, ale pomału przyzwyczajamy się do zamiany „f” na „p”. Tak więc 5 litrowa bańka wody kosztuje „pipty” pesos.

Zwiedzanie dwóch interesujących nas ulic miasta, poprzedziło uwolnienie się od wszelkich naganiaczy, taksówkarzy, naciągaczy, złodziei, bogatych żebraków (i pewnie niechcący tych prawdziwych nędzarzy również), psów, kotów i much. Ufff udało się przedrzeć poza teren portu. zaczęliśmy od zwiedzenia Fortu San Pedro.

day12_2

To jedna z największych atrakcji turystycznych miasta. Zajęło nam to z górą 10 minut, a to dlatego, że w środku znów natknęliśmy się na „dzwon życzeń”. Przy dzwonie stała para mieszana: filipińsko – europejska. On obowiązkowo po pięćdziesiątce, ona z definicji przed dwudziestką. Ona trzymała głowicę dzwonu, on robił jej zdjęcie. Życzenie musiało mieć siłę wyrazu, skoro odczytaliśmy je telepatycznie obaj w tym samym momencie: „jeśli nie chcesz mojej zguby, znów przywieź portfel… byle gruby” Turystyka mająca na celu zwiedzanie tych odrobinę bardziej ukrytych „atrakcji kraju” wydaje się być mniej popularna niż w Tajlandii, ale być może właśnie z tego powodu obrazy te mocniej skupiły na sobie naszą uwagę.

day12_7

Z fortu udaliśmy się wprost na główny plac miasta, gdzie na jednej linii są usytuowane: ratusz, krzyż Magellana i bazylika. Naszą uwagę zaabsorbował krzyż.

day12_3

Ma on największą wartość historyczną dla mieszkańców miasta. To on symbolizuje początek chrześcijaństwa w tym kraju. To Magellan w 1523 roku przywiózł im Boga i ten krzyż. Myśleliśmy, że jest on umiejscowiony w pobliskiej Bazylice Santo Nino, jednak stoi on pomiędzy nią, a ratuszem osłonięty kopułą.

day12_4

Zwiedziliśmy Bazylikę, a zaraz potem Katedrę.

day12_6

Przeszliśmy się w poszukiwaniu punktu wymiany pieniędzy i nawet nie wiemy kiedy zrobiło się dość późno.

day12_1

Do Manilii nie chcieliśmy wjeżdżać od samego początku tworzenia planu. Po przejściu się uliczkami Cebu wiemy, że z pewnością tego nie zrobimy. Każde bogate i duże miasto musi przyciągnąć wcześniej czy później różnej postaci zło. Im bardziej biednie w kraju, tym więcej skrajnej biedy w poszukiwaniu „okruchów z Pańskich stołów” musi pojawić się w miastach. To zło w postaci oszustów i złodziei, przestępców i wszelkiego rodzaju demoralizacji łączy się i miesza z prawdziwą biedą, ujmującą za serce głodówką małych dzieci.

day12_5

Wszyscy bez wyjątku posługują się tymi samymi gestami krzyża, a różnią ich tylko intencje… Trzeba być bez serca, aby móc na to wszystko patrzeć bez poruszenia sumienia, ale nie jest również ani rozsądne, ani racjonalne rozdawanie na prawo i lewo. To główny powód tego, aby nie spacerować dłużej uliczkami tego miasta, ale… nie chcielibyśmy robić tego również po zmroku. Już w dzień nie miało to nic wspólnego z przyjemnością. Wydawało się jakby te ulice czekały tylko na to, abyśmy niechcący przegapili porę zmroku… Jeepnejami z dwiema przesiadkami udaliśmy się na lotnisko. Wylot mamy o 5:55. Na nasze szczęście lotnisko w Cebu jest otwarte 24h na dobę :). Aha, przejazd na lotnisko z centrum ma Was kosztować w sumie… 25 peso (1 peso = 0,068 zł). Tyle wynosi cena bez „podatku turystycznego”

Czekoladowe rozczarowanie

środa, marzec 2nd, 2011

Zdecydowanie doceniamy strategiczne położenie naszego hotelu w aspekcie wykorzystania go, jako bazy wypadowej w różne strony wyspy. Z samego serca Tagbilaran łatwo i tanio można dostać się praktycznie wszędzie. Jeśli nawet nie bezpośrednio, to z położonego nieopodal dworca autobusowego. W naszym hotelu nie ma ani jednego turysty. Obłożenie 100% gwarantują Filipińczycy, którzy w interesach, bądź sprawach rodzinnych odwiedzają Bohol. Ściany są zwyczajowo tworzone z cienkich płyt wiórowych, co czasem jest dość krępujące (…), a czasem męczące. Wszystko zależy od sąsiedztwa. Dziś w nocy w sąsiednim pokoju mieliśmy regularne, niemowlęce wycie. Grubość ścian zaciera w takim przypadku do zera wrażenie oddalenia od źródła tych krzyków. Wyrywani w półśnie mieliśmy odruch podgrzewania butelki z mlekiem i… strącaliśmy ze stołu leżące tam klucze i telefony komórkowe.
Mamy wciąż kłopoty z aklimatyzacją. Na Filipinach zastaliśmy pogodę (r.ż), a nie pogoda (r.m). W związku z tym, że rodzaj żeński zmiennym jest, to mamy tu prawdziwą huśtawkę meteorologiczną. Pogoda szlocha deszczem, aby po dwóch minutach ulewy uwodzić nas bezchmurnym niebem, a kiedy już zdejmujemy koszulki… zawstydzona zakrywa swoje oblicze chmurkami. Od tego zaczyna boleć głowa i gardła… Ula, brakło nam Fervexu! Pozostały już tylko antybiotyki 😉 Wciąż zmęczeni, wciąż nie potrafiący się uporać z upałem. Nieprzespane do końca noce, odsypiamy wszędzie, gdzie to tylko możliwe, a najlepiej wychodzi nam to w zatłoczonych lokalnych busach na 50 kilometrowych trasach długodystansowych.

day11_1

Te 50 km dzielące nas od miasta Carmen, gdzie znajdują się bardzo reklamowane Wzgórza Czekoladowe, jechaliśmy ponad półtorej godziny. Jak wszyscy pewnie wiedzą, tam gdzie podaż „autobusów” przekracza popyt na nie, przystanki są kwestią umowną. Gdzie klient, tam przystanek. Wszystko ma jednak granice absurdu, który tu już został przekroczony. Wyobrażacie sobie, że jakaś kobieta nie podeszła 7 m do drzwi i kierowca musiał podjechać bliżej!? To był wyjątek potwierdzający regułę, ale wielokrotnie zatrzymywaliśmy się co 50 m… No to przynajmniej piekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Dosypiając zmierzaliśmy w kierunku Wzgórz Czekoladowych.

day11_2

Już nie mogliśmy się doczekać na ten „słodki” widok.

day11_3

Niestety „czekoladki odarto z ich pięknego naturalnego opakowania i obłożono murami, kostkami, schodami i schodkami. Dorzucono trochę metalu i gdzieniegdzie parasoli, aby po „niewyobrażalnym” wysiłku wspięcia się po kilkudziesięciu stopniach turyści mogli ostudzić swoje rozgrzane do nieprzytomności, nadludzkim wysiłkiem fizycznym głowy. „Opakowanie” przygotowane przez jakiegoś szalonego architekta odciska się piętnem na postrzeganiu samych wzgórz. „Wiechę” pomysłu wieńczy usytuowany na szczycie tarasu widokowego „dzwon życzeń”, który jak nazwa wskazuje, za kolejną, niewielką opłatą, wyrywa od nas kolejne „podatki” od marzeń. Szczerze? MOCNO przereklamowane. Może gdybyśmy byli geologami, mocno przebieralibyśmy tam nogami cmokając nad istotą stworzenia tychże kopców. Co 2 minuty wjeżdżał na teren parku kolejny busik, z którego wychodziła nowa „stonka turystyczna”. Stwierdziliśmy, że o dwie „stonki” jest tu za dużo i uciekliśmy czym prędzej nie bacząc na to, że krzyczeli za nami, że jeszcze nie skorzystaliśmy z jedynej okazji do przejechaliśmy się kucykiem wokół wzgórza. Autobus, tylne siedzenia, spanko, powrót. Po powrocie znów głód. Jesteśmy powoli zdesperowani. Jemy sporo owoców (najlepsze są teraz mango!!!), ale nie możemy znaleźć niczego „konkretnego”, co znalazłoby uznanie w „oczach” naszych skromnych oczekiwań.

day11_6

Wczoraj na kolację zjadłem hamburgera, a Rysiek poszedł spać najedzony Snikersem. Swoją drogą tego hamburgera, przyrządzała mi 5 minut przed zamknięciem jakaś amerykanka, serwuje hamburgery w swojej malutkiej knajpce od 10 lat. Ta to ma zdrowie! A właściwie to chyba nie, bo „równik” jej kobiecego ciała mierzył jakieś 190 cm i był mocno przesunięty na południe. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, od razu wiedziała, że będziemy chcieć kanapkę z musztardą. Praktyka czyni mistrza! Hamburger był bardzo smaczny, ale ponieważ fast food jest dobry tylko w delegacji, pod warunkiem, że nie jest częściej spożywany niż raz na pół roku, to teraz musimy od niego trochę odpocząć. Miejscowego kurczaka z ryżem już jedliśmy w kilku miejscach. Wszystkie smakowały podobnie do siebie i ten smak nam „nie podszedł”. Na naszej drodze stanęła dzisiaj Pizza Hut z pizzami rozmiarów dostosowanych do możliwości lokalsów. Pizza 6 cali… Musielibyśmy zamówić w każdym smaku po jednej, żeby sie najeść, a to nie byłby już „świat za grosze” 😉 Z powodu głodu zwróciliśmy nawet uwagę na strzeżony przez ochronę (!!!) McDonalds z czymś, co ochrzciliśmy McRyż.

day11_5

Niestety nic poza tym. Nic, co poprawiłoby nam humory tak, jak wietnamska knajpka opodal lotniska w Puerto Princessa. Zjedliśmy biały ryż z wołowiną, który w smaku niczym nie różnił się od kurczaka i dla przyjemności przegryźliśmy mango. Jak dalej tak pójdzie, to wrócimy do kraju bardzo głodni.
Może jeszcze dwa zdania na temat pamiątek…. Pamiątek brak… To znaczy można zaopatrzyć się oczywiście w jakieś wytwory ludzkiej wyobraźni, które kosztują niewiele, ale może dlatego, że nie wiadomo do czego one służą. Pamiątka z pewnością powinna cieszyć oko i przywoływać cudowne wspomnienia za każdym razem, gdy się na nią popatrzy. Pamiątka zawsze powinna znaleźć swoje miejsce w jakimś uroczym zakątku naszego pokoju czy gabinetu. Tu takich rzeczy nie ma. Nie można nawet kupić pięknych, dużych muszli! Potrafią z nich robić popielniczki na potrzeby własne, ale żeby zaoferować turyście? To nie mieści się im w głowie, bo to prawie tak, jakby sprzedawać w Polsce turystom… pokrzywy. U nas też tego „dobra” jest na każdym kroku jak brudu. Może to i dobrze. Pochodziliśmy trochę po plaży i sami znaleźliśmy muszelki o wadze pomiędzy 1-2 kg… Niektóre z nich wymagały przeprowadzenia drobnej… eksmisji na piach.
Córeczko! Prosiłaś mnie o pluszowego Tarsjusza. Kupiłem, choć na metce nie było napisane co to jest, a po kształcie nie jest takie pewne, czy nie trafiła mi w ręce maskotka z filmu – Gremlins.
Jutro wyjeżdżamy na Cebu. Warto więc w dwóch zdaniach skomentować Bohol. Na Boholu nie znajdziecie ładnych plaż. Wielką część wybrzeża porasta roślinność namorzynowa. Bohol to Tarsjusze, które można zobaczyć również w Indonezji oraz Wzgórza Czekoladowe, które są jednak z tego „gorzkiego” gatunku czekolady. Jest jeszcze kilka innych miejsc promowanych na siłę, aby turyści mogli zostawić tu jeszcze więcej swoich oszczędności. Do eksplorowania wyspy, dużo lepiej nadaje się choćby Palawan, który ma jeszcze mnóstwo miejsc nie zniszczonych przez ludzką rękę. Bieda na Boholu wydaje się być mocniejsza niż na Palawanie, ale ceny są tu czterokrotnie niższe!

day11_4

Odrobina podretuszowanego ręką ludzką „raju” dla plażowiczów to południowe plaże pobliskiej Panglao. Nie oczekujcie jednak cudów…

TARSJUSZE z Corelii

wtorek, marzec 1st, 2011

Tym razem spaliśmy jak zabici. Pomimo ceny za hotel (120PHP za dwójkę za dobę tj. jakieś 4zł na osobę przy niekorzystnym kursie dolara jaki zastaliśmy) nocleg nie był wyczerpujący jak poprzedni. Wyspaliśmy się bardzo dobrze. O ósmej rano wyruszyliśmy na poszukiwanie terminala autobusowego.

day10_1

Stamtąd wyruszyliśmy do miejscowości Corelia, gdzie 15 lat temu założono ośrodek, mający na celu ochronę i popularyzację tarsjuszy. Ośrodek jest cztery kilometry za miasteczkiem. Ktoś nam przyjazny chciał nas nawet podwieźć motocyklem, ale… po kilometrze skończyła mu się benzyna i musiał wracać pchając motocykl przed sobą 🙁 W ośrodku tarsjusze mają wydzieloną część lasu, gdzie żyje sobie 10 sztuk tego gatunku i każdy może je zobaczyć. Są to maleńkie zwierzątka aktywne nocą. W dzień trudno je zobaczyć pośród drzew nawet na tym wydzielonym obszarze. Nam udało się zobaczyć 4, ale jednego mieliśmy szczęście zastać na gałązce 50cm od nas!!! Pozostałe były bardzo wysoko. Niezwykle sympatyczne zwierzęta. Wszystkie były bardzo „zdziwione” naszym widokiem.

day10_2

Jak dla nas skrzyżowanie myszy z nietoperzem i małpką w stosunku 6:3:1. Wróciliśmy busem do stolicy wyspy w cenie 10 peso od osoby (68 groszy). Na lokalnym targu kupiliśmy owoce (mango rozpływają się w ustach), a naszą uwagę zwróciły donice wykonane z kawałków specjalnie pociętych, zrolowanych i pozszywanych opon.

day10_3

Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w objazd wyspy Panglao, połączonej z Boholem krótkim mostem. Przejechaliśmy ją wzdłuż na zachodnią stronę i pooglądaliśmy południowe plaże w pobliżu miasteczka Panglao. Bardzo ładne, ale wyizolowane ośrodki, poza płotem których z każdej strony wygląda… filipińska bieda. Na nasze oko jest tu biedniej niż chociażby w Indonezji. Morze wokół takie sobie, ale po pobycie na północy Palawanu nie ma się co dziwić, że w porównaniu z niezwykłej urody przyrodą tamtej wyspy, wszystkie nawet dość urocze plaże tego rejonu wychodzą dość mizernie. Pospacerowaliśmy trochę wzdłuż plaż, zebraliśmy kilka muszli (nie mylić z muszelkami) i wróciliśmy wieczorem z powrotem do hotelu.

day10_4