Archive for the ‘Filipiny’ Category

Jezioro Taal na horyzoncie

poniedziałek, marzec 7th, 2011

Południowy Luzon żegnał nas siedzących w samolocie zwyczajowo deszczem. Łaskę okazał tylko na czas naszego porannego joggingu z plecakami z centrum miasta, aż do lotniska, z półgodzinną przerwą na noodelki w sprawdzonej już przez nas wcześniej knajpce. Zapłaciliśmy opłatę lotniskową w najniższej jak dotąd kwocie 30PHP od osoby. Na retoryczne pytanie skąd Pani w kasie wie, że jesteśmy obcokrajowcami i należy nas „kasować” wg takiwj stawki, ona odpowiedziała bardzo poważnie, że mamy inne nosy i inne oczy. Niebieskie prawda? – spytaliśmy. Piękne – odpowiedziała. Tu nas zatkało, więc wzięliśmy resztę z setki i poszliśmy dalej. Nie odpuszczajcie w swoich planach tego ciekawego zakątka Filipin z naprawdę fantastycznym wulkanem. Warto tu przyjechać, tylko przed wyjazdem musicie zaklepać sobie pogodę. My o tym nie pomyśleliśmy 😉
Z Manilii pojechaliśmy z lotniska busem na dworzec Pasay, skąd od razu złapaliśmy autobus do Tagaytay. Aglomeracja Manilii składa się z połączonych ze sobą 17 miast… Pasay to jedno z nich, położone najbliżej lotniska. Wyjazd ze stolicy był koszmarem. Wyobraźcie sobie, że stoicie w dwudziestokilometrowym korku, na końcu którego jest zwężenie drogi do jednego pasa i dodatkowo są światła, które puszczają po 3 samochody co pół minuty… Mają tu anielską cierpliwość. Zasnęliśmy w autobusie skutym klimatyzacyjnym lodem. 3,5 godziny przejazdu 47 kilometrowego odcinka minęło nam jak z bicza trzasł.
Wysiedliśmy na rozdrożu w Tagaytay, skąd mieliśmy nadzieję w 3 nanosekundy złapać jeepneya do odległego o 15km Talisay. Właściwie to myśleliśmy, że sam się złapie! Czyż dwóch białych z ogromnymi sakwami wypchanymi domyślnie ogromną ilości zielonych banknotów nie jest wystarczającą przynętą? Talisay leży tuż przy jeziorze, które wypełniło sporej wielkości, dawny krater wulkanu Taal. Stąd czarteruje się łódki, aby dopłynąć do „nowego” stożka wulkanicznego, który utworzył się pośrodku jeziora. Wspina się on ponad lustro wody na wysokość około 300m.
Jakież było nasze rozczarowanie, gdy idąc drogą i czekając, aż ktoś na nas zaczepnie zatrąbi, słyszeliśmy tylko warkot mijających nas na wysokich obrotach silników. Mijały nas zarówno jeepneye z opisem – „do użytku prywatnego” jak i ekskluzywne wersje trycykli. Okazało się, że oddalone o 15 kilometrów miejsce, do którego się udajemy, jest bardzo popularnym kurortem weekendowym dla filipińskiej „manilki” (autorzy nawiązują tutaj do polskiej „warszawki” 😉 Ceny ostro w górę, ale idą w parze z podniesionym standardem. Ciekawe, czy ilość cukru w pączkach jest tu również wyższa w cukierniach 😉 Zaczepiony przez nas właściciel trycykla żąda od nas 150PHP. Pozostali mają podobne stawki. Znów nas zdenerwowali… Stwierdziliśmy, że zamiast płacić 150PHP, poświęcimy po 2 kg z naszych zapasów wziętych z kraju na czarną godzinę – oponek w pasie 🙂 Zawzięliśmy się i z balastem naszych plecaków udaliśmy się w 15km spacer z Tagaytay do Talisay. Na niemal całym odcinku drogi, towarzyszył nam piękny widok na jezioro i wulkan.

day15_1

Tagaytay leży na bardzo wysokim wzniesieniu, z którego schodziliśmy niemal 3 godziny do poziomu jeziora. Pokonywane przez nas różnice poziomów były naprawdę duże, a serpentyny również miały dużo większy kąt pochylenia niż nasze rodzime.

day15_2

No cóż, tutaj nie wiedzą co to jest zimowy lód na drodze. Pochmurna pogoda sprzyjała spacerowi i choć strasznie wymęczeni, to dotarliśmy na miejsce sporo przed zmrokiem. Wystarczyło nam jeszcze czasu, aby zaopatrzyć się w wodę i owoce na lokalnym targu. Wytargowaliśmy za fantastyczną cenę świetny pakiet, w skład którego wchodził czarter łodzi na dzień jutrzejszy i pokój właściciela łódki na jedną noc w jego domu. Ceny hoteli są przy jeziorze Taal jakieś kosmiczne…
Z targu owocowo-rybno-warzywnego do naszego „homestay’u” jechaliśmy super wypasionym trycyklem. Miał kilka sterczących z różnych miejsc na dachu anten, z których każda miała po 2,5 metra wysokości. Łapał pewnie stacje z połowy świata 😉

day15_3

Założymy się, że był wielbicielem krakowskiego RMF i radia Maryja. Ustawiamy budziki. Jutro wypływamy o 7:00 rano. Mamy niezwykle napięty plan dnia.

Plagi Filipińskie

niedziela, marzec 6th, 2011

Śniadanie rzecz prosta i miła. Tak się przynajmniej wydaje. Jakieś pieczywko, masełko, wędlinka czy serek. Nigdy nie było istotne, jaki rodzaj chleba jest w danym kraju. Często smakował specyficznie, ale… smakował. Przed momentem właśnie przyglądaliśmy się dzikim tłumom oblegającym po równo i te słodkie i te fast-foodowe „sieciówki”. To prawdziwa plaga dla tego kraju. Usiłowaliśmy sobie kupić dziś na śniadanie coś do mleka. Bardzo się za nim stęskniliśmy. Kupiliśmy chleb czosnkowy – jedyny jaki przynajmniej z opisu nie był słodki. Porażka… Pieczywo jak tostowe z połową normalnej porcji cukru, jaką odnajdziecie w innych rodzajach tutejszego pieczywa. Nie słodki – to termin określający zawartość cukru mniejszą, niż jest potrzebna do skrystalizowania się na zębach w trakcie posiłku. W myśl tej definicji, nasz nie był słodki. Smakował jak bardzo słodka polska drożdżówka o aromacie czosnku. Świetnie poradził sobie z głodem… Odechciało nam się jeść na najbliższe 2 dni 😉 Radzimy sobie. Przecież mamy zaprzyjaźnioną już knajpkę, gdzie chodzimy na przygotowywane specjalnie dla nas noodelki z warzywkami i jajkiem… Zawsze można poprawić mango! Jedno jest pewne. Po powrocie nasze pocałunki będą baaardzo słodkie.

To jakaś plaga! Tak powiedział mi dzisiaj fotograf, który sprzedawał własnego autorstwa zdjęcia wulkanu. Stwierdził, że dzieje się coś bardzo niepokojącego z pogodą w tym roku. Te 3 dni, które tu jesteśmy naprawdę „dobijają”. Dziś wstaliśmy rano i też przywitał nas bardzo ulewny deszcz. I tak dzień był ładniejszy od wczorajszego, bo opady zanikały na czasem z górą 2 godziny. Fotograf nie powinien narzekać… Interes mu się kręci. W taką pogodę nie pozostaje nic innego, jak zabrać ze sobą odbicie góry w artystycznym ujęciu kogoś, komu wpadało więcej słońca w światło obiektywu niż nam. Potraficie wskazać choć jeden szczegół, którym różnią się poniższe zdjęcia?
day14_1

day14_2

Jesteśmy mocno zawiedzeni. Trzy dni poświęcone na próbę zbratania się z Mayon zostały CAŁKOWICIE zmarnowane. Liczyliśmy się z tym, że pogoda może pokrzyżować nam plany i wyjście w okolice krateru okaże się niemożliwe dla takich amatorów jak my, ale żeby przez 3 dni nie móc nawet go zobaczyć z daleka… Próbowaliśmy również z pobliskiego wzgórza, z innej troszkę perspektywy, ale warunki pogodowe wszędzie są podobne.

day14_3

Niestety nie potrafiliśmy tutaj znaleźć innej atrakcyjnej formy spędzenia czasu. Wszystko co tutaj jest ciekawego w rejonie, związane jest z obserwacją wulkanu z różnych miejsc lub wspinaczką na niego. Alternatywą może być obserwowanie i pływanie z największymi rybami na świecie – rekinami wielorybimi w Donsol, gdzie znajduje się ich „sanktuarium” – największe na świecie skupisko. Nie mieliśmy jakoś na to specjalnej ochoty. Pobłąkaliśmy się trochę po okolicy i po mieście Legazpi.

day14_4

Legazpi położone jest nad Pacyfikiem. Patrząc w ciemniejący wieczornym granatem oceaniczny horyzont przypominamy sobie, że to właśnie niedaleko stąd na wschód, są oceaniczne rowy Filipiński i Mariański – „blizny po szwach”, którymi Pan Bóg związał skorupę, po naciągnięciu jej na jądro Ziemi. To właśnie na tej ziemi, w miejscach po wkłuciach „Boskiej igły” z otworów wulkanicznych wciąż wydobywa się lawa i pył.
Jutro rano wylatujemy do Manili. Kilkaset kilometrów dystansu dzielący ją od Legazpi daje nam nadzieję, że spojrzymy jutro pogodzie prosto w pełne słonecznego blasku oczy, a nie tu, gdzie właśnie spoglądamy…

Wciąż pada…

sobota, marzec 5th, 2011

Budziliśmy się kilkakrotnie w nocy, aby usłyszeć szum kropel uderzających o roślinność na zewnątrz. Budząc się, nie byliśmy więc zdziwieni, że choć z krótkimi przerwami, to wciąż intensywnie padało. Widoczność na 100 m. Parno. Wiedzieliśmy, że tym razem wspnaczka na wulkan, którego ze względu na ograniczoną widoczność nawet z daleka nie udało nam się zobaczyć, pozostanie w sferze marzeń… Z drugiej strony takich niespełnionych, a przecież dużo większych marzeń, każdy z nas ma całą „skarbonkę” Wrzuciliśmy do niej również i to. Pojawiała nam się co prawda w głowach pokusa: Iść za wszelką cenę! Wiedzieliśmy jednak po nieprzyjemnych, wcześniejszych doświadczeniach, że nie są to podpowiedzi płynące do nas „z góry”. Daliśmy sobie spokój. Szlaki muszą być przecież strasznie śliskie i niebezpieczne. Wspinaczka na ten wulkan nawet przy dobrych warunkach nie należy do łatwych. W kiepskich nastrojach przeszliśmy się po Tabaco. Zwiedziliśmy pohiszpański kościół i wróciliśmy autobusem do Legazpi. Szybko odnaleźliśmy fajny, tani hotel i wymyśliliśmy plan zastępczy na 2 dni pobytu.

day13_3

Jeepneye są kapitalnym środkiem transportu. Bardzo tanie i efektowne wizualnie.

day13_2

Maszyny nie do zdarcia. Konstrukcja specjalnie przystosowana do bezawaryjnego  „zarzynania” wszystkich elementów pojazdu w krajach „inspirujących”. Dobre wyłącznie ogumienie. Maksymalna przyczepność jak w Formule 1.

day13_6

Tanie dla turystów, ale turyści nie chcą z nich korzystać!! Przechodząc koło jakiegoś biura turystycznego, zaczepieni przez jakiegoś „przewodnika”, wciągnęliśmy go w wyciąganie informacji. Dacie wiarę jakie „podatki” płacą turyści. Byliśmy w szoku. Trekking na Mayon dla dwóch osób to cena… 13000 peso. To jakiś absurd!!! Prawdziwa cena to: 50 peso za bus do Tabaco + około 50 peso za 7 km trycyklem do początku szlaku!!! Odpowiedział nam, że w cenie jest przewodnik, jedzenie i namiot… Bez komentarza. Zapytaliśmy o cenę wycieczki do ruin miasta Cagsawa pochłoniętego przez erupcję wulkanu w 1814 roku. Otrzymaliśmy specjalną cenę 2500 peso. Uprzedzając trochę wydarzenia napiszę, że dojechaliśmy tam jeepneyem za 13 peso na głowę, a bilet wstępu kosztował dodatkowe 10… Naiwność kosztuje. Jaki popyt, taka podaż. Popyt na naiwność musi być tu poważny, skoro koszty imprezy stanowią zaledwie 1,84% ceny turystycznej… Ludzie! Zanim zapłacicie gdziekolwiek takie pieniądze, zastanówcie się 10x czy warto dać się tak oskubywać! Dla porównania… Dwudniowy treking na Mayon 13000 peso. Nowoczesne, nowe mieszkanie w atrakcyjnym miejscu 5000 peso za metr kwadratowy. Pozostawiamy to bez komentarza… W trakcie rozmowy, pod biuro przyjeżdża jeep z białymi „turystami”. mieliśmy nosa. O 4 rano wyjechali zdobywać wulkan. Jest 10, a oni po szyję upaprani w błocie wrócili, bo szlaki są tak rozmoknięte, że nie da się nimi wspinać. Zrezygnowali. Chmury trochę rzedną. Stwierdzamy, że podjedziemy do ruin miasta Cagsawa. To miejsce jest podobnie jak Pompeje, pomnikiem dominacji nieokiełznanych sił natury nad ludzkim istnieniem. 1 lutego 1814 roku straciło tu życie ponad 1200 osób. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Cagsawa jest najlepszym miejscem do oglądania bryły wulkanu. Po dotarciu, w miejscu wulkanu na horyzoncie, zobaczyliśmy… ogromną chmurę.

day13_4

Pod hasłem „ruiny”, należy chyba rozumieć wieżę kościoła, która pozostała jako jedyny element zabudowań miejskich. Na polach wokół jest całe mnóstwo głązów i zerodowanej lawy, ale prócz wieży nie ma już ani jednego „kamienia na kamieniu”.

day13_5

Nadzieje na to, że bryła wulkanu wydobędzie się jakoś spod chmur pod wpływem czasu, jaki damy wiatrowi na ten zbożny cel rozwiał nam gęsty deszcz, który szybko skierował nas do odwrotu. Nie dajemy za wygraną. W jutrzjszym wpisie zdjęcia bez retuszu pojawić się muszą! Wracamy podwójnie dobici. Pada deszcz to jedno, a drugie? To my wyjeżdżamy na Filipiny, aby zażyć swoistego, męskiego SPA i odmłodzić się o parę lat, a za tymi „dużymi chłopcami” jakieś dziewczyny wołają „tatusiu, gdzie idziesz?” A niech to… Idziemy jeszcze zerknąć do portu. Wracamy do hotelu.

W drodze do Legazpi

piątek, marzec 4th, 2011

O 3:30 ze snu wyrwał nas budzik. Możemy wejść na salę odpraw terminala krajowego lotniska w Cebu. Gdy zasypialiśmy, było mniej tłoczno niż po przebudzeniu. Oczekujący na samolot z radością przyjęli informację, że zwalnia się 8 miejsc siedzących, które zajmowaliśmy w czasie snu 🙂 Ponieważ będziemy lecieć aż do godziny 14:00 i w tym czasie nie działo się nic specjalnego, to aby nie „marnować” jednego dnia wpisu wrzucimy kilka dygresji.
Lecimy do LEGAZPI! Lecimy wspiąć się na najaktywniejszy wulkan Filipin – Mayon. Japończycy z Filipińczykami wciąż spierają się, który z wulkanów – Mayon czy Fuji ma bardziej perfekcyjnie symetryczny kształt. „Konfliktu” na drodze pokojowej pewnie rozwiązać się nie uda, ale natura sama z czasem rozwiąże ten problem, bo Mayon wybuchał od 1616 roku 49 razy. Po raz ostatni w 2004 roku. Erupcje są więc średnio raz na 8 lat. Hmmmm. W tej chwili jest bardzo spokojny. Nazwa wulkanu w wolnym tłumaczeniu oznacza PIĘKNY. Duzi chłopcy uwielbiają takie wspinaczki. Zasmakowaliśmy się w chodzeniu po wulkanach. Ostatnim naszym wyzwaniem był Riniani na Lomboku. Tam standardową, 2 dniową, wyczerpującą wyprawę, udało nam się zrealizować w jeden dzień!!! To był odjazd!
Już wiemy gdzie jadają Filipińczycy!! Tego w krajach Azji południowo-wschodniej jeszcze nie widziałem! Oni jadają w cukierniach i sieciach fast-food! To od razu tłumaczy skąd w genetycznie drobnych ludziach tego rejonu tak nieprawdopodobnie „nadmuchane” twarze. Lokalnych dobrych knajpek nie ma, bo przegrały ze światowymi potentatami na rynku cholesterolowego szaleństwa! Ceny kosmiczne, a wszędzie ogromne ilości klientów. Co druga witryna na ulicy to ciastkarnia, a za szybami wszelkie odcienie różu i brązu. Po takim ciastku, Coca Cola wydaje się być napojem dietetycznym 😉
Godzina 14:00. Przedzieramy się przez chmury do lądowania na Legazpi. Podobno pada deszcz. Wylądowaliśmy. Patrz Rysiu – mówię, deszcz pada. Patrz szybko, bo zaraz przestanie. Wychodzimy na zewnątrz samolotu. Co Ci ludzie się tak „grzebią” z tym wychodzeniem? Ktoś nam podaje w drzwiach parasol. Dziękujemy, przecież nas nie utopi. Wychodzimy z terminala z bagażami. Hmmmm. Wciąż pada! Na niebie bardziej szaro niż na ziemi! Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i kierujemy się do miasta. Ale checa. Trafiliśmy na deszczową godzinkę. Z lotniska na dworzec autobusowy doszliśmy w 30 minut spacerkiem. Legazpi mile nas zaskakuje. Jest jak na warunki, które widzieliśmy bardzo czysto. Lokalni właściciele trycykli i jeepneyów nie naprzykrzają się. Wszyscy są bardzo przyjaźni i nie są nachalni! Na dworcu pociąga nas smakowity widok dań serwowanych przez jedną z knajpek. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że będziemy się tam stołować do końca pobytu w Legazpi. Miła Pani z wielkim napisem KASJER na plecach lubi Polaków, bo mamy… dobrą kiełbasę!. W trakcie swojego pobytu w USA zaopatrywała się w jedzenie w polskich sklepach. Od niej dowiedzieliśmy się jaki problem dręczy filipińskich „restauratorów”. Kto ma odrobinę pieniędzy, to żywi się w sieciowych fast-foodach, a kto ich nie ma, kupuje najtańsze jedzenie na ulicach. To z kolei nie jest smaczne i nic dziwnego, że nam nie smakowało. Pogadaliśmy chwilkę z Panią. Jest piątek. Zgodziła się zrobić dla nas specjalny makaron ryżowy z warzywami i jajkiem. Wszystko smażone. Ten pomysł bardzo nam się spodobał. Jedzonko było pyszne!!! Cena zaostrzała apetyt. OGROMNA, prawdziwie europejska porcja za 35 peso.

day13_1

Poprawił nam się humor. Deszcz nie ustaje… Humor zepsuł się z powrotem. Obfitość opadów zaczyna nas niepokoić. Wszędzie stoi woda, a horyzont jest zupełnie zamglony. Nie zmieniamy swoich planów. Chcemy dostać się do miejscowości Tabaco, skąd o 5:30 zamierzamy wyruszyć na początek szlaku do krateru. Autobus kosztuje 25 peso. W strugach deszczu dojeżdżamy do miasteczka. Woda lejąca się z ciemniejącego zmierzchem nieba nie pomaga w szukaniu hotelu. Jest ich tutaj bardzo mało, a ceny… szokują. Trafiamy wreszcie pod zamknięte drzwi „TRAVELLERS INN”. Oworzył nam chłopak, którego zapytaliśmy o pokój 2-osobowy. Ten to miał łeb do interesów. Powiedział nam, że hotel dla nas znajdziemu z pewnością w centrum. Nie wiedział, że nie ma racji! Nie wiedział, że szukamy dokładnie takiego pokoju, jakie miał do zaoferowania! Wynik? 2/5 ceny najtańszego z poprzednio znalezionych. Deszcz leje w dalszym ciągu. Jesteśmy męczeni, a jutro rano wczesna pobudka. Zasypiamy z dużymi nadziejami na to, że noc przegoni chmury. Przecież na Filipinach nie pada o tej porze roku!!

V-ce stolica

czwartek, marzec 3rd, 2011

Liczyliśmy na to, że jednak uda nam się opuścić Bohol i udać w kierunku miasta Cebu na wyspie Cebu punktualnie o godzinie 9:30. A tu jak na złość rejs został odwołany. Kolejny pochmurny dzień przywitał nas dwu i pół godzinnym opóźnieniem. Jedynym pocieszeniem było to, że trafiliśmy na promocyjne bilety i zakupiliśmy dwu godzinne połączenie promowe o 40% taniej od taryfy standardowej. Do nabrzeża portowego Cebu dotarliśmy równo o godzinie 14. Cebu to drugie co do wielkości miasto Filipin. Nie spodziewaliśmy się tu zobaczyć nic nadzwyczajnego, ale trudno było je pominąć na trasie naszego wyjazdu. Jeśli będziecie planować podróż na Bohol, to pamiętajcie: dużo korzystniej finansowo jest polecieć tak jak my – prosto do Tagbilaran, niż skusić się na lot do Cebu z obowiązkowym wtedy promem na Bohol. Transport promowy jest tu bardzo drogi. Za przelot z Manilii do Tagbilaran zapłaciliśmy o 30% mniej, niż kosztują najtańsze bilety z wyspy na wyspę! Do ceny biletu promowego należy doliczyć dodatkowo opłatę portową i bagażową. Bagaż podlega odprawie podobnie jak na lotnisku. Dzięki tej odprawie bagażu mamy dziś w plecaku w sumie 6 kg mniej! Zabrali nam 3 muszelki… 🙁 W Polsce jeszcze groziliby więzieniem… Na Filipinach, podobnie zresztą jak w Polsce, nie ma szacunku do języka narodowego. Wszyscy, począwszy od żebraka, a skończywszy na elegancko ubranych pracownikach służb mundurowych pilnujących tu wejść do niemal każdego sklepu, mówią bardzo dobrze po angielsku. Czasem jest problem z translacją narzecza z filipińskiego angielskiego, na polski angielski, ale pomału przyzwyczajamy się do zamiany „f” na „p”. Tak więc 5 litrowa bańka wody kosztuje „pipty” pesos.

Zwiedzanie dwóch interesujących nas ulic miasta, poprzedziło uwolnienie się od wszelkich naganiaczy, taksówkarzy, naciągaczy, złodziei, bogatych żebraków (i pewnie niechcący tych prawdziwych nędzarzy również), psów, kotów i much. Ufff udało się przedrzeć poza teren portu. zaczęliśmy od zwiedzenia Fortu San Pedro.

day12_2

To jedna z największych atrakcji turystycznych miasta. Zajęło nam to z górą 10 minut, a to dlatego, że w środku znów natknęliśmy się na „dzwon życzeń”. Przy dzwonie stała para mieszana: filipińsko – europejska. On obowiązkowo po pięćdziesiątce, ona z definicji przed dwudziestką. Ona trzymała głowicę dzwonu, on robił jej zdjęcie. Życzenie musiało mieć siłę wyrazu, skoro odczytaliśmy je telepatycznie obaj w tym samym momencie: „jeśli nie chcesz mojej zguby, znów przywieź portfel… byle gruby” Turystyka mająca na celu zwiedzanie tych odrobinę bardziej ukrytych „atrakcji kraju” wydaje się być mniej popularna niż w Tajlandii, ale być może właśnie z tego powodu obrazy te mocniej skupiły na sobie naszą uwagę.

day12_7

Z fortu udaliśmy się wprost na główny plac miasta, gdzie na jednej linii są usytuowane: ratusz, krzyż Magellana i bazylika. Naszą uwagę zaabsorbował krzyż.

day12_3

Ma on największą wartość historyczną dla mieszkańców miasta. To on symbolizuje początek chrześcijaństwa w tym kraju. To Magellan w 1523 roku przywiózł im Boga i ten krzyż. Myśleliśmy, że jest on umiejscowiony w pobliskiej Bazylice Santo Nino, jednak stoi on pomiędzy nią, a ratuszem osłonięty kopułą.

day12_4

Zwiedziliśmy Bazylikę, a zaraz potem Katedrę.

day12_6

Przeszliśmy się w poszukiwaniu punktu wymiany pieniędzy i nawet nie wiemy kiedy zrobiło się dość późno.

day12_1

Do Manilii nie chcieliśmy wjeżdżać od samego początku tworzenia planu. Po przejściu się uliczkami Cebu wiemy, że z pewnością tego nie zrobimy. Każde bogate i duże miasto musi przyciągnąć wcześniej czy później różnej postaci zło. Im bardziej biednie w kraju, tym więcej skrajnej biedy w poszukiwaniu „okruchów z Pańskich stołów” musi pojawić się w miastach. To zło w postaci oszustów i złodziei, przestępców i wszelkiego rodzaju demoralizacji łączy się i miesza z prawdziwą biedą, ujmującą za serce głodówką małych dzieci.

day12_5

Wszyscy bez wyjątku posługują się tymi samymi gestami krzyża, a różnią ich tylko intencje… Trzeba być bez serca, aby móc na to wszystko patrzeć bez poruszenia sumienia, ale nie jest również ani rozsądne, ani racjonalne rozdawanie na prawo i lewo. To główny powód tego, aby nie spacerować dłużej uliczkami tego miasta, ale… nie chcielibyśmy robić tego również po zmroku. Już w dzień nie miało to nic wspólnego z przyjemnością. Wydawało się jakby te ulice czekały tylko na to, abyśmy niechcący przegapili porę zmroku… Jeepnejami z dwiema przesiadkami udaliśmy się na lotnisko. Wylot mamy o 5:55. Na nasze szczęście lotnisko w Cebu jest otwarte 24h na dobę :). Aha, przejazd na lotnisko z centrum ma Was kosztować w sumie… 25 peso (1 peso = 0,068 zł). Tyle wynosi cena bez „podatku turystycznego”

Czekoladowe rozczarowanie

środa, marzec 2nd, 2011

Zdecydowanie doceniamy strategiczne położenie naszego hotelu w aspekcie wykorzystania go, jako bazy wypadowej w różne strony wyspy. Z samego serca Tagbilaran łatwo i tanio można dostać się praktycznie wszędzie. Jeśli nawet nie bezpośrednio, to z położonego nieopodal dworca autobusowego. W naszym hotelu nie ma ani jednego turysty. Obłożenie 100% gwarantują Filipińczycy, którzy w interesach, bądź sprawach rodzinnych odwiedzają Bohol. Ściany są zwyczajowo tworzone z cienkich płyt wiórowych, co czasem jest dość krępujące (…), a czasem męczące. Wszystko zależy od sąsiedztwa. Dziś w nocy w sąsiednim pokoju mieliśmy regularne, niemowlęce wycie. Grubość ścian zaciera w takim przypadku do zera wrażenie oddalenia od źródła tych krzyków. Wyrywani w półśnie mieliśmy odruch podgrzewania butelki z mlekiem i… strącaliśmy ze stołu leżące tam klucze i telefony komórkowe.
Mamy wciąż kłopoty z aklimatyzacją. Na Filipinach zastaliśmy pogodę (r.ż), a nie pogoda (r.m). W związku z tym, że rodzaj żeński zmiennym jest, to mamy tu prawdziwą huśtawkę meteorologiczną. Pogoda szlocha deszczem, aby po dwóch minutach ulewy uwodzić nas bezchmurnym niebem, a kiedy już zdejmujemy koszulki… zawstydzona zakrywa swoje oblicze chmurkami. Od tego zaczyna boleć głowa i gardła… Ula, brakło nam Fervexu! Pozostały już tylko antybiotyki 😉 Wciąż zmęczeni, wciąż nie potrafiący się uporać z upałem. Nieprzespane do końca noce, odsypiamy wszędzie, gdzie to tylko możliwe, a najlepiej wychodzi nam to w zatłoczonych lokalnych busach na 50 kilometrowych trasach długodystansowych.

day11_1

Te 50 km dzielące nas od miasta Carmen, gdzie znajdują się bardzo reklamowane Wzgórza Czekoladowe, jechaliśmy ponad półtorej godziny. Jak wszyscy pewnie wiedzą, tam gdzie podaż „autobusów” przekracza popyt na nie, przystanki są kwestią umowną. Gdzie klient, tam przystanek. Wszystko ma jednak granice absurdu, który tu już został przekroczony. Wyobrażacie sobie, że jakaś kobieta nie podeszła 7 m do drzwi i kierowca musiał podjechać bliżej!? To był wyjątek potwierdzający regułę, ale wielokrotnie zatrzymywaliśmy się co 50 m… No to przynajmniej piekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Dosypiając zmierzaliśmy w kierunku Wzgórz Czekoladowych.

day11_2

Już nie mogliśmy się doczekać na ten „słodki” widok.

day11_3

Niestety „czekoladki odarto z ich pięknego naturalnego opakowania i obłożono murami, kostkami, schodami i schodkami. Dorzucono trochę metalu i gdzieniegdzie parasoli, aby po „niewyobrażalnym” wysiłku wspięcia się po kilkudziesięciu stopniach turyści mogli ostudzić swoje rozgrzane do nieprzytomności, nadludzkim wysiłkiem fizycznym głowy. „Opakowanie” przygotowane przez jakiegoś szalonego architekta odciska się piętnem na postrzeganiu samych wzgórz. „Wiechę” pomysłu wieńczy usytuowany na szczycie tarasu widokowego „dzwon życzeń”, który jak nazwa wskazuje, za kolejną, niewielką opłatą, wyrywa od nas kolejne „podatki” od marzeń. Szczerze? MOCNO przereklamowane. Może gdybyśmy byli geologami, mocno przebieralibyśmy tam nogami cmokając nad istotą stworzenia tychże kopców. Co 2 minuty wjeżdżał na teren parku kolejny busik, z którego wychodziła nowa „stonka turystyczna”. Stwierdziliśmy, że o dwie „stonki” jest tu za dużo i uciekliśmy czym prędzej nie bacząc na to, że krzyczeli za nami, że jeszcze nie skorzystaliśmy z jedynej okazji do przejechaliśmy się kucykiem wokół wzgórza. Autobus, tylne siedzenia, spanko, powrót. Po powrocie znów głód. Jesteśmy powoli zdesperowani. Jemy sporo owoców (najlepsze są teraz mango!!!), ale nie możemy znaleźć niczego „konkretnego”, co znalazłoby uznanie w „oczach” naszych skromnych oczekiwań.

day11_6

Wczoraj na kolację zjadłem hamburgera, a Rysiek poszedł spać najedzony Snikersem. Swoją drogą tego hamburgera, przyrządzała mi 5 minut przed zamknięciem jakaś amerykanka, serwuje hamburgery w swojej malutkiej knajpce od 10 lat. Ta to ma zdrowie! A właściwie to chyba nie, bo „równik” jej kobiecego ciała mierzył jakieś 190 cm i był mocno przesunięty na południe. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, od razu wiedziała, że będziemy chcieć kanapkę z musztardą. Praktyka czyni mistrza! Hamburger był bardzo smaczny, ale ponieważ fast food jest dobry tylko w delegacji, pod warunkiem, że nie jest częściej spożywany niż raz na pół roku, to teraz musimy od niego trochę odpocząć. Miejscowego kurczaka z ryżem już jedliśmy w kilku miejscach. Wszystkie smakowały podobnie do siebie i ten smak nam „nie podszedł”. Na naszej drodze stanęła dzisiaj Pizza Hut z pizzami rozmiarów dostosowanych do możliwości lokalsów. Pizza 6 cali… Musielibyśmy zamówić w każdym smaku po jednej, żeby sie najeść, a to nie byłby już „świat za grosze” 😉 Z powodu głodu zwróciliśmy nawet uwagę na strzeżony przez ochronę (!!!) McDonalds z czymś, co ochrzciliśmy McRyż.

day11_5

Niestety nic poza tym. Nic, co poprawiłoby nam humory tak, jak wietnamska knajpka opodal lotniska w Puerto Princessa. Zjedliśmy biały ryż z wołowiną, który w smaku niczym nie różnił się od kurczaka i dla przyjemności przegryźliśmy mango. Jak dalej tak pójdzie, to wrócimy do kraju bardzo głodni.
Może jeszcze dwa zdania na temat pamiątek…. Pamiątek brak… To znaczy można zaopatrzyć się oczywiście w jakieś wytwory ludzkiej wyobraźni, które kosztują niewiele, ale może dlatego, że nie wiadomo do czego one służą. Pamiątka z pewnością powinna cieszyć oko i przywoływać cudowne wspomnienia za każdym razem, gdy się na nią popatrzy. Pamiątka zawsze powinna znaleźć swoje miejsce w jakimś uroczym zakątku naszego pokoju czy gabinetu. Tu takich rzeczy nie ma. Nie można nawet kupić pięknych, dużych muszli! Potrafią z nich robić popielniczki na potrzeby własne, ale żeby zaoferować turyście? To nie mieści się im w głowie, bo to prawie tak, jakby sprzedawać w Polsce turystom… pokrzywy. U nas też tego „dobra” jest na każdym kroku jak brudu. Może to i dobrze. Pochodziliśmy trochę po plaży i sami znaleźliśmy muszelki o wadze pomiędzy 1-2 kg… Niektóre z nich wymagały przeprowadzenia drobnej… eksmisji na piach.
Córeczko! Prosiłaś mnie o pluszowego Tarsjusza. Kupiłem, choć na metce nie było napisane co to jest, a po kształcie nie jest takie pewne, czy nie trafiła mi w ręce maskotka z filmu – Gremlins.
Jutro wyjeżdżamy na Cebu. Warto więc w dwóch zdaniach skomentować Bohol. Na Boholu nie znajdziecie ładnych plaż. Wielką część wybrzeża porasta roślinność namorzynowa. Bohol to Tarsjusze, które można zobaczyć również w Indonezji oraz Wzgórza Czekoladowe, które są jednak z tego „gorzkiego” gatunku czekolady. Jest jeszcze kilka innych miejsc promowanych na siłę, aby turyści mogli zostawić tu jeszcze więcej swoich oszczędności. Do eksplorowania wyspy, dużo lepiej nadaje się choćby Palawan, który ma jeszcze mnóstwo miejsc nie zniszczonych przez ludzką rękę. Bieda na Boholu wydaje się być mocniejsza niż na Palawanie, ale ceny są tu czterokrotnie niższe!

day11_4

Odrobina podretuszowanego ręką ludzką „raju” dla plażowiczów to południowe plaże pobliskiej Panglao. Nie oczekujcie jednak cudów…

TARSJUSZE z Corelii

wtorek, marzec 1st, 2011

Tym razem spaliśmy jak zabici. Pomimo ceny za hotel (120PHP za dwójkę za dobę tj. jakieś 4zł na osobę przy niekorzystnym kursie dolara jaki zastaliśmy) nocleg nie był wyczerpujący jak poprzedni. Wyspaliśmy się bardzo dobrze. O ósmej rano wyruszyliśmy na poszukiwanie terminala autobusowego.

day10_1

Stamtąd wyruszyliśmy do miejscowości Corelia, gdzie 15 lat temu założono ośrodek, mający na celu ochronę i popularyzację tarsjuszy. Ośrodek jest cztery kilometry za miasteczkiem. Ktoś nam przyjazny chciał nas nawet podwieźć motocyklem, ale… po kilometrze skończyła mu się benzyna i musiał wracać pchając motocykl przed sobą 🙁 W ośrodku tarsjusze mają wydzieloną część lasu, gdzie żyje sobie 10 sztuk tego gatunku i każdy może je zobaczyć. Są to maleńkie zwierzątka aktywne nocą. W dzień trudno je zobaczyć pośród drzew nawet na tym wydzielonym obszarze. Nam udało się zobaczyć 4, ale jednego mieliśmy szczęście zastać na gałązce 50cm od nas!!! Pozostałe były bardzo wysoko. Niezwykle sympatyczne zwierzęta. Wszystkie były bardzo „zdziwione” naszym widokiem.

day10_2

Jak dla nas skrzyżowanie myszy z nietoperzem i małpką w stosunku 6:3:1. Wróciliśmy busem do stolicy wyspy w cenie 10 peso od osoby (68 groszy). Na lokalnym targu kupiliśmy owoce (mango rozpływają się w ustach), a naszą uwagę zwróciły donice wykonane z kawałków specjalnie pociętych, zrolowanych i pozszywanych opon.

day10_3

Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w objazd wyspy Panglao, połączonej z Boholem krótkim mostem. Przejechaliśmy ją wzdłuż na zachodnią stronę i pooglądaliśmy południowe plaże w pobliżu miasteczka Panglao. Bardzo ładne, ale wyizolowane ośrodki, poza płotem których z każdej strony wygląda… filipińska bieda. Na nasze oko jest tu biedniej niż chociażby w Indonezji. Morze wokół takie sobie, ale po pobycie na północy Palawanu nie ma się co dziwić, że w porównaniu z niezwykłej urody przyrodą tamtej wyspy, wszystkie nawet dość urocze plaże tego rejonu wychodzą dość mizernie. Pospacerowaliśmy trochę wzdłuż plaż, zebraliśmy kilka muszli (nie mylić z muszelkami) i wróciliśmy wieczorem z powrotem do hotelu.

day10_4

Kolejny dzień w chmurach

poniedziałek, luty 28th, 2011

Dosłownie tak jak w tytule. Spodziewaliśmy się lepszej pogody, a tymczasem jest całe mnóstwo dni, kiedy chmury wiszą na niebie i szczelnie zabezpieczają nas przed ostrym słońcem. Zebraliśmy się okrutnie niewyspani i poszliśmy na terminal. Cały dzień spędziliśmy na przelotach i oczekiwaniu na nie. Wczoraj wieczorem, trafiliśmy na kolację do knajpki wietnamskiej. Wspominamy to z rozrzewnieniem… Cały rejon Azji południowo wschodniej począwszy od Indonezji, a na Laosie skończywszy jest dla nas wyznacznikiem wspaniałej kuchni. Myślę, że wiecie o co mi chodzi… Wspaniałe przyprawy, świetny ryż i robiony z niego makaron, warzywa dojrzewające w tak optymalnych warunkach, dodatek mięsa czy owoców morza.. Wszystko połączone kunsztem kulinarnym ludzi pracujących w przydrożnych knajpkach. I tego wszystkiego na razie nie spotykamy na Filipinach!!! Po prostu chodzimy, szukamy i NIE MA CO JEŚĆ! Dominuje gotowany biały ryż w miejsce naszych ziemniaczków i kiepsko przyprawiony, zwykle grillowany kurczak lub szaszłyki z niego. Mamy nadzieję, że dobre doświadczenia kulinarne jeszcze przed nami i spotkamy jeszcze tutaj prawdziwych artystów tej sztuki, którzy prawdziwie zaskoczą nasze podniebienia swoimi dziełami.
Cały dzień lataliśmy, ale w końcu Wylądowaliśmy na lotnisku w Tagbilaran na Boholu. Znaleźliśmy tani hotel. Jest czterokrotnie tańszy od tego w El Nido. Zaopatrzyliśmy się w banany (0,068 złotego za sztukę!) i wodę. Tu będzie nasza baza wypadowa do wycieczek po Boholu.

Na wariackich papierach

niedziela, luty 27th, 2011

Już w El Nido, decydując się na przedłużenie pobytu o kolejny, piękny dzień, wiedzieliśmy, że będziemy musieli dokonać karkołomnego wyczynu, aby zdążyć wykonać plan. Plan był niby prosty. Musieliśmy przejechać autobusem 150 km na południe od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Chcieliśmy tam zobaczyć podziemną rzekę w Sabang i dojechać do Puerto Princessa, skąd nazajutrz będziemy mieć samolot na Bohol. Okazało się to bardziej skomplikowane niż pierwotnie przypuszczaliśmy. Ale od początku…
O godz. 04:00 odezwał się budzik, uprzedziwszy nawet koguty w wiosce. Być może paliły się potem ze wstydu, a być może nie, bo przecież była niedziela! Kilkanaście minut później szliśmy już z plecakami na terminal autobusowy. Terminal jest oddalony od centrum o około kilometr. Przyjeżdżając, turyści wysiadają w mieście, ale w drogę powrotną udają się już z terminala. Trzeba pamiętać, że Puerto Princessa jest tak skomunikowana z El Nido (jak się później okazało, z wieloma innymi miejscowościami jest podobnie), że autobusy odjeżdżają generalnie rano, a po południu na próżno już szukać jakichkolwiek publicznych połączeń budżetowych. Jeśli ktoś woli przynajmniej dwukrotnie droższe busy lub jeszcze droższe czartery, to takowe połączenia są jeszcze odrobinę później dostępne. Tani transport wyjeżdża z El Nido o godzinach 5:00, 6:00 i 7:30. Dotarliśmy na terminal kilka minut przed odjazdem pierwszego autobusu. Jak się okazało, trafiliśmy na ten sam zespół rajdowy, z którym mieliśmy prawdziwe szczęście dotrzeć do El Nido jadąc z południa. W drugą stronę nie było inaczej. Kierowca zna tę drogę na pamięć. Mamy nadzieję, że tutejsi drogowcy o wszystkich ewentualnych przeróbkach na drodze są łaskawi informować floty autobusowe. Każda nie załatana dziura lub rozsypany inaczej żwir na drodze może skończyć się tu tragedią. Mieliśmy wrażenie, że już od wielu pokoleń zwierzęta przekazują sobie legendy o tym, co ich przodków spotkało na tej drodze, gdy pojawiał się nagle autobus, bo zbliżają się do niej w sposób bardziej rozważny i przemyślany, niż angielska królowa sięga po filiżankę herbaty 😉 Po kilkugodzinnych emocjach związanych z rajdem, o godzinie 11:15 wysiadamy na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do Sabang w miejscowości Salvacion. W sklepie spożywczym dowiadujemy się o ceny biletów. Mając już tę informację próbujemy złapać „okazję”, bo najbliższy i przy okazji ostatni autobus pojawi się to po godzinie 12:00. Nie zdążyliśmy jeszcze pomachać rękoma, a już zatrzymał się przy nas ekskluzywny, klimatyzowany busik. Łatwo było widząc nas przez szybę, odszyfrować nasze zamiary. Dokąd się udajecie? – zapytał kierowca. Podziemna rzeka – odpowiedzieliśmy. To taka „gra wstępna” 😉 To takie: Jak się masz? Bardzo dobrze. Po tembrze naszego głosu wiedział, że nie będzie łatwo negocjować z nami cenę, ale jak się okazało nie miał nic do stracenia. Busa wyczarterowały 2 dziewczyny. Jedna z Kanady, druga z USA. Pokryły one z pewnością wszystkie koszty wynajmu busa oraz dodatkowe koszty i koszty na wszelki wypadek i pewnie jeszcze koszty niebyłych przypadków również. Kierowca widząc nas, pomyślał, że jeszcze parę groszy może sobie dodatkowo dorobić! Bardzo nam się spieszyło, więc wynegocjował stawkę 20% wyższą niż dojazd budżetowym autobusem. Wchodząc do busa spodziewaliśmy się widoku zblazowanych ludzi, ale czy aż do tego stopnia? Najpierw zobaczyliśmy stopę, potem jeszcze dwie, czwarta była gdzieś między szybą, a oświetleniem wnętrza. Ci ludzie z Ameryki Północnej mają straszne życie!!! Ich miny wyrażały tyle bólu, pretensji do życia… 😉 Po grzecznościowym Hi, jedna z nich zapytała gdzie jesteśmy. Odpowiedzieliśmy jej, że mamy przed sobą ok. 40 km do Sabang. Odpowiedziała po angielsku Aha i obie oddały się jakiejś lekturze. Były tak zaczytane, że nie zrobił na nich wrażenia nawet „mistrzowski” popis umiejętności rajdowych naszego następnego kierowcy! Ten to miał dopiero „wózek”. Musiał być z niego bardzo dumny. Kiedy okazało się, że więcej niż 143 km/h nie da się nim jechać, zajeżdżał drogę temu, który chciał nas wyprzedzić. Filipińscy kierowcy to ludzie z ogromną ambicją 😉 Dojechaliśmy na miejsce o 11.45. Pędzimy do kasy i dowiadujemy się, że na wstęp do Parku Narodowego, na terenie którego znajduje się Podziemna Rzeka wpuszczą nas jeszcze, bo ostatni turysta może tam wejść do godziny 15. Bardziej skomplikowanie przedstawiała się kwestia wpłynięcia łódką na wody samej podziemnej rzeki. Pani oznajmiła, że wszystkie grupy są obsadzone w 100% i nie ma możliwości zobaczenia tego cudu natury, który niedawno aspirował do bycia laureatem w rywalizacji o miano jednego z nowych 7 cudów świata. Uśmiechnęliśmy się do Pani. Bardzo ładnie, długo i szeroko. Nawet coś jeszcze powiedzieliśmy i udało się. Ale w jakim stylu!!! Starsza Pani stwierdziła, że wykreśli kogoś z grupy, która właśnie wypłynęła i wpisze nas w ich miejsce! Teraz to był ekspres!

day8_4

Ponieważ musieliśmy gonić grupę, do jaskini podziemnej rzeki płynęliśmy na maksymalnych obrotach łodzią, jako jedyni jej pasażerowie. Potem na miejscu okazało się, że grupa już zwiedza jaskinię podziemnej rzeki i musimy popłynąć osobną łódką. Tylko we 2 osoby + przewodnik! Normalnie wpływają tam łódki z około 10 turystami.

day8_2

Przepiękne miejsce!!! Przed wpłynięciem do groty założyliśmy kapoki ratunkowe i kaski ochronne na głowy. Wejście do groty otacza niewielkie rozlewisko wody o pięknym turkusowym kolorze.

day8_1

Sam ten widok już odpowiednio nastraja do wycieczki łódką. Rzeka na odcinku ponad 8 km płynie przez jaskinię, w której jest możliwe swobodne nawigowanie łódką. Turyści standardowo przepływają odcinek 1,5 km tam i z powrotem tą samą drogą. Za dodatkową opłatą można przedłużyć sobie tę przyjemność o dodatkowe 3 km w obu kierunkach. My chcieliśmy, ale dowiedzieliśmy się wcześniej, że ostatni bus do Puerto Princessa odjeżdża o godzinie 13:00, więc musieliśmy poprzestać na standardowej przyjemności. Wszystkim bardzo gorąco polecamy obejrzenie tego miejsca. Wrażenie niesamowite. Nie powala tutaj co prawda na kolana różnorodność szaty naciekowej jaskini, choć niewątpliwie jest tu kilka ładnych jej przykładów, ale można tu odnieść wrażenie, jakby płynęło się gondolą po zalanych komorach Kopalni Soli w Wieliczce. Dodatkową atrakcją tej jaskini są tysiące nietoperzy drzemiących na sklepieniach grot i świadomość tego, że pod nami jest ok. 10 m wody.

day8_5

Na specjalną prośbę Wracaliśmy karkołomnie łódką na nabrzeże, gdzie pozostawiliśmy plecaki i gdzie mieliśmy nadzieję, będzie do ostatniego pasażera czekał ostatni autobus do Puerto Princessa. Dotarliśmy na 13:15. Przeliczyliśmy się. Wszystkie autobusy odjechały… Następny jutro o 7:00 rano. Oczywiście zawsze istnieje możliwość pojechania czymś droższym, ale to ostateczność. Spostrzegamy grupę dzieci wsiadających do dwóch ostatnich autobusów w miasteczku. Wycieczka szkolna… To jest pomysł! Dogadaliśmy się z załogą. Możemy wsiadać na dach i przejechać z nimi pozostałą, 70 kilometrową trasę. Tak też zrobiliśmy.

day8_3

Po drodze okazało się, że zupełnie gratisowo mogliśmy się poczuć jak główni bohaterowie niezłej gry zręcznościowej. Należało pochylać się lub kłaść na dachu, gdy przejeżdżaliśmy pod nisko zawieszonymi gałęziami drzew. Fajna gra, tylko, że dzieje się w realu, nie gra się na punkty i… ma się do dyspozycji tylko jedno życie. Dotarliśmy z nim na szczęście do San Jose. Stamtąd przeszliśmy na piechotę z bagażami aż do lotniska, mając nadzieję na odnalezienie jakiegoś kościoła katolickiego po drodze. Niestety nie udało się. Mijaliśmy ich bardzo wiele, ale wszystkie należały do jakichś odłamów i nie chcieliśmy ryzykować uczestnictwa w nieznanych nam obrządkach… Puerto Princessa to brzydkie miasteczko, w którym nie warto spędzać ani chwili więcej, niż się musi. My musieliśmy trochę dłużej, bo okazało się, że lotnisko, na którym mieliśmy spędzić noc nad pisaniem kolejnej części bloga jest zamykane po 19:30. Nie mieliśmy już sił na szukanie taniego lokum. Ostatkiem tych, które pozostały znaleźliśmy jakieś „ławki noclegowe” dokładnie vis a vis lotniska. Ostatnią rzeczą, którą pamiętamy z tego dnia, to jak rosły nam obrzęki na twarzy po nocnych ukąszeniach komarów…

Czar „palawańskich” wysepek…

sobota, luty 26th, 2011

Dzisiejszej nocy nie spaliśmy najlepiej. Złożyły się na to trzy czynniki. Po pierwsze po wczorajszym moczeniu się w wodzie zaczęły nas boleć gardła. To chyba dlatego, że woda jest tutaj zdecydowanie zbyt ciepła i gdy się z niej wychodzi, to łatwo zostać zawianym powiewem powietrza o temperaturze 34 st.C. Stąd do bólu gardła nie daleko. Na szczęście w apteczce skomponowanej przez Ulę są wszystkie podstawowe medykamenty więc orofaru, fervexu, plasterków czy wenflonów mamy pod dostatkiem. Po drugie chór koguci ubiegł dzisiaj psi kwartet wyjący któryś z utworów Pendereckiego i krowa, która wykonywała solową partię swoim niskim altem. Po trzecie, ale najbardziej przewidywalne, to skóra… Dwa białe niedźwiedzie (a właściwie to jeden niedźwiedź i jeden misiak patrząc na proporcje postury) przyjechały z jakichś zimnych krajów i na dzień dobry po 15 minutowym wystawieniu skóry na filipińskie słońce wydobyły z niej kolor krwistego steku. To nic – zawsze tak jest. Za 3 dni znów będziemy mogli przez 20 tym razem minut udawać, że się opalamy.
Po przedłużeniu pobytu w hotelu (znów urwaliśmy nieco z ceny i pewnie 5 nocleg byłby już za darmo!) i wypiciu kawy wliczonej w cenę pobytu, wypłynęliśmy podobnie jak wczoraj w stronę otaczających nas wysp. Tym razem pogoda „nie dopisała” 🙂

day7_31

Słońce operowało swoimi promieniami ze 3 razy mocniej niż wczoraj i chyba dopaliło nas pod koszulkami 😉 Piękne, niemal bezchmurne niebo. Nie spodziewaliśmy się takiej pogody po nocnym, kilkakrotnym deszczu. Przez siedem godzin pływaliśmy od jednego do drugiego miejsca podziwiając coraz to ciekawsze dla nas zakątki i próbując zachować w pamięci na jak najdłużej rzeczywistą ich postać. Byliśmy dziś w najlepszym podobno na Palawanie miejscu do snorkelingowania (tak naprawdę rafa tutaj nijak się ma do bardziej popularnego w Polsce, egipskiego Sharm El Seikh).

day7_21

Potem przemierzyliśmy wzdłuż fantastyczną Snake Island, która 5 cm ponad wodę wynosi jedynie swój grzbiet, tworząc 300 metrów „chodnika” szerokiego na 2 m o zygzakowaty z góry kształcie. Gdy się tu dopływa i widzi z oddali kogoś spacerującego tą wyspą, to ma się natychmiastowe skojarzenie z Chrystusem chodzącym po wodach Jeziora Galilejskiego. Zobaczyliśmy również dwie nie do końca ciekawe jaskinie i zakończyliśmy dzień wspaniałą, iście rajską plażą. Podsumowanie? Dla nas bomba. Zachęcamy każdego do odwiedzenia północy Palawanu.

day7_51


day7_61


day7_41

Znajdziecie to cudowną przyrodę i prawdziwie rajskie pejzaże. Miasteczko również dalekie jest jeszcze od „totalnej komercji”. Za chwilę idziemy znaleźć jakąś sympatyczną knajpkę, wysłać do Was ten wpis i ściągnąć podręcznik do nauki lewitowania w godzinę. Przecież musimy jakoś przespać tę noc bez dostykania skórą o cokolwiek, bo jutro o 5:00 rano wyrusza nasz autobus na południe wyspy. Dzięki przesunięciu czasowemu, przy dobrych układach, możecie czytać nasze relacje z dnia, który my już kończymy, zanim skończy się on u Was.