Archive for the ‘Indonezja’ Category

Ijen – wulkan pełen siarki

piątek, luty 19th, 2010

Już po godzinie jazdy byliśmy z powrotem w Probolinggo, skąd rozpoczynaliśmy wyprawę w kierunku drugiego bardzo ważnego wulkanu Javy – Ijen, który jest znany przede wszystkim z tego, że w jego kraterze znajduje się kopalnia siarki oraz szmaragdowe jeziorko. Ta podróż również była pełna przygód i niespodziewanych przesiadek, jednak ani na chwilę nie opuszczały nas dobre humory, więc żartom i śmiechom nie było końca. Okazało się, że Mariusz i Rysiek też są zwolennikami podróżowania w wersji low-costowej więc łapaliśmy kolejne lokalne autobusy, targowaliśmy ceny zaproponowane przez naganiaczy i powoli zmierzaliśmy w pożądanym kierunku. Jeżdżenie autobusami lokalnymi samo w sobie jest przygodą. Autobusy nie mają w zasadzie wyznaczonych przystanków za wyjątkiem dworców autobusowych w dużych miastach, więc zatrzymują się co chwila wysadzając i dobierając kolejnych pasażerów. Trzeba przyznać że jeśli chodzi o pojemność takiego autobusu to nie ma ona ograniczeń. Siadają po 4 osoby na 2 siedzeniach, każdy ma kilka koszy, worków i pudeł bagażu podręcznego a do tego zazwyczaj przypada średnio dwoje dzieci na każdego dorosłego (dzieci oczywiście nie zajmują oddzielnych siedzeń). Do tak napakowanego autobusu na każdym przystanku wsiadają tłumy handlarzy i przeciskając się między pasażerami usiłują sprzedać najróżniejsze towary. „Wisienką na torcie” w takich sytuacjach jest występ wędrownego zespołu muzycznego (gitara + wokal oraz „skarbnik” z jakąś puszką na ofiary) który również dosiada się do autobusu na którymś przystanku i przez jakiś czas umila pasażerom podróż usiłując występem na żywo przekrzyczeć rozkręcone na cały regulator radio. Aż trudno uwierzyć, że cały ten kram mieści się w niedużym autobusie!

W autobusie

Po kilku godzinach i pokonaniu ponad połowy drogi dwoma kolejnymi autobusami dotarliśmy do punktu z którego nie było już dalej publicznego transportu w stronę Ijen, a cały czas mieliśmy przed sobą 60 kilometrów. Musieliśmy znaleźć jakiś sposób na przedostanie się dalej. Rozpoczęliśmy więc negocjacje z właścicielem minibusa, którego spotkaliśmy przed sklepem, pytając go, czy nas zawiezie do samego parku narodowego. Oczywiście w pierwszej chwili padła zaporowa cena, którą małymi kroczkami i różnymi podstępami udało nam się stargować na tyle, że była dla nas do zaakceptowania. Jednak trzeba przyznać całkowitą rację powiedzeniu, że „w kupie siła” i w czwórkę jest znacznie łatwiej osiągnąć sukces w targowaniu się 🙂 Po ustaleniu warunków transportu zaczęliśmy się pakować do busa. A tam… w zasadzie już nie było miejsca! Samochód był wyładowany wielkimi workami z ryżem i innymi dobrami, warzywami, skrzynkami z jajkami a na siedzeniach walały się jakieś kalosze. Wcisnęliśmy się więc na ostatnie siedzenia i trzymając kolana pod brodą (bo na podłodze nie było miejsca na nogi) rozpoczęliśmy ostatni odcinek naszej podróży do Ijen. Po kilku minutach od wyruszenia rozpoczęła się wielka burza. Nie byliśmy już ani trochę zaskoczeni. Od kilku dni pada codziennie (pada to w zasadzie mało powiedziane – codziennie są gigantyczne burze), więc zdążyliśmy przywyknąć. Busik którym jechaliśmy, niemal tuż po opuszczeniu wsi wjechał w gęstą, tropikalną dżunglę i zwalniając prędkość rozpoczął „wspinanie” się z takim obciążeniem pod górkę. Wybujała, okołorównikowa roślinność, jakiej na Javie jeszcze nie widzieliśmy, ogromne paprocie, dziesiątki rodzajów palm a gdzieś pomiędzy nimi zaplątana wąska droga, która z każdą chwilą padającego deszczu zamieniała się w coraz szybciej płynący, rwący, błotnisty potok. Do tego droga stawała się coraz bardziej stroma, więc jechaliśmy coraz wolniej. Wreszcie dotarliśmy do ostatniej przed wulkanem osady, gdzie nasz kierowca wiózł swój ładunek. Tam przesiedliśmy się z busa do samochodu terenowego i już sprawnie pokonaliśmy ostatnie 13 kilometrów pod górkę. Deszcz przestał na moment padać, więc mogliśmy wysiąść na chwilę, by zobaczyć mały wodospad pośród dżungli.

Wodospad w Paltuding

Po dotarciu na górę, do podnóży wulkanu Ijen okazało się, że jest tam tylko jedno miejsce, gdzie można nocować – należące do Parku Narodowego baraki, w których są wygospodarowane dwa pokoje dla turystów. Cena, jaką usłyszeliśmy za jeden pokój (a potrzebowaliśmy przecież obu, bo byliśmy w czwórkę) niemal „zwaliła nas z nóg” – 10 USD za noc. Kolejny szok przeżyliśmy, gdy zobaczyliśmy pokoje – jesteśmy pewni, że w Polsce cele więzienne wyglądają lepiej. Brudno, odrapane, pokryte grzybem ściany, śmierdzące koce na łóżkach, bez elektryczności, „łazienka” na środku placyku, oczywiście tylko z zimną wodą… czyli „full wypas” ;-).

Luksus

Zdecydowaliśmy, że bierzemy jeden pokój na całą naszą czwórkę. W poprzek na łóżku jakoś się zmieścimy i damy radę przekimać kilka godzin, bo przecież pobudka znowu o 3:30, żeby o świcie być już na szczycie wulkanu. Recepcjonista początkowo stawiał opór ale ostatecznie uległ.
Po wrzuceniu bagaży do tej nory (w cenie luksusowego pokoju w niemal każdym innym miejscu Indonezji!) rozejrzeliśmy się po okolicy. Było dosyć zimno ale na szczęście już nie padało.
Odwiedziliśmy skup siarki i przyjrzeliśmy się procesowi jej oczyszczania. W pierwszej chwili aż trudno nam było uwierzyć, że w dzisiejszych czasach, przy tak rozwiniętej technologii, tu – na Ijen, wszystko jest od początku do końca robione ręcznie, bez wykorzystania żadnych maszyn. A wygląda to tak:
Siarka jest przez górników znoszona z kopalni, która znajduje się w kraterze wulkanu, w wiklinowych koszach połączonych bambusowym pałąkiem..

Kosze z siarką

Każdy górnik niesie jednorazowo od 80 do nawet 110 kg. surowca (przyglądając się pracy w skupie nie wiedzieliśmy jeszcze jaką drogę muszą górnicy przebyć i co to faktycznie oznacza), siarka poddawana procesowi oczyszczania jest więc najpierw topiona na zwykłym piecu opalanym drewnem, po roztopieniu jest kilkakrotnie filtrowana przez proste w konstrukcji filtry zrobione z wiaderek po farbie, kawałków materiału i metalowych siatek, a następnie cienkimi strużkami wpuszczana do zimnej wody, gdzie krystalizuje się na małe, siarkowe kuleczki przypominające kolorem i rozmiarem ziarna kukurydzy.

Składowanie siarki

Piece

Krystalizacja siarki

Dopiero na drugi dzień było nam dane poznać jaką drogę pokonują górnicy od kopalni do skupu. Już o 4:00 rano rozpoczęliśmy trzykilometrową wędrówkę do krateru. Była jeszcze czarna noc i było bardzo zimno a już mijaliśmy po drodze górników znoszących z góry niemal stukilogramowe ładunki siarki. Niektórzy z nich mieli latarki a inni tylko własnej roboty pochodnie (z plastykowej butelki, szmaty i kija), którymi oświetlali sobie drogę.

Pracownicy o świcie

Początkowo szeroka w miarę łagodnie unosząca się droga, bardzo szybko stała się stroma i pokonywanie każdego kolejnego metra pod górę stawało się coraz trudniejsze. Wędrówka na sam szczyt korony wulkanu zajęła nam prawie 1,5 godziny i była wyczerpująca. Im byliśmy wyżej tym gęstsze i bardziej drażniące stawały się opary siarki unoszące się w powietrzu. Ze szczytu kolejne pół godziny zabrało nam zejście na dno krateru, w którym mieściła się kopalnia siarki i jeziorko. Zejście było bardzo strome, po piaskowej, osypującej się ścieżce, w duszącym zapachu siarki. Jednak przestaliśmy narzekać na trudy widząc pracę górników. Wątłej postury, ale o twardych jak stal mięśniach mężczyźni od kilkunastoletnich do starców, nosili na ramionach wiadra z siarką. Mimo dojmującego chłodu niektórzy nawet nie mieli na sobie koszul, a na nogach mieli kalosze (często dziurawe) albo po prostu klapki – japonki. Po zejściu na dno krateru zobaczyliśmy przerażający widok ciężkiej, katorżniczej pracy przy wydobyciu siarki. Tu, w kopalni, również nie stosowano żadnych rozwiązań technologicznych a jedynie pracę ludzkich rąk.

W kraterze Ijen

Była 6:00 rano a już praca trwała w najlepsze. Górnicy w zwykłych, starych ubraniach, bez żadnych masek ochronnych uwijali się w kłębach gęstego, żółtego dymu, rozbijali duże bryły siarki na mniejsze kawałki, wrzucali do swoich koszy i rozpoczynali wędrówkę na dół, do skupu. Mieli do pokonania kawał drogi – najpierw wejście niemal pionowo kilkaset metrów pod górę na koronę wulkanu, a następnie trzy kilometry schodzenia ze stromej góry. Mimo nieludzkiego wysiłku, ciężaru i zmęczenia zachowywali pogodę ducha i uśmiech – wesoło między sobą rozmawiali i radośnie witali się z nami. Tylko w okolicach kopalni było ich kilkudziesięciu. Kolejne dziesiątki już były w drodze na dół albo właśnie wspinały się na górę.

Wynoszenie koszy z krateru

Ze względu na wczesną porę szmaragdowe jeziorko niemal całe spowite było mgłą i nawet stojąc na jego brzegu ledwo co widzieliśmy jego taflę. Po kilkunastu minutach stężenie siarki w powietrzu zaczęło być dla nas nie do zniesienia i zaczęliśmy wracać. Prawie 40 minut wchodzenia na koronę wulkanu było dla nas sporym wysiłkiem. Stroma ściana, osypujący się przy każdym kroku piasek i przyprawiający o mdłości, żrący w gardle i płucach zapach siarki wystawiły kiepską ocenę naszej kondycji. Z niedowierzaniem i bezgranicznym podziwem patrzyliśmy na górników pokonujących tę trasę w klapkach i ze stukilogramowym obciążeniem, którzy szybko i sprawnie mijali nas na wąskiej ścieżce. Kilkaset metrów od szczytu wulkanu wszyscy górnicy zatrzymują się w punkcie ważenia ładunku.

Ważenie koszy

Na własne oczy widzieliśmy, że waga wskazała 90 kilogramów. Warto wspomnieć, że górnicy ważą zazwyczaj od 46 do 60 kilogramów a ich dieta składa się głównie z ryżu i warzyw. W tym kontekście wszyscy polscy „strongmeni” wydają się być rozkapryszonymi dziećmi, które robią niewiadomo jakie zamieszanie z tego, że podnoszą na kilka sekund ciężary, a nad ich kondycją i stanem zdrowia czuwa sztab lekarzy i dietetyków dbających o to, by niczego im nie brakowało i by było to bezpieczne dla organizmu. Chętnie byśmy zobaczyli te ich wytrenowane na siłowniach i wspierane najróżniejszą chemią i wysokobiałkową dietą mięśnie, gdyby mieli pokonać ponad 3 kilometry – najpierw pod górkę a później z góry w lichej jakości klapkach z ciężarem niemal dwukrotnie większym niż ich własna waga!
Z powrotem na dół dotarliśmy parę minut po godzinie 8:00 rano. Mieliśmy się spakować i jechać do Ketapang – portu z którego odpływają promy na wyspę Bali. Jednak Mariusz i Rysiek fotografując ciężką pracę na Ijen spotkali jeszcze jednego górnika – Toma, z którym zaczęli rozmowy o tutejszych warunkach. Tom szczegółowo (na tyle na ile mogliśmy się dogadać, bo prawie nie mówił po angielsku) opowiedział nam o pracy w kopalni. Dowiedzieliśmy się wiec, że każdy górnik znosi do skupu średnio 2,5 „transportu” siarki w ciągu dnia pracy (maksymalnie 250 kilogramów). Zaczynają pracę nawet o 2:00 w nocy i pracują do godziny 16:00. Na dole, przy skupie jest kilka „pokoi” w których są miejsca, gdzie mogą spać, wiec nie muszą codziennie przyjeżdżać z niżej położonych wiosek. Za każdy kilogram siarki maja płacone po 600 ruppiah, co oznacza, że przy udanym przetransportowaniu 250 kilogramów ich dzienny zarobek plasuje się na poziomie około 15 USD. To bardzo dużo pieniędzy jak na tutejsze warunki. Jednak praca w kopalni jest niezmiernie ciężka, aż trudno uwierzyć, że taki wysiłek jest w ogóle możliwy (my po jednym kursie na górę i z powrotem, tylko z malutkim plecakiem z półtoralitrową wodą byliśmy porządnie zmęczeni!). Zaskoczyło nas jednak, że siarka jest tak drogim surowcem.
Po dłuższej rozmowie i ustaleniu warunków finansowych Tom zaproponował, że on i jego trzech kolegów mogą nas zawieźć do Ketapang motorami. Mieliśmy więc okazję „oderwać” ich od ciężkiej pracy oferując podobne wynagrodzenie za zupełnie inne zadania. Mariusz w ramach super prezentu oddał Tomowi swoje zakupione przed wyjazdem obuwie trekkingowe czym sprawił mu niesamowitą radość. Tom zaprosił nas też do swojego domu na obiad. Taka oferta wydala nam się bardzo atrakcyjna, więc z ochotą na nią przystaliśmy 😉 Po kilku minutach obładowani plecakami wyruszyliśmy więc motocyklami na dół, w stronę wioski Toma. Droga wiodła przez wspaniałą, dziką dżunglę. Otaczająca nas roślinność i przedziwne odgłosy ptaków i zwierząt dodawały tej podróży magii a wschodnia część Javy nabrała w tym miejscu pięknego kolorytu i niepowtarzalnego uroku.

Droga przez dżunglę

Gdy wyjechaliśmy z dżungli naszym oczom ukazały się nieskończone plantacje kawy. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby przyjrzeć się z bliska, jak rośnie kawa. Okolice Ijen to tereny największych na Jawie plantacji kawy. Uprawia się tu przede wszystkim arabikę i robustę.

Robusta

Po przejechaniu niemal 40 kilometrów byliśmy w rozległej, zagubionej pośród dżungli wiosce. Oczywiście my byliśmy dla mieszkańców wioski jeszcze większą atrakcją niż oni dla nas 🙂 Wszyscy się na nasz widok z bezgranicznym zainteresowaniem, radośnie uśmiechali, dzieci urządziły występy i śpiewały chyba wszystkie piosenki jakie im przyszły do głowy, a my byliśmy częstowani kawą z własnej uprawy.

Dzieci w wiosce

Po poznaniu niemal wszystkich mieszkańców wioski, zostaliśmy zaproszeni przez naszych gospodarzy na obiad. Nasza czwórka, pan domu i wszyscy jego koledzy, którzy nas wieźli, zasiedliśmy do stołu… a w zasadzie zasiedliśmy na stole… a tak naprawdę w roli stołu wystąpiła płachta rozłożona na podłodze, na środku zostały ustawione potrawy a dookoła, na obrzeżach płachty siedzieliśmy my.

Wspólny posiłek

Po obiedzie na deser każdy dostał do wypicia mleko kokosowe ze świeżo zerwanego z palmy owocu. Było pyszne i idealnie gasiło pragnienie.

Przygotowywanie kokosów

Popołudnie spędziliśmy na grze w karty wzbudzając tym zainteresowanie okolicznych sąsiadów, którzy razem z nami zasiadali na werandzie i żartując z nami towarzyszyli nam w grze. O 20:30, zgodnie z lokalnym zwyczajem i zasadami panującymi w domu trzeba było zacząć się szykować do spania. Następnego dnia rano o 6:15 wjechała na stół kawa i trzeba było się szybko ogarnąć. Następnie po obfitym śniadaniu, jak zwykle złożonym z ryżu, kurczaka, warzyw i jakiejś zupy, pożegnaliśmy naszych gospodarzy i ponownie eskadrą czterech motocykli pojechaliśmy do Katapang, skąd mieliśmy zaplanowaną przesiadkę na prom i dalszą podróż na wschód Indonezji. Tym razem czeka na nas osławiona wyspa Bali.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski, których ciągle jest bardzo wiele.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Z Yogyakarty na wulkan Bromo oraz Ijen wycieczki kosztują bardzo drogo – od 68 USD za osobę. Najlepiej więc udać się w te miejsca transportem publicznym, choć oznacza to dużą liczbę przesiadek i niewygody podróży. Ale mamy okazję poznać lokalny klimat i poznawać tutejszą kulturę. Jadąc na Bromo z Yogyakarty najpierw musimy udać się do Surabai najlepiej nocnym autobusem (odjeżdża praktycznie co godzinę). Potem z Surabai do Probolinggo następnym autobusem (również kursuje praktycznie całą dobę). Następnie z Probolinggo minibusem do wioski Cemero Lawang, która znajduje się już praktycznie nad kalderą wulkaniczną.
Żeby dotrzeć na wulkan Ijen należy udać się z powrotem do Probolinggo. Potem z Probolinggo łapiemy autobus do Bondowoso (można również zatrzymać się w Wonosari i stamtąd dojechać już do Parku Narodowego Paltuding transportem lokalnym zorganizowanym we własnym zakresie). Z Bondowoso minibusem należy udać się do Sempol (uwaga: ostatni minibus odjeżdża o 15:00).
Z Sempol należy już zorganizować jakiś transport lokalny np. poprzez wynajem auta lub motocyklem do siedziby Parku Narodowego znajdującej się już w odległości pieszej wędrówki na wulkan Ijen.
Zakwaterowanie: W Cemero Lawang „wycieczki zorganizowane” oferują noclegi w hostelach: Cafe Lava oraz Cemoro Indah. Jednak ceny są tutaj bardzo wysokie (zaczynają się od 100 tys. ruppiah) a warunki nieciekawe. Warto udać się do tzw. homestay znajdujących się w zasadzie tuż obok gdzie można zanocować już za 60 tys. ruppiah w dużo ciekawszych warunkach.
Pod wulkanem Ijen nie ma w zasadzie wyboru i nocleg w parku narodowym Paltuding kosztuje 120 tys. ruppiah za „pokój”. Chyba, że wybierzemy opcję noclegu w Bondowoso (np. w Arabika Homestay) a pod wulkan (ponad 13 km) organizować dojazd w dniu wymarszu.

Bromo – jeden z najsłynniejszych wulkanów Javy

środa, luty 17th, 2010

Wyspy Indonezji słyną z ogromnej liczby wulkanów. Najbardziej znanym wulkanem Javy jest wysoki na 2329m Bromo, leżący we wschodniej części wyspy. Ponieważ Bromo jest punktem obowiązkowym podczas pobytu na Javie (określany przez przewodniki jako najbardziej niezwykły krajobraz Indonezji) zdecydowaliśmy, że to będzie kolejny punkt naszej wyprawy. Jak zwykle podziękowaliśmy usłużnym agencjom turystycznym, chcącym z nas zedrzeć wszystkie pieniądze w zamian za pełne zorganizowanie wyjazdu z Yogyakarty na wulkan. Wybraliśmy wersję oszczędnościową, znacznie ciekawszą i zapewniającą pełną niezależność – nocną podróż lokalnymi środkami transportu, z kilkoma przesiadkami. Późnym wieczorem udaliśmy się miejskim autobusem na oddalony o kilkanaście kilometrów od centrum, tutejszy „przystanek PKS”. Wiedzieliśmy, że autobusy w interesującym nas kierunku, czyli do Surabaya odjeżdżają przez całą dobę, mniej – więcej co pół godziny. Gdy tylko dotarliśmy na dworzec natychmiast jakiś lokalny naganiacz wskazał nam właściwy „economy bus”. Autobus przypominał zabytek klasy zerowej, z przerdzewiałą karoserią, brudnymi oknami przez które nic nie było widać, z wąskimi fotelami ustawionymi po 5 w jednym rzędzie oraz kierowcą z szerokim bezzębnym uśmiechem i szaleństwem w oczach. Zrzuciliśmy bagaże, zajęliśmy miejsca i po chwili, zaledwie z kilkoma pasażerami na pokładzie autobus ruszył. Zgodnie z tutejszym zwyczajem oprócz kierowcy, każdy autobus ma swojego „opiekuna trasy” (nazwa własna autora wpisu :-)). Opiekun sprzedaje bilety, ogłasza przystanki, namawia spotykanych po drodze ludzi, żeby jechali, pilnuje, żeby pasażerowie wysiadali na właściwych przystankach, chodzi i dogląda porządku oraz reguluje klimatyzację czyli zamyka i otwiera okna 😉 Po kilku kilometrach zrozumieliśmy, że szalony wyraz twarzy kierowcy w pełni oddawał jego podejście do swojej pracy. Rozpadający się autobus pędził przez noc, po wąskich drogach Javy z nieziemską prędkością, ścinał zakręty, wyprzedzał wszystko co spotkał na swojej drodze, hamował tak, że niemal spadaliśmy z naszych foteli, na których próbowaliśmy choć na moment zasnąć. W ten sposób, zastanawiając się, czy Yogyakarta nie była ostatnim miejscem, które było dane nam zobaczyć, spędziliśmy 6 godzin drogi do Surabaya, gdzie mieliśmy pierwszą przesiadkę. Do Surabaya dotarliśmy około 4:00 nad ranem. Zaskoczyło nas, że na dworcu i w jego bliższej i dalszej okolicy, życie toczyło się całkiem normalnie, jakby ci ludzie nigdy nie spali. Tu też po raz kolejny mieliśmy okazję doświadczyć, jak Indonezyjczycy kłamią. Spotkanego, lokalnego człowieka spytaliśmy o najbliższy bankomat. Po chwili zastanowienia wskazał nam kierunek mówiąc, że to niedaleko. Jak tylko ruszyliśmy, pobiegł za nami krzycząc, że się pomylił, że ten bankomat jest czynny dopiero od 6:00 rano (on to wie NA PEWNO!), a następny jest 10 kilometrów dalej, więc on nas z chęcią zawiezie. Wydało nam się absurdem, żeby bankomat był czynny od godziny 6:00, więc podziękowaliśmy panu i poszliśmy dalej. Oczywiście okazało się, że są trzy różne bankomaty, wszystkie czynne zgodnie ze znanymi nam standardami 24 godziny na dobę 🙂 (choć trzeba przyznać, że w Laosie raz widzieliśmy bankomat czynny w godzinach 9:00-17:00).
Po powrocie na dworzec bez problemów znaleźliśmy kolejny „economy bus”, którym pojechaliśmy do Probolinggo, gdzie mieliśmy ostatnią przesiadkę – w lokalny mini bus do Cemero Lawang – małej wioski położonej na wysokości 2500m npm. Na miejscu byliśmy około godziny 10:00. Zmęczeni całonocną podróżą z przesiadkami, ostatkiem sił znaleźliśmy nocleg we w miarę przyzwoitej cenie i… nawet nie zdążyliśmy się rozpakować, gdy nagle zrobiło się na dworze ciemno i w momencie zerwała się burza. Grzmoty, pioruny i ścianę deszczu powitaliśmy jak wybawienie – bez wyrzutów sumienia mogliśmy iść spać, bo w taką pogodę żaden nawet pobieżny spacer nie wchodził w grę. Lało aż do późnego wieczora a do tego ze względu na wysokie położenie wioski zrobiło się bardzo zimno. Musieliśmy powyciągać z plecaków nasze najgrubsze ubrania, przeprosić śpiwory (o których kilka dni wcześniej rozmawialiśmy, że żaden z nich pożytek, a tylko ciężar tak tu wszędzie gorąco) a na wieczór wziąć leki, bo taka różnica temperatur natychmiast poskutkowała pierwszymi objawami przeziębienia. Ponieważ oprócz wchodzenia na wulkan, punktem obowiązkowym na Bromo jest wycieczka na oglądanie wschodu słońca (trzeba wyruszyć o 4:00 rano), zdecydowaliśmy, że kolejnego dnia po całym dniu deszczu na pewno nigdzie nie pójdziemy, bo będzie błoto, więc postanowiliśmy zostać w Cemero Lawang jeden dzień dłużej, mając nadzieję, że pogoda się poprawi.
Kolejnego dnia pogoda od rana dopisywała a widoki, jakie się roztaczały zachęcały do poznania okolicy.

Bromo i Batok

Przez chwilę podziwialiśmy niesamowity krajobraz – staliśmy na skraju kaldery wulkanicznej a przed oczami mieliśmy na pierwszym planie „morze piasku” (sand sea), a z niego wyrastające dwa wulkany – po lewej stronie skalisty, pokryty pyłami i popiołem wulkanicznym, ciągle dymiący Bromo oraz po prawej – kolejny aktywny wulkan – Batok (stosując porównanie naszego znajomego – wyglądający jak idealna babka drożdżowa). W chwilach gdy unosiły się chmury a dym z Bromo nie był zbyt gęsty, między tymi wulkanami można było dostrzec trzeci, najwyższy wulkan – Kursi.
Wybraliśmy się więc na Bromo. Z wioski trzeba było najpierw zejść w dół a następnie, pokonując kilka kilometrów przez morze piasku dojść do skalistego podnóża wulkanu. Tam pojawiła się stroma ścieżka, którą dotarliśmy do 253 schodów wiodących na sam szczyt – do korony krateru. Widok, jaki ujrzeliśmy z góry był urzekający i nie dający się porównać z niczym innym, co dotychczas widzieliśmy – wulkaniczny krajobraz po jednej stronie, a po drugiej możliwość zajrzenia do krateru aktywnego, dymiącego wulkanu!

Widok z Bromo

Krater Bromo

Wrażenie niesamowite! Ubrani w maseczki ochronne, mimo drapiącego w gardła i w oczy zapachu siarki staliśmy jak zaczarowani, podziwiając otaczające nas widoki. Jednak pogoda nie była naszym sprzymierzeńcem w czasie pobytu w Cemero Lawang i stojąc na szczycie wulkanu nagle poczuliśmy dojmujący chłód a niebo zaczęło się zaciągać ciemnymi, burzowymi chmurami. Musieliśmy wracać. Udało nam się dotrzeć do naszego guesthousu tuż przed deszczem. Okazało się, że w tym samym miejscu zatrzymali się Mariusz i Rysiek, których poznaliśmy w Yogyakarcie. Całe popołudnie i wieczór znowu padało, ale tym razem mogliśmy ten czas miło spędzić w polskim towarzystwie 🙂 Ponieważ nasze i chłopaków plany na najbliższe kilka dni były bardzo podobne, zdecydowaliśmy, że przez kilka kolejnych dni będziemy podróżować razem. Ustaliliśmy więc, że następnego dnia o 4:00 rano wyruszamy na taras widokowy Gunung Penanjakan, z którego będziemy oglądać wschód słońca nad wulkanami a zaraz po tym udajemy się w dalszą drogę na wschód Javy do kolejnego wulkanu – Ijen.

Zgodnie z planem, kolejnego dnia, jeszcze ciemną nocą, oświetlając sobie drogę latarkami, wyruszyliśmy w czwórkę z guesthouseu w stronę szczytu Pananjakan. Po godzinie niebo na wschodzie zaczęło się przejaśniać, jednak martwiło nas, że było bardzo dużo chmur. Na szczęście okazało się, że tuż przed wschodem słońca chmury się rozpierzchły i mogliśmy podziwiać niesamowite kolory porannej zorzy i wstającego dnia.

Zorza przy Bromo

Patrząc natomiast w drugą stronę, naszym oczom zaczęły się ukazywać wynurzające się z ciemności i porannych mgieł szczyty wulkanów, które oglądaliśmy dzień wcześniej.

Batok o poranku

Oglądając wschód słońca słuchaliśmy odgłosów lasu i budzących się ptaków i zwierząt. Potęga i piękno przyrody zrobiły na nas ogromne wrażenie. Gdy już było zupełnie widno zaczęliśmy schodzić z powrotem do wioski. Była 6:00 rano, a na drodze już spotykaliśmy okolicznych mieszkańców rozpoczynających swój dzień pracy w polu.

Babcia o poranku

Po zejściu na dół szybko spakowaliśmy bagaże i udaliśmy się do centrum wioski skąd odjeżdżają busy do Probolinggo. W pierwszej chwili jakiś naganiacz wsadził nas do busa i prawie ruszyliśmy, jednak okazało się, że tak być nie może, bo jest 7.30 a pierwszy bus ma odjechać dopiero o 9.30 a na dodatek my siedzimy w busie numer 2 więc jeśli chcemy jechać jako pierwsi to musimy się przesiąść i 2 godziny poczekać. Po chwilowym zamieszaniu, krótkiej wymianie zdań i zastosowaniu wszystkich możliwych metod perswazji oraz nacisku całej naszej czwórki, mimo braku wspólnego języka udało nam się przekonać kierowcę, żeby jednak odpuścił sobie kolejkę i numerki busów i żeby nas zawiózł, bo jeszcze cały dzień podróży i niezliczona ilość przesiadek przed nami.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Środkowa Java – Yogyakarta, Borobudur, Prambanan

niedziela, luty 14th, 2010

Z brudnej i zatłoczonej Jakarty udaliśmy się do centralnej części wyspy Java. Naszym kolejnym przystankiem stała się Yogyakarta z której można udać się w inne ciekawe miejsca w tej części Javy. Do Yogyakarty najprościej udać się koleją. Dzień przed wyjazdem upewniliśmy się, że są odpowiednie pociągi i że nie będzie problemu z zakupem biletów. To miał być nasz pierwszy przejazd koleją indonezyjską. Naszym zwyczajem wybraliśmy najtańszą z możliwych opcji, czyli przejazd tzw. klasą „economy”. Jeżdżą nią lokalesi i w zasadzie nie ma tu obcokrajowców. Z dworca Pasar Senen pociąg wyruszył o godzinie 21:30 z półgodzinnym opóźnieniem. Z ledwością upchaliśmy nasze plecaki na wąską półkę nad głowami stłoczonych pasażerów i ruszyliśmy w nocną podróż. Nie było lekko. Pociągi tej klasy zatrzymują się na niemal każdej małej stacji a do wagonów wlewają się wtedy kolejne strumienie ludzi wypełniając każdą wolną przestrzeń. W każdym wagonie ustawione są dwa rzędy siedzeń, ale z jednej strony są po trzy miejsca a z drugiej po dwa. Miejsca są numerowane i dostępne dla tych co zdążyli kupić bilety z numerkiem. Jednak to tylko teoria. Ludzie tłoczą się na siedzeniach tyle ile się da. Na potrójnych miejscach siadają po cztery, pięć a nawet sześć osób. My mieliśmy na szczęście swoje miejsca ze strony posiadającej po dwa numery więc nikt nie próbował się „dosiąść”. Ale na podłodze pomiędzy naszym rzędem, a sąsiadującym naprzeciwko siedziało sporo osób, a część z nich nawet próbowało przyjąć pozycję leżącą wykładając na podłogę stare gazety.

pociag

Nocny pociąg nie oznacza jednak sennej atmosfery ani jakiegokolwiek spokoju. Przekonaliśmy się, że w Indonezji w przeciwieństwie do innych państw tej części świata życie toczy się wartko całą dobę. Przez całą noc na stacjach na których się zatrzymywaliśmy widać było handlarzy, mnóstwo osób, a z meczetów dobiegały głośne śpiewy. Nawet jeśli ktoś próbuje spać to szanse są niewielkie jako, że w pociągach oprócz samych pasażerów tłoczą się dziesiątki (a może nawet setki!) handlarzy oferujących niemal wszystko. Od pluszowych miśków, poprzez czapki, ciastka, zakąski, zupy, kawy, napoje itd. Do tego dochodzą czasem grający na gitarach chłopcy zbierający pieniądze za swoje „międzysiedzeniowe koncerty” a czasem jacyś żebrzący staruszkowie. Najdziwniejsze jest to, że jest ich tak wielu, że przepychają się w zasadzie między sobą (chociaż nikt do nikogo nie ma żadnych pretensji robiąc sobie nawzajem konkurencję). Krzyczą przy tym głośno zachwalając swoje produkty sprawiają, że nie ma chwili spokoju. W takim tłoku i ciasnocie przechodzą ze swoimi towarami noszonymi w koszach nad głowami umiejętnie „przepływając” między ciałami leżących i siedzących wszędzie pasażerów. Około 7:00 rano dotarliśmy do Yogyakaty i udaliśmy się w centralne jej miejsce – na ulicę Malioboro wokół której można znaleźć hostele i guesthousy.

Yogyakarta

Po znalezieniu odpowiedniego lokum, które standardem nie odbiegało od tego co widzieliśmy już w Jakarcie (zmurszałe ściany, odrapane tynki, stare drewniane łóżka itd.) wiedzieliśmy już, że mimo warunków lokalowych jest to miasto zdecydowanie o wiele ciekawsze niż Jakarta. Przede wszystkim jest o wiele mniejsze i bardziej rozwinięte a poza tym jest w pewnym sensie centrum kulturalnym i naukowym Javy. Jest tutaj mnóstwo producentów batiku (pięknie tkanej i malowanej tkaniny) oraz wiele uniwersytetów i szkół. Ulica Malioboro pełna jest sklepów i wystaw a wzdłuż chodników ustawiają się handlarze ze stoiskami pełnymi towarów. Oczywiście niemal każdy wita turystów swoim „Hello Mister!” (często bez względu na to czy skierowane jest to do mężczyzny czy kobiety) 😉 i proponuje jakieś usługi – najczęściej transport rowerową rykszą lub konnym powozem.

riksza

W Yogyakarcie znajduje się też duży rynek, muzea i Pałac Sułtana – Kraton. Jeśli chodzi o Pałac Sułtana to nie ma w nim żadnego przepychu i poza eksponatami w postaci kukieł dworskich sług sułtana oglądanymi w pomieszczeniach zza szyby, wystawy dworskich instrumentów muzycznych, historii kolejnych sułtanów i głównej sali zwanej Bengsal Kencana (Złota Sala) z bogato dekorowanym sufitem podtrzymywanym kolumnami, w zasadzie nawet tutaj widać biedę. Dość powiedzieć, że po trzęsieniu ziemi, które miało tu miejsce w 2006 roku (miało 6,3 stopnia w skali Richtera i zginęło wtedy około 6 tysięcy osób) część zrujnowanych budynków pałacowych została już wzniesiona jako drewniana. Pozostałą część kompleksu pałacowego, niedostępną już dla turystów zamieszkuje obecny sułtan. Całość budynków ma ciekawą architekturę typową dla Javy zbudowaną głównie w początkach XVIII wieku.

palac sultana

Oprócz tych miejsc na uwagę zasługuje jeszcze Pasar Ngasem (Ptasi Rynek) na którym handluje się przede wszystkim ptakami, ale również różnego rodzaju zwierzętami, gadami i owadami. Nie są to jednak widoki dla osób o słabszych nerwach bo warunki w jakich się tutaj trzyma te zwierzęta często wołają o pomstę do nieba. Tuż za Pasar Ngasem znajdują się ruiny Taman Sari (Pałacu Wodnego) na które można się wspiąć po schodach i zobaczyć dachy niskiej zabudowy Yogyakarty. Wokół tych ruin można pobłądzić w bardzo ciasnych uliczkach zabudowy mieszkalnej mieszkających tu lokatorów.

obrzeza Yogyakarty

obrzeza Yogyakarty

Wieczorami na ulicach Yogyakarty jest równie gwarno jak w dzień, a na Malioboro w miejscach gdzie w dzień handluje się odzieżą i pamiątkami pojawiają się często stragany z indonezyjskim jedzeniem. Do niskich stoliczków przysiada się bez obuwia wprost na dywanikach a do takich miejsc przychodzą często grający na różnych instrumentach grajkowie. Jest miła atmosfera a „instrumentaliści” nie nalegają nawet by za tę przyjemność im płacić jak to często zdarza się w innych miejscach Azji. Przechadzając się wieczorem po Malioboro spotkaliśmy dwóch Polaków: Mariusza i Ryśka, którzy wybrali się w półtoramiesięczną podróż po Indonezji. Miło było porozmawiać w polskim języku z osobami ciekawymi tej części świata 🙂

koncert

Z Yogyakarty warto udać się 45 km na północ do miejsca zwanego Borobudur gdzie znajduje się ogromna i przepiękna świątynia buddyjska przypominająca rozmachem świątynie Angkor Wat. Jest jednak starsza bo pochodzi z VIII wieku a jej architektura jest bardzo interesująca. Zbudowana z bloków kamiennych o objętości 60 tys. m3 na podstawie powierzchni o rozmiarach 118 x 118 metrów posiada osiem pięter kwadratowych tarasów (po trzech z nich można spacerować dookoła budynku) zakończonych trzema kolejnymi ale o okrągłym kształcie zakończonych wysoką stupą na samym szczycie. Na każdym z tarasów po których można spacerować znajdują się charakterystyczne dla Borobudur stupy przypominające odwrócony dzwon w którym znajdują się posągi Buddy. W sumie jest ich aż 72, a niektóre z nich ze względu na uszkodzenia odsłaniają posągi Buddy. Ściany świątyni zawierają piękne płaskorzeźby przedstawiające różne tradycyjne sceny buddyjskie. W to miejsce przybywają czasem rozmodleni buddyści zasiadający pośród stup i składający modły w kierunku centralnej części świątyni.

Borobudur

Drugim wartym uwagi miejscem w pobliżu Yogyakarty jest Prambanan. Wioska Prambanan znajduje się w odległości 17 km od Yogyakarty a znana jest przede wszystkim z pięknej hinduskiej świątyni pochodzącej podobnie jak Borobudur z VIII wieku. Właściwie nie jest to pojedyncza świątynia ale kompleks świątyń z których najwyższa o nazwie Shiva Mahadeva znajduje się w centralnym miejscu i otoczona jest przez cztery inne świątynie: Candi Brahma, Candi Vishnu, Candi Nanu i Candi Sewu. W każdej z nich znajdują się posągi bóstw odpowiednie nazwie poszczególnych świątyń. Niestety niektóre znich ze względu na zniszczenia i prace rekonstrukcyjne są zamknięte i nie można do nich wejść. Podczas naszej wizyty również główna świątynia tego kompleksu była zamknięta więc jej posągi pozostały dla nas tajemnicą. Również w tym kompleksie ściany są bogato zdobione płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny różnych historii religijnych – tym razem oczywiście hinduskich.

Prambannan

W Yogyakarcie i jej okolicy spędziliśmy trzy dni. Czasem dopadał nas intensywny rzęsisty deszcz, który o tej porze na Jawie jest normalnym elementem pogody, ponieważ panuje tutaj tzw. pora mokra. Jednak na ogół upały i ciężkie wilgotne powietrze mocno dawały się we znaki i do wczesnych godzin popołudniowych potrafiły mocno nas wymęczyć. Potem często przychodziły opady i powietrze nabierało odrobinę „oddechu”. W dalszą podróż zdecydowaliśmy udać się lokalnym autobusem by dotrzeć do wulkanu Bromo a stamtąd dalej na wschód Javy.

Na koniec bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Zakwaterowanie: Najwięcej guesthousów znajduje się na ulicach Pajeksan, Yojonegran i Sosrowijayan, które znajdują się po zachodniej stronie ulicy Malioboro. Ceny rozpoczynają się od 70 tys. ruppiah w górę.
Jedzenie: Jeżeli chcemy posilić się lokalnym indonezyjskim jedzeniem to najlepiej skorzystać z ulicznych barów umiejscowionych wzdłuż ulicy Malioboro w jej północnej części po wschodniej stronie drogi. Dobre i niedrogie jedzenie można zakupić w restauracjach indonezyjskich znajdujących się w centrum handlowym przy ulicy Malioboro po stronie zachodniej przed ulicą Ahmad Dahlan. Restauracje te znajdują się na najniższym poziomie sklepu.
Transport: Do Borbudur i Prambanan można dojechać lokalnym środkiem autobusem publicznym, ale cena biletu do jednego z tych miejsc wynosi 20 tys. ruppiah. Jeżeli chcemy więc odwiedzić oba te miejsca to musimy wydać co najmniej 80 tys, ruppiah na osobę. Do tego dochodzi dojazd do dworca autobusowego lokalnym autobusem miejskim za około 3 tys. ruppiah w jedną stronę. Lepszym rozwiązaniem jest skorzystanie z przejazdu przez dowolne biuro turystyczne, które za podróż minivanem w oba te miejsca w najtańszej opcji pobiera opłatę 60 tys. ruppiah. Najtańsza opcja oznacza wyjazd o godz. 5:00 rano (powrót około godz. 13:00). Oczywiście bilety wstępów na teren kompleksów świątynnych musimy nabyć we własnym zakresie.
Bilety wstępu: Uwaga: biety wstępu do Borobudur kosztują 15 USD na osobę! Taka sama cena dotyczy wstępu do Prambanan. Jedyną tańszą opcją jest zakup biletu wcześniej przez agencję u której kupujemy przejazdy (ale cena i tak wynosi ponad 12 USD) lub za okazaniem międzynarodowej legitymacji studenckiej (wtedy bilet kosztuje 8 USD o czym w Borobudur nikt nie mówi i nie ma żadnej informacji przy kasie, a warto o tym wiedzieć, żeby nie „przepłacać”).

Jakarta – nadzieja na lepsze jutro Indonezji

środa, luty 10th, 2010

Nasze pierwsze oderwanie się od stałego lądu poprzedzone było nocą spędzoną na singapurskim lotnisku. Nie było najgorzej. Warunków do spania nie było, ale i tak udało się zasnąć na prawie trzy godziny. Zanim jednak dojechaliśmy na lotnisko okazało się, że ostatnie metro na Changi Airport pojechało sobie dokładnie w momencie gdy wysiadaliśmy na stacji przesiadkowej. Chwilę później na wyświetlaczach pojawił się napis „No more MTR service. The last train departed.”. Nie byliśmy jedynymi, którzy zostali w ten sposób zaskoczeni. Była godzina 0:15 i na stacji kłębił się mały tłumek, który liczył jeszcze na cud w postaci jakiegoś dodatkowego zabłąkanego składu jadącego w kierunku lotniska. Przez chwilę nawet zabłysło światełko nadziei bowiem podjechało metro, które zatrzymało się na stacji, ale głosy z głośników wyraźnie oznajmiły „this train is not for boarding” i drzwi wagonów nawet się nie otworzyły. Trzeba było się ratować inną metodą dotarcia na Changi Airport. Jakby spod ziemi znalazł się wśród nas Sinagpurczyk jadący na lotnisko, który zaproponował nam wspólną podróż taksówką. Po dotarciu na „Budget Terminal” przemieściliśmy się jeszcze shuttle busem na Terminal nr 2, a potem po kolejnej przesiadce Sky Trainem na Terminal nr 1, bo właśnie z tego terminala następują odprawy linii Lion Air, którymi lecieliśmy. Tutaj po zlokalizowaniu naszych stanowisk odprawowych udaliśmy się by poszukać jeszcze jakiegoś dogodnego miejsca by uciąć krótki sen przed tym jak stanowiska rozpoczną odprawy. Znaleźliśmy miejsce na piętrze gdzie obok biur różnych linii lotniczych spało już kilku travelersów więc ułożyliśmy bagaże by mieć je pod kontrolą (czyli przygniecione górnymi częściami ciał ;-)) i wprost na podłodze w półsiedzących pozycjach zasnęliśmy do czasu otwarcia Lion Air. Trzy godziny „pół snu” otumaniły nas nieco, ale dzielnie udaliśmy się by odprawić nasze plecaki. Tutaj jednak czekała nas mała niespodzianka. Pani odprawiająca poprosiła nas o bilet potwierdzający termin opuszczenia Indonezji. Na taki wymóg nie byliśmy przygotowani, ponieważ żadne informacje dotyczące wiz indonezyjskich nie zawierały żadnych wzmianek o biletach wyjazdowych! Na nasze zapewnienia, że bilety mamy zarezerwowane, ale nie mamy ich wydrukowanych powiedziano nam, że bez wydruku się nie obędzie. Dziwna sprawa. Przecież byliśmy jeszcze w Singapurze a już zaczęto „się czepiać” procedur, które obowiązują (lub nie!) w Indonezji. Zaczął się więc wyścig z czasem. Najpierw by spreparować fikcyjny bilet (przecież nie wiemy jeszcze dokładnie dokąd i jakim środkiem transportu udamy się w następnej kolejności), a potem by jakoś go wydrukować. Ola dzielnie w tym czasie raz po raz atakowała stanowisko Lion Air z kolejnymi pytaniami i prośbami. Widać było, że obsługa ma już nas serdecznie dosyć i wreszcie po kolejnym ataku upór zwyciężył. Kazano nam wypełnić jakieś oświadczenie i wydano karty pokładowe  Na 10 minut przed zamknięciem odpraw dotarliśmy do właściwego gate’u. Uff…
Lecąc nad różnymi małymi wyspami znajdującymi się na północy Indonezji widać było przede wszystkim uprawy na zalanych polach ryżowych i mnóstwo instalacji do połowów oceanicznych. Po wylądowaniu w Jakarcie odprawa przeszła wyjątkowo gładko i zarówno wiza „on arrival” jak i odprawa paszportowa odbyła się błyskawicznie i bez problemów. W razie pytań o bilet wyjazdowy z Indonezji mieliśmy już przygotowane gotowe rezerwacje do wydruków, ale nikt o takie dokumenty nawet nie poprosił. Kolejny raz okazuje się, że niektóre służby starają się być nadgorliwe i niepotrzebnie psują krew turystom 😉
Jakarta powitała nas mimo wczesnej pory ciężkim, gorącym i wilgotnym powietrzem. Lotnisko było czyste, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że to jedno z nielicznych miejsc w tym mieście, które mogą się tym pochwalić. Dalej już miało być tylko coraz brzydziej i brudniej. Zakupiliśmy bilety na shuttle bus do dworca kolejowego Gambir znajdującego się w centralnej części Jakarty i po kilkunastu minutach czekania ruszyliśmy w drogę. Autobusy w Jakarcie nie jadą od razu do celu tylko zatrzymują się wszędzie tam gdzie mogą znaleźć się jacyś pasażerowie a „naganiacz” okrzykami i wędrówkami wokół autobusu szuka kolejnych chętnych. Tak dzieje się niemal bez przerwy, aż autobus „pęka w szwach”. Tak więc zanim autobus ruszył na dobre to mogliśmy jeszcze oglądać kolejne dziwne miejsca do których „zwijał” autobus. Nawiasem mówiąc autobusy miejskie w Jakarcie wyglądają jak cuda techniki wyklepywane ręcznie w garażu. Trudno powiedzieć jakie czasy pamiętają. Karoseria jest nierówna, lampy wyglądają jakby były wpasowywane „na siłę”, lakier wygląda jak ręcznie kładziona pędzlem farba olejna, nie posiadają drzwi (ponieważ ludzie wsiadają w biegu). Wewnątrz pojazdu układ kierowniczy ciasno wciśnięty między kolanami kierowcy jest niczym nie osłonięty a z mechanizmów spoziera rdza. Do tego często zdarzają się przypadki „odpalania na pych”, których byliśmy świadkami (dzieci pchające autobus, po czym wskakujące do niego w biegu).

Autobus Jakarta

Na dworcu Gambir zaatakowały nas tłumy taksówkarzy i tuk-tukarzy oferujących swoje usługi. Mimo zmęczenia, niewyspania, gorąca, potu itd. odparliśmy wszystkie te ataki i z ciężkimi plecakami udaliśmy się w kierunku ulicy gdzie znajdują się guesthousy.
Chodzenie ulicami Jakarty jest niebezpieczne i trzeba być ostrożnym gdzie stawia się stopy, bowiem chodniki są dziurawe jak ser szwajcarski, a pod płytami płyną rynsztoki pełne ścieków i śmieci więc łatwo o „wypadek”. Po dotarciu do pierwszych guesthousów okazało się, że ceny za noclegi są niemal dwukrotnie wyższe niż te, które opisywane były w przewodnikach jeszcze trzy lata temu. Ale do takiego stanu zdążyliśmy się już przyzwyczaić w innych miastach Azji więc zaskoczenia nie było. Zaskoczeniem był jedynie standard guesthousów. O ile spodziewaliśmy się, że same pokoje będą brudne i ciemne to same guesthouse okazały się być tak zaniedbane i zapuszczone, że aż trudno uwierzyć, że obsługa nie przykleja się do ścian lub mebli, które pamiętają chyba wszystkie możliwe wysypiska. Najdziwniejsze było jednak to, że obsługa pokazująca warunki zakwaterowania za każdym razem była w pewnym sensie nawet dumna z tego co prezentowała 🙂 Pourywane klamki, odrapane ściany, poklejone od brudu podłogi, zwisające na gołych drutach żarówki, drewniane lub metalowe obdrapane prycze niczym w więziennych celach w półmroku jaki panował i kręcący się (całe szczęście!) wentylator. Po obejrzeniu kilku takich miejsc i negocjacjach cenowych zdecydowaliśmy się w końcu na najsensowniej wyglądający w pułapie cenowym, na który mogliśmy sobie pozwolić. Na dachu tuż obok pokoju widać było myjącego się w spływających strugach z kanalizacji szczura. Ale i tak były to warunki lepsze niż to co widzieliśmy wcześniej.

Szczurek

10-milionowa Jakarta jest dla mieszkańców Indonezji tym czym dla Polaków był Zachód w okresie sowieckim. Przybywają tu tłumnie w poszukiwaniu swojego szczęścia widząc w stolicy swoją szansę na poprawę bytu. Jakarta jest więc zatłoczona, brudna, głośna a do tego bardzo zanieczyszczona spalinami pojazdów, które zalewają każdą ulicę miasta. Do tego dochodzi głośny ryk wydobywający się z tłumików motocykli i śmiesznych trójkołowych tuk tuków. Podejrzewamy, że kierowcy albo przepalają te rury jakimś niskiej jakości paliwem i jeżdżą z podziurawionymi układami wydechowymi, albo celowo je rozszczelniają by podnieść poziom hałasu jaki wydają na jezdni by zwracać na siebie uwagę.

Ulica w Jakarcie

Wychodzi z tego jeden wielki ryk i smog, który w gorącu jakie tu panuje jeszcze bardziej męczy i zniesmacza. W wielu miejscach miasta płyną kanały pełne śmieci i ścieków, a zapach który się z nich unosi jest łatwy do przewidzenia. Na ulicach pełno jest straganów i przewoźnych budek z indonezyjskim jedzeniem, na które nawet nie byliśmy w stanie się dłużej patrzeć. Suszone ryby, jajka, jakieś kawałki mięs leżące nie wiadomo jak długi czas za szklanymi brudnymi szybkami w czterdziestostopniowym upale wywołują w najlepszym wypadku niechęć. Do tego dochodzi ogromny uliczny bałagan, mnóstwo garnków, szmat i kartonów wprost na słońcu lub pod zawieszonymi foliami.

Ulica w Jakarcie 2

Głównymi atrakcjami turystycznymi Jakarty, które możemy polecić są meczet Mesjad Istiqlal, katedra katolicka, Pomnik Narodowy oraz dzielnica Kota.
Meczet Mesjad Istiqlal jest największym meczetem w całej Południowo-Wschodniej Azji. Jego ogrom rzeczywiście robi wrażenie, chociaż sama architektura ma w sobie coś kompromisowego pomiędzy tradycyjnymi meczetami, a nowoczesnymi blokowiskami. Oczywiście ażurowe, przewiewne ściany są tutaj podstawą i nadają typowego muzułmańskiego klimatu. W ogromnym wnętrzu znajdują się nawet monitory LCD dla tych, którzy znajdują się w tyle pomieszczenia. W okresach szczytowych na modlitwy przychodzi tutaj ponad 25 tys. muzułmanów.

Masjid Jakarta

Tuż po przeciwnej stronie drogi od głównego wejścia do meczetu znajduje się ogromna katedra katolicka wybudowana w 1901 roku w miejsce poprzedniej katedry, która nie wytrzymała próby czasu. Katedra jest bardzo interesująca architektonicznie i posiada bardzo ładne wnętrza, których mogłyby pozazdrościć niektóre europejskie kościoły.

Katedra Jakarta

Pomnik narodowy – Monas znajdujący się w centrum Jakarty jest doskonałym miejscem widokowym na to miasto. Wysoki na 132 metry, zbudowany w formie ogromnego znicza, zakończony jest rzeźbieniami w kształcie płomieni, które pokryte są 35 kilogramami złota. Budowę tego pomnika zakończono w 1975 roku.

Monument Jakarta

Poza centrum w zasadzie na uwagę zasługuje jeszcze dzielnica Kota, której centralne miejsce zajmuje rynek Taman Fatahillah. Widać tutaj pozostałości kolonialnego XVII i XVIII-wiecznego budownictwa holenderskiego. Ale prawdę mówiąc poza muzeami znajdującymi się wokół rynku nie ma tutaj za wiele do zobaczenia. Można udać się na północ w kierunku portu Sunda Kelapa, w którym mimo dawno już upadłej prosperity ciągle widać ruch przeładunkowy. W porcie stoją stare jak świat drewniane odrapane z farby statki przy których ciągle ciężko pracują ludzie. Widok jest tutaj raczej przygnębiający jako, że widać tutaj jak na dłoni biedę i brud panujący wszędzie dookoła. Nad betonowymi brzegami portu mnóstwo jest slumsów a śmieci wysypywane są wprost do wody.

Sunda Kelapa

Idąc pomiędzy Kotą a Sunda Kelapą przechodziliśmy pod wiaduktem pod którym mieszkają setki, a może tysiące ludzi w zaaranżowanych przez siebie mieszkaniach z dykty, kartonu, w niektórych miejscach wprost na ziemi stoją stare rozklekotane meble stanowiące granice mieszkań różnych rodzin. Do tego dochodzą oczywiście zapachy ścieków i śmieci, które długo nie pozwalają zapomnieć o panujących tutaj warunkach.
Ciekawostką, która nas zaskoczyła w Indonezji są rozwiązania związane z koleją. Tory prowadzone są wprost poprzez ulice i w niektórych miejscach przebiegają po nieistniejących w zasadzie wiaduktach, tzn. tory wiszą bez podkładów tuż nad ciasną drogą. Dworce kolejowe (np. Pasar Senen) znajdują się przy drodze tuż za płotem a tory kolejowe przecinające drogę zamykane są po prostu dużymi metalowymi bramkami. W dodatku na torach rozkładają się handlarze ze swoimi kramikami; gdy pociąg rusza z dworca rozlega się dzwonek, otwierane są bramy, żeby pociąg mógł przejechać, a handlarze zwijają swoje manele by zaraz po tym jak pociąg przejedzie rozkładać się znowu 🙂

Tory na ulicy - Jakarta

Spędzenie w Jakarcie więcej niż 2-3 dni nie ma raczej większego sensu. Mało przyjazne miasto, w którym tłok i bród mocno daje znać o sobie, szybko staje się męczące. Z Jakarty będziemy teraz przemieszczać się na wschód Javy. Wyspa Java ma około 1000 km długości a Jakarta znajduje się na samym zachodzie więc zanim przedostaniemy się na kolejną wyspę Indonezji – Bali – mamy spory dystans do pokonania. Tym bardziej, że chcemy zobaczyć wiele ciekawych miejsc w centralnej i wschodniej części Javy. Są tu bowiem ogromne, wciąż aktywne wulkany a także świątynie starsze niże te, które znajdują się w Angkor Wat. Ale o tym będziemy donosić w następnych wpisach naszego blogu.

Tymczasem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Zakwaterowanie: Najwięcej guesthousów znajduje się na ulicach Jalan Jaksa i Kebon Sirih Barat. Ceny rozpoczynają się od 80 tys. ruppiah w górę.
Jedzenie: Nie polecamy lokalnego jedzenia więc jedyną radą jakiej możemy udzielić jest przyrządzanie posiłków samodzielnie z zakupionych w sklepie produktów (koniecznie w sklepie z klimatyzacją). Można też skorzystać z jednej z sieciowych restauracji, które znajdują się na dworcach kolejowych i w ścisłym centrum Jakarty. Poziom czystości pozwala na spożywanie bez większych rozterek, a ceny są na przyzwoitym poziomie.
Transport: Po mieście najlepiej poruszać się pieszo. W ścisłym centrum odległości są do pokonywania „na nogach”. Jeżeli chcemy udać się w inną część miasta to najlepiej skorzystać z tuk tuka, ale cenę ustalić z tuk-tukarzem zanim wsiądziemy. Dobrym i sprawdzonym rozwiązaniem jest też przemieszczenia się w inną część Jakarty zwykłym pociągiem by stamtąd dalej przejść pieszo. Cena za bilet na pociąg w ramach dworców Jakarty wynosi nie więcej niż 2 tys. ruppiah.