Kuala Lumpur – Thaipusam i wizyta u malezyjskich przyjaciół

Po nocy spędzonej na lotnisku w Colombo i kilku godzinach lotu, dotarliśmy do Kuala Lumpur. Było wczesne popołudnie a temperatura po wyjściu z samolotu dala nam wyraźnie do zrozumienia, ze jesteśmy bardzo blisko równika. Nieziemski upal (zgodnie z tym, co mówiły nasze prognozy w telefonach, temperatura odczuwalna wynosiła 47 st.C!) i lepkie od wilgoci powietrze. Wydawało się, że po prostu się ugotujemy. Nie zdążyliśmy nawet dotrzeć do miejsca, z którego odjeżdżają autobusy do centrum miasta, gdy błękitne niebo w momencie zasnuło się ciemnymi chmurami i lunął rzęsisty, ulewny deszcz, charakterystyczny dla klimatu okołorównikowego. Lało bez przerwy przez cala drogę do miasta (prawie godzina), ale w chwili kiedy dojeżdżaliśmy do celu, niebo znów się przejaśniło i przez kolejne kilkanaście minut mogliśmy obserwować błyskawicznie schnące w upale kałuże i chodniki.
W Kuala Lumpur nasza wycieczka na chwile się rozdzielała, ponieważ my byliśmy umówieni, że zatrzymamy się u naszej koleżanki – Penny, poznanej przed dwoma laty w Nowej Zelandii, natomiast reszta ekipy udała się do hotelu zarezerwowanego przez Mariusza.
Pierwszy wieczór w Kuala Lumpur spędziliśmy w towarzystwie Penny i jej siostry. Dziewczyny są pochodzenia chińskiego, więc na kolacje były typowo chińskie dania, przygotowywane przez Jessicę. To było dla nas spore zaskoczenie, bo po 3 miesiącach spędzonych w Chinach, wydawało nam się, ze Chińczycy w ogóle w domach nie gotują, tylko zawsze wychodzą gdzieś zjeść na ulicy, bo jest tanio i smacznie. Ale domowe, chińskie jedzenie okazało się prawdziwym hitem. Było pysznie. Wieczór mieliśmy spędzić na spotkaniu związanym z zakończeniem obchodów chińskiego nowego roku. Trzeba tu zaznaczyć, ze Nowy Rok obchodzi się zgodnie z chińskim kalendarzem 15 dni. Dzień ostatni jest zawsze świętowany w szczególny sposób, ponieważ jednocześnie ma on dla Chińczyków takie znaczenie, jak dla nas Walentynki, wiec przy okazji jest to święto zakochanych 🙂 Na zakończenie obchodów chińskiego nowego roku, Penny zabrała nas do parku z jeziorkiem, w którym była specjalnie z tej okazji zorganizowana impreza. Były koncerty, występy, puszczanie lampionów, a także specjalna, walentynkowa zabawa wywodząca się z dawnej tradycji chińskiej (kiedy to dziewczyny nie wychodziły z domów aż do takiego właśnie momentu). Polegała ona na tym, ze dziewczyny na pomarańczach pisały swoje imiona i numery telefonów, następnie na znak prowadzącego wrzucały owoce do jeziorka. W kolejnym etapie zabawy, chłopcy uzbrojeni w foliowe torby wchodzili do wody i wyławiali z niej pomarańcze. Oczywiście im więcej, tym lepiej.

Rzucanie pomaranczy

W ostatnim etapie, który już odbywa się poza widokiem publicznym, chłopcy dzwonią do dziewczyn, których numery wyłowili i umawiają się na randki. Niestety nie mamy pojęcia na ile ta metoda swatania jest skuteczna i jak często kończy się bajkowym „i żyli długo i szczęśliwie”. Szczerze mówiąc trochę to nudne, z naszego punktu widzenia dziwne ale emocje, jakie cala zabawa wzbudzała w Chińczykach, ogromne zaangażowanie, radość, wiarę w znalezienie swojej miłości właśnie w ten sposób, po raz kolejny uświadomiły nam, jak bardzo różnią się poszczególne kraje miedzy sobą. Jednak zmęczenie nieprzespaną nocą dało o sobie znać i nie wytrwaliśmy do końca imprezy.
Następnego dnia wstaliśmy gdy było jeszcze ciemno. Penny obiecała nas zawieźć do Batu Caves na obchody Tahipusam ale doradziła, żebyśmy przed godz. 7:00 wyszli z domu, by uniknąć największych korków po drodze i dotrzeć na miejsce jak jeszcze nie będzie tam koszmarnych tłumów. Tak tez zrobiliśmy. I oczywiście okazało się, że było to idealne rozwiązanie. O naszych doświadczeniach z Thaipusam (jak również o samym święcie, jego historii i tradycjach) możecie przeczytać tutaj: „Thaipusam – przerażające święto ku czci Murugana”. W tym roku jednak, Thaipusam miał trwać nie 3 dni, jak dwa lata temu, a zaledwie 1 dzień. To właśnie spowodowało, ze niewyobrażalne tłumy nadciągały do jaskiń ze wszystkich stron i jeszcze przed godzina 9:00 wszystkie drogi dojazdowe do Batu Caves były zalane powoli przemieszczającą się masą ludzką, pragnącą dołączyć do barwnych pochodów, otrzymać błogosławieństwo, dać się ponieść świątecznemu szaleństwu.
Podobnie jak poprzednim razem, byliśmy zachwyceni – różnorodnością kolorów, zapachów, muzyki, przy której tak łatwo było zapomnieć o realnym, otaczającym nas świecie.

Brama wejsciowa

Strzyzenie

p1000645

p1000725

p1000651

pic_1989

Będąc tu po raz drugi, czuliśmy się jak stali bywalcy – mało nas dziwiło to co się działo wokoło, mogliśmy dzięki temu w zdecydowanie większym stopniu oddać się współuczestniczeniu w obrzędach, nie myśląc tylko o zrobieniu jak największej liczby zdjęć. Większość z zaobserwowanych przez nas obrzędów była jedynie potwierdzeniem tego, ze wszystkie magiczne rytuały, które opisywaliśmy dwa lata temu, dzieją się naprawdę. Z tego miejsca możemy potwierdzić, ze wszystko jest absolutna prawdą. Dodatkowo, widzieliśmy dwie całkowicie nowe sytuacje, które wprawiły nas w jeszcze większe osłupienie! Pierwszą z nich był zaprzęg ciągnięty przez dwie krowy – ale, co niewyobrażalne – krowy tez były w transie! Miały oszalały wzrok i toczyły pianę z pysków, szarpiąc się i wyrywając woźnicy. Przed nimi szli panowie z gwizdkami by „odgarniać” tłumy i zrobić miejsce temu dziwnemu zaprzęgowi – krowy ciągnęły ogromy ołtarz przyozdobiony oczywiście pawimi piórami, a przed ołtarzem siedział powożący krowy uczestnik Thaipusam, które kijem uruchamiał ten zaprzęg w kierunku schodów prowadzących do jaskini. Niestety zaprzęg poruszał się tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zrobić mu sensownego zdjęcia ani nawet zobaczyć w jaki sposób ten orszak miał dostać się po schodach na samą górę przed ołtarz Murugana. Natomiast pod koniec dnia zobaczyliśmy jednak coś, co kilkakrotnie przerosło nasze dotychczasowe doświadczenia z tym świętem – na potężnej, wysokiej na 2 metry konstrukcji z metalowych prętów, wniesiono pątnika, który miał haki powbijane w cale ciało w taki sposób, że wyglądał, jakby leciał nad ziemia rozpięty pomiędzy tymi prętami. I tu znowu z wrażenia i prędkości poruszania się tej niesionej przez innych uczestników święta konstrukcji nie udało się na czas wyciągnąć aparatu, żeby zrobić zdjęcie, ale to co w ostatniej chwili udało się złapać z daleka teraz mocno powiększone, pokazujemy poniżej, dla pełnego zrozumienia Czytelników, dlaczego było to coś wyjątkowego.

p1000759

Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, jak niesamowite dokonania leżą w zasięgu możliwości człowieka w obszarach niezbadanych jeszcze przez naukę.

Następny po święcie Thaipusam dzień w Kuala Lumpur spędziliśmy na spacerowaniu po mieście i drobnych zakupach, a wieczorem udaliśmy się na lotnisko, skąd mieliśmy lot do Dhaki, stolicy Bangladeszu.

Prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Do Batu Caves z Kuala Lumpur najlepiej udać się miejskim autobusem lub pociągiem KTM – cena 2 MYR (około 2 zł) w jedną stronę.

Leave a Reply