Peterborough, Broken Hill i Cobar czyli z Port Augusta do Sydney

Po nocy spędzonej na campingu w Port Augusta obok jeziora pokrytego pianą (wiatr wiał tak mocno, że rozwiewał pianę po nabrzeżu i wdmuchiwał ją na drogi w miasteczku) następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę do Sydney. Tuż za Port Augusta trasa wiła się niczym wąż ogrodowy, którego nie udało się jeszcze do końca rozwinąć. Prowadziła przez wysokie wzgórza z pięknymi polankami i wyłaniającą się wreszcie zielenią drzew.
Najbliższym miasteczkiem jakie mieliśmy na swojej trasie było miasteczko o swojsko brzmiącej nazwie Peterborough 😉 No i jednak okazało się, że mimo pokonanych przez nas gór zwiastujących kompletną zmianę otoczenia znowu pojawiły się outbackowe klimaty australijskich prerii. Peterborough to dziko-zachodnia mieścinka chwaląca się zabytkową stacją kolejową z XIX wieku. Wszystkie budynki wzdłuż głównej drogi żywcem przypominały westernowe miasteczka w których rządzi szeryf a pył i kurz fruwa po ulicach. Nawet informacja turystyczna została tutaj usytuowana w starym wagonie kolejowym przerobionym na małe biuro.

Peterborough

Tego dnia naszym celem było jedna dotarcie do Broken Hill. Miasto już samą nazwą wzbudzało nasze zainteresowanie zwiastując klimaty rodem z horrorów o opuszczonych starych domach w których działy się różne dziwne rzeczy 😉 Zanim tam jednak dotarliśmy nadal mogliśmy podziwiać niesamowite klimaty outbacku. Wieczorem po raz kolejny obrazy zachodzącego słońca nad preriami zapierały dech w naszych piersiach. Dla takich widoków warto przemierzać tysiące kilometrów, wiemy bowiem, że już nigdzie indziej tego nie doświadczymy, a odbieranie ich całym sobą zapisze je w naszej pamięci na zawsze.

Zbliżając się do Broken Hill przejechaliśmy kolejną w trakcie naszej podróży po Australii granicę stanów. Tym razem opuszczaliśmy South Australia (Południową Australię) a wjeżdżaliśmy do New South Wales (Nowej Południowej Walii). Granica stanów, którą przejeżdżaliśmy znajduje się w okolicy miasteczka Cockburn tuż przy położonej przy drodze kafejce, a znaki, które wskazywały granicę wyglądały na nieruszone od wieków 🙂

Granica SA - NSW

Do Broken Hill przybyliśmy równo z zachodem słońca w czasie pełni księżyca, który towarzyszył nam przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów drogi. Księżyc w czerwonej poświacie zachodzącego słońca wisiał tuż nad wyłaniającym się miastem a jego ogromna tarcza świecąca w taki sposób jakiego nigdy wcześniej jeszcze nie widzieliśmy wskazywała nam drogę. Broken Hill to historycznie jedno z najważniejszych miejsce w Nowej Południowej Walii. W połowie XIX wieku w rejonie tego miasta żyło około 40 tys. Aborygenów. W 1841 roku dotarł tutaj pierwszy Europejczyk Thomas Mitchell. W krótkim czasie ludność miasteczka dzięki bogatym złożom rudy cynku i ołowiu (do dzisiaj jest tutaj jedna z największych na świecie kopalni tych surowców) urosła do ponad 20 tysięcy stając się w 1891 trzecim co do wielkości miastem w Nowej Południowej Walii.
Poniżej zdjęcie centralnego miejsca w miasteczku – Town Hall pochodzące z 1891 roku. Wykonaliśmy je robiąc zdjęcie tablicy informacyjnej umieszczonej przy skrzyżowaniu obok, którego znajduje się ten budynek.

Broken Hill

W tamtych czasach Broken Hill zasłynął nie tylko z tych bogactw naturalnych, ale również ze złych warunków życia i częstych burz piaskowych. Dzisiaj to miejsce o niezmiennej populacji mieszkańców od XIX wieków jest pięknym miasteczkiem z dobrze utrzymanymi od XIX wieku ulicami i budynkami. Klimat tamtych czasów jest więc nadal wyczuwalny w centrum miasta i dla chętnych doświadczania takich klimatów jest sporą atrakcją. Stąd do Sydney jest już „tylko” 1100 km. Ten sam budynek, którego fotografię zamieściliśmy powyżej dzisiaj wygląda tak:

Broken Hill 2

Pozostałe ulice i budynki są równie piękne i klimatyczne, szczególnie dla amatorów dzikiego zachodu i śladów XIX-wiecznej atmosfery.

Ulice Broken Hill

Kolejnego dnia naszej drogi do Sydney przebyliśmy następne 500 kilometrów by dotrzeć do miasteczka Cobar. W drodze zaskoczyła nas plaga szarańczy, która całymi chmurami przelatywała nad drogą. Widok był przerażający! Ogromne owady ze skrzydłami jak helikoptery uderzały w maskę samochodu i szyby pojazdu sprawiając, że w krótkim czasie widoczność przez zaklejoną od owadów szybę stała się mocno ograniczona. Musieliśmy więc ograniczyć prędkość jazdy do niecałych 50 km/h, żeby w ogóle móc się jakoś poruszać z włączonymi spryskiwaczami i wycieraczkami. Jednak pozostanie na drodze lub obok niej byłoby chyba jeszcze bardziej niebezpieczne. Szczególnie, że o wyjściu z samochodu ze względu na ogromną liczbę tych owadów nie mogło być mowy. Po przejechaniu tych rejonów samochód nadawał się już tylko do wymycia. Nawet dolne części pojazdu mało narażone na uderzenia szarańczy wyglądały jak oblepione plastrem.

Oblepiona rejestracja

Cobar, do którego dotarliśmy jeszcze przed zachodem słońca jest kolejnym miasteczkiem, żyjącym z wydobycia surowców naturalnych. Od XIX wieku wydobywano tu przede wszystkim miedź, a od kilkudziesięciu lat wydobywa się tutaj złoto, srebro, ołów i cynk. Populacja wynosząca około 5 tys. osób w większości żyje więc z górnictwa. Tutaj spędziliśmy kolejną noc w naszej podróży.

Cobar

Ostatniego dnia naszej ponad 3000-kilometrowej podróży na wschodnie wybrzeże mogliśmy podziwiać już swojskie klimaty pól i łąk, gdzie pojawiały się farmy zwierząt i coraz wyraźniejsze oznaki cywilizacji związanej z wielkimi, współczesnymi miastami. Wśród popularnego tutaj bydła i owiec na łąkach można było zaobserwować również lamy. I to w najróżniejszych barwach sierści.

Lamy

Innymi godnymi zarejestrowania akcentami tutejszej przyrody były różne papugi, które można obserwować na drzewach. I to nawet w miejscach znajdujących się tuż przy miastach. Na przykład piękne zielono-czerwone papugi obserwowaliśmy na drzewach tuż obok stacji. Innym razem widzieliśmy wielkie białe papugi z żółtym długim czubkiem na głowie tuż obok pastwiska.

Ponieważ nasza podróż kończyła się dokładnie w okresie weekendu świątecznego na drogach wjazdowych do Sydney można było obserwować ogromne, niekończące się sznury pojazdów, tworzących korki dla tych, którzy opuszczali miasto. Takie obrazy zastaliśmy nawet na podrzędnych drogach (trudno sobie wyobrazić jak wyglądały więc główne drogi wylotowe) i to już kilkadziesiąt kilometrów przed Sydney! My zaś byliśmy szczęśliwcami mogącymi bez przeszkód poruszać się w kierunku miasta 🙂

Koreczki

Tak więc po ośmiu dniach drogi z Alice Springs dotarliśmy wreszcie do miasta, które poprzednim razem na trasie z Melbourne ominęliśmy by nie tracić czasu i dotrzeć do Brisbane w zaplanowanym czasie. Teraz mieliśmy w planach spędzić tutaj najbliższych kilka dni i zobaczyć to co w mieście najpiękniejsze: most Harbour Bridge i oczywiście operę 🙂

Po tej lekturze naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Podróżowanie samochodem: Podróżując samochodem warto pamiętać, że ceny paliwa w różnych częściach miasta są bardzo różne i czasami różnice w cenach dochodzą do 20-30 procent. Jeżeli podróżujemy w terenach gęsto zaludnionych i wiemy gdzie znajdują się stacje paliwowe (warto zaopatrzyć się w mapę lub korzystać z informacji w GPS’ie) to czasem warto pomijać stacje gdzie ceny są wyraźnie wysokie by zatankować w innym miejscu (nie dotyczy to oczywiście terenów outbackowych bo tam stacje zdarzają się raz na kilkaset kilometrów!).
Robiąc zakupy w hipermarketach (Woolworth lub Coles) warto zbierać paragony bowiem przy zakupach powyżej 30 AUD otrzymuje się kupon zniżkowy na paliwo (4 centy/litr) i można oszczędzić dodatkowe kilka dolarów na jednym tankowaniu.

Leave a Reply