Z Melbourne do Brisbane czyli campervanem przez wybrzeże

Po zwiedzaniu Melbourne następnego dnia rano, zgodnie z planem, opuściliśmy hostel i udaliśmy się do punktu odbioru samochodu, który był zlokalizowany kawał drogi za miastem w okolicy lotniska. Najbardziej ekonomicznym sposobem dotarcia na miejsce było dojechanie metrem do jednej z ostatnich stacji i dopiero stamtąd wzięcie taksówki. Jednak okazało się, że metro w Melbourne, jako pierwsze ze wszystkich, którymi do tej pory jeździliśmy, nas przerosło. Najpierw nie mogliśmy znaleźć w ogóle wejścia na perony, później nasz pociąg odjechał w przeciwnym kierunku niż się spodziewaliśmy, choć byliśmy na 100% pewni, że wsiedliśmy do właściwego (dopiero później okazało się, że jedzie w tę stronę którą chcemy, tylko, że najpierw robi koło wokół centrum), a gdy już byliśmy pewni, że jedziemy dobrze, nagle ogłoszono, że ten pociąg jednak pojedzie inną trasą. Ponieważ niezbyt uważnie słuchaliśmy komunikatu uznaliśmy, że musieliśmy coś źle zrozumieć, więc nie wysiedliśmy po tym ogłoszeniu, i na kolejnej stacji przekonaliśmy się, że pociąg jednak skręcił i musimy jak najszybciej wysiąść i wrócić. Po tych wszystkich przygodach udało nam się dotrzeć na przedmieścia, złapać taksówkę i już bez dalszych komplikacji dotrzeć do wypożyczalni samochodów. Załatwienie wszelkich formalności poszło bardzo sprawnie i już po chwili wsiadaliśmy do super campervana, wyposażonego we wszystko, czego można oczekiwać (łącznie z kuchnią, łazienką i łóżkami) a kóry na najbliższe 4 dni miał stać się naszym domem.
Wypożyczając samochód udało nam się trafić na opcję „relocation deal” czyli wypożyczenie samochodu mieliśmy po 1 dolarze za dzień i płaciliśmy tylko za paliwo, ponieważ wypożyczalni zależało na tym, żeby w określonym czasie przejechać tym samochodem z Melbourne do Brisbane. Dodatkowo mieliśmy limit bezpłatnych kilometrów, który spokojnie, ale bez szaleństw na pokonanie tej trasy wystarczał. Mieliśmy więc czas od wtorku do piątku do godziny 15.00 – wtedy samochód musiał być oddany.
Poczuliśmy się wolni i szczęśliwi i wyruszyliśmy w trasę. Pierwszy postój był już po kilku kilometrach – w centrum handlowym postanowiliśmy zrobić zakupy spożywcze stosowne na tak długą podróż, tym bardziej, że wreszcie mieliśmy możliwość gotowania! Wejście do hipermarketu w Australii spowodowało u nas niemal ekstazę. Po ponad pół roku w Azji wreszcie mieliśmy na półkach wszystko to, czego od tak dawna nam brakowało – żółty ser, chleb, normalne wędliny a nawet kabanosy, słodycze takie jakie znamy i lubimy… wszystko wyglądało idealnie. Niestety ceny dosyć szybko wyhamowały naszą radość. Chcieliśmy rozsądnie podejść do tematu, ale i tak kupiliśmy mnóstwo rzeczy z czystego łakomstwa i tęsknoty za znajomymi smakami 🙂
Tak wyekwipowani wyruszyliśmy. Przed nami były niemal dwa tysiące kilometrów a z miejsca w którym znajdowała się wypożyczalnia musieliśmy przejechać przez całe miasto, żeby wydostać się na interesującą nas trasę. Przejazd przez Melbourne tylko utwierdził nas w przekonaniu, że to piękne miasto, do którego chcielibyśmy wrócić na trochę dłużej niż jeden dzień.

Droga w Melbourne

Tuż za miastem wpadaliśmy na Princes Highway która miała nas prowadzić przez najbliższych kilkaset kilometrów, by przed Sydney zamienić się w Grand Pacific Highway
Przystanek na pierwszy nocleg postanowiliśmy zrobić w miejscowości Lake Entrance. To piękne miejsce, w którym ocean łączy się z jeziorami wlewając słoną wodę bezpośrednio do słodkiej. Do celu dotarliśmy wieczorem i to, co zaskoczyło nas najbardziej to temperatura – było 13 stopni (co w porównaniu do pozostałych temperatur panujących w Australii było niesamowitym wyjątkiem)! W pośpiechu przekopywaliśmy bagaże, żeby powyjmować ciepłe ubrania. Niestety przy takiej temperaturze i lodowatym wietrze nasz wieczorny spacer nie doszedł do skutku, odłożyliśmy go na rano. Rano co prawda też było zimno, ale już na tyle przyjemnie, że można było zobaczyć okolicę oraz pływające przy brzegu jeziora czarne łabędzie.

Entrance Lake

Czarne łabędzie

Z Lake Entrance nasza trasa chwilami wiodła samym wybrzeżem. Mijaliśmy po drodze niezliczoną ilość odjazdów na trasy turystyczne i do różnego rodzaju atrakcji. Postanowiliśmy zatrzymać się w miejscu, gdzie będzie dojście do samej wody, by zobaczyć Południowy Pacyfik, więc w następnym miejscu polecanym jako warte uwagi zjechaliśmy z trasy. To, co ukazało się naszym oczom po przejściu na plażę przeszło nasze najśmielsze oczekiwania – surowa przyroda, skały wpadające do wzburzonej wody, klify, przy samym brzegu ogromne głazy na których wygrzewały się stada pelikanów – to wszystko niemal nas zamurowało.

Pelikany

Jakież jednak było nasze zdziwienie gdy weszliśmy na molo a tam, przy specjalnie do tego celu zbudowanych stanowiskach wędkarze oprawiali złowione przez siebie ryby. Wszystkie były ogromne i imponujące, jednak jeden z wędkarzy tuż przez naszym przyjściem złowił rekina. Oczywiście od razu uspokajamy wszystkich, którzy posądzą nas o podniecanie się przestępstwem – dokładnie w tym miejscu wisi tablica informacyjna, która mówi, że w pewnych okresach roku, dorosłe osobniki niektórych gatunków rekinów można odławiać. W wodzie, tuż przy mężczyznach oprawiających ryby beztrosko szalały lwy morskie, w locie łapiąc rzucane im resztki ryb.

Lew morski

Surowość krajobrazu naokoło i żyjące na wolności zwierzęta, które do tej pory oglądaliśmy tylko w ogrodach zoologicznych, zrobiły na nas ogromne wrażenie. Było pięknie! Byliśmy zauroczeni tym, co mogliśmy zobaczyć.

Wybrzeże

Kolejny przystanek zaplanowaliśmy na plaży, która znana jest z tego, że można na niej spotkać kangury przyjazne człowiekowi (nie uciekają od razu jak większość kangurów). Oczywiście spotkanie kangurów jest jednym z nadrzędnych celów naszego podróżowania po Australii bo to symbol tego kraju a wiemy, że jest ich wszędzie bardzo dużo. Zbliżał się już wieczór kiedy dotarliśmy na miejsce. I znów w pierwszej kolejności zobaczyliśmy wspaniały krajobraz skalistych klifów wpadających do spienionego, wzburzonego morza.

Wzburzony Pacyfik

Stojąc na skałach i słuchając roztrzaskujących się fal zapomnieliśmy nawet na chwilę o kangurach. Otoczenie było zachwycające. Gdy „wróciliśmy do rzeczywistości” udaliśmy się na plażę na poszukiwanie tych zwierząt. No i było trochę jak w Kubusiu Puchatku – im bardziej szukaliśmy kangurów, tym bardziej ich tam nie było. Ale były jeszcze świeże ślady kangurzych stóp na piasku, więc musieliśmy uznać swoje zbyt późne przybycie i przyjąć do wiadomości, że kangury o tej porze już śpią. Zatem zaliczenie tego punktu wycieczki było nadal przed nami. Niewiele myśląc zdecydowaliśmy, że na nocleg w takim razie jedziemy do Kangaroo Valley (Doliny Kangurów), tam będą na pewno. Tym bardziej, że już od dłuższego czasu naszej podróży bardzo często na drogach pojawiały się znaki ostrzegające przed kangurami.

Znaki kangurowe

Co zadziwiające, dolina znajdowała się bardzo wysoko. Jechaliśmy więc ostrożnie po wąskich, bardzo stromych drogach mając nadzieję, że na końcu znajdziemy jakiś sensowny kamping albo przynajmniej parking, na którym będziemy mogli przenocować. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Było już zupełnie ciemno ale szukając miejsca do zaparkowania co chwila natrafialiśmy na błyszczące w mroku oczy jakichś nieznanych nam zwierząt. W światłach samochodu wyglądały jak borsuki, ale miały zupełnie inne, bardziej misiowate pyszczki. Mogliśmy im się spokojnie przyjrzeć, bo w ogóle się nie bały jednak było zbyt ciemno, by zrobić im zdjęcie – uznaliśmy, że jest ich tyle, że zrobimy to rano.
W nocy, ze snu wyrwał nas przerażający odgłos, jakby ktoś piłował nam samochód. To nasi nowi znajomi przyszli się zaprzyjaźnić i podgryzali różne elementy samochodu. Pozapalaliśmy wszystkie światła, narobiliśmy hałasu i zamieszania, żeby ich wypłoszyć i na ile się dało obejrzeliśmy w świetle latarek samochód. Na szczęście wyglądał na nienaruszony. Z niepokojem i w pełnej gotowości do powtórzenia akcji przeganiania natrętnych sąsiadów, położyliśmy się spać dalej. Rano nie było już śladu po nocnych gościach. Jak później doczytaliśmy w Wikipedii są to wombaty i największą aktywność wykazują wieczorami i nocą, rano wygrzewając się na słońcu przed swoimi norami – co wyjaśniało nam, dlaczego na drugi dzień już ich nie spotkaliśmy. A, no i dla ścisłości – tu również kangurów nie spotkaliśmy i już przestawaliśmy wierzyć w to, że one w ogóle w tym kraju występują 😉 Na szczęście na każdym kroku krajobrazy są tak wspaniałe, że nie mamy za wiele czasu na martwienie się o kangury.

Dolinki i rzeczki

Podróż rozplanowaliśmy tak, żeby na ostatni dzień zostało nam do przejechania 250 kilometrów – dzięki temu spokojnie zdążymy dotrzeć do Brisbane i przejechać miasto, nawet, gdyby były korki, tak, by przed godziną 15:00 oddać samochód. Z miejsca noclegu wyruszyliśmy już przed 9:00 rano. Jednak nie przejechaliśmy nawet 30 kilometrów, gdy na autostradzie utknęliśmy w gigantycznym korku. Okazało się, że był wypadek, który całkowicie zablokował trasę i ruch w obu kierunkach jest wstrzymany. Po przestudiowaniu mapy i konsultacjach z innymi kierowcami zdecydowaliśmy się, wrócić niemal do miejsca z którego zaczynaliśmy dzisiejszą trasę, by pojechać inną drogą. Dodać tu trzeba, że właśnie kończył nam się przyznany limit darmowych kilometrów i od tego czasu mieliśmy płacić dodatkowo 0,23 AUD za każdy przejechany kilometr (oczywiście poza kosztami samego paliwa). No ale cóż, nie było wyjścia, musieliśmy jechać, bo czekanie na odblokowanie trasy może spowodować, że się spóźnimy z samochodem a to będzie oznaczać kolejne, jeszcze większe koszty. Wracaliśmy więc, żeby znaleźć alternatywną trasę. Jak się okazało nie tylko my. Przejechaliśmy znów ponad 20 kilometrów i ponownie utknęliśmy w korku – okazało się, że więcej kierowców postanowiło tędy ominąć korek. Niestety na pewnym odcinku tej trasy była przeprawa promowa przez jezioro, a ponieważ nie była to droga zbyt uczęszczana prom był mały i jednorazowo był w stanie zabrać sześć samochodów. Nie było szansy, żebyśmy się przeprawili na drugą stronę szybciej niż za półtorej godziny. Zaczynało się pojawiać realne ryzyko, że nie zdążymy na 15:00 do Brisbane. Minęły dwie godziny, przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i nadal jesteśmy niemal w punkcie wyjścia. Na GPS-ie odnaleźliśmy jeszcze jedną trasę, którą miałoby się udać ominąć korek. Ale trzeba było znów wrócić do autostrady i dopiero zjechać z niej na wysokości korka w leśną drogę. Pokonywaliśmy więc ten sam odcinek po raz trzeci w ciągu dzisiejszego poranka i nasz niepokój rósł. Udało nam się znaleźć właściwy zjazd, niemal wprost do lasu i z pewną satysfakcją stwierdziliśmy, że na ten pomysł wpadliśmy tylko my. Po przejechaniu kilku kilometrów rozumieliśmy dlaczego – droga którą musieliśmy pokonać ponad 30 kilometrów to był tylko dukt leśny, gdzie nie dało się rozwinąć większej prędkości niż 20 km/h, a całe eleganckie wyposażenie kuchenno – salonowe naszego samochodu niemal fruwało na wybojach, po których jechaliśmy. Nie byliśmy już pewni, czy dobrze zrobiliśmy wybierając tę drogę, czy to nam da cokolwiek, za wyjątkiem spalenia kolejnych litrów benzyny i przejechania kolejnych płatnych kilometrów. Jakby w odpowiedzi na te wszystkie rozterki, całkowicie niespodziewanie nagle tuż przed naszym samochodem skakał sobie kangur 🙂 Najprawdziwszy na świecie, idealny, wzorcowy jak z obrazka, w pięknym czekoladowym kolorze. To była wystarczająca nagroda i potwierdzenie, że warto było zaryzykować ten rajd po bezdrożach. Pozostawał tylko jeden problem – czasu było coraz mniej a drogi, którą mieliśmy do pokonania nie ubywało. Potem gdy przejeżdżaliśmy już normalną drogą przez jakąś miejscowość na trasie zadzwoniliśmy do wypożyczalni, że z powodu ogromnego wypadku i konieczności nadłożenia drogi istnieje ryzyko, że nie zdążymy na 15.00.

Drogi w miasteczkach Australii

Pani spokojnym głosem powiedziała, żebyśmy jechali, że oni pracują do 16.00. Było to jakieś, choć niewielkie pocieszenie. Godzina dodatkowo, przy czasie który już straciliśmy, zdawała się nie rozwiązywać problemu, tym bardziej, że zdążyliśmy już się przekonać jak bardzo Australijczycy szanują swoją pracę – niemal wszystko między 16:00 a 17:00 jest zamykane na głucho, żadnych nadgodzin, każdy pracuje „od – do” i ani minuty dłużej – po prostu idą do domu i koniec, świat się od tego nie zawali a popołudnie poświęcone na golfa, bule albo grilla w gronie znajomych to rzecz święta. Rozpoczęliśmy więc wyścig z czasem, żeby dotrzeć przed 16-tą do wypożyczalni samochodów (w przeciwnym wypadku wystawiliby nam rachunek za kolejny dzień, a regularna cena takiego campervana jakim jechaliśmy to 180 AUD za dzień). Chwilę po 15-tej wjeżdżaliśmy do Brisbane. Pojawiła się nadzieja, że zdążymy. Dysponując jednak jedynie bardzo kiepską kopią mapy fragmentu miasta przez który mieliśmy przejechać, nie zjechaliśmy na odpowiednim rondzie, co spowodowało, że wpadliśmy w jakiś koszmarny korek, który nie poruszał się niemal wcale. Świadomość, że jesteśmy na wysokości punktu oddania samochodu, w linii prostej kilkaset metrów od tego miejsca, ale nie mamy szansy na zawrócenie, a następny zjazd z trasy za 3 kilometry, była frustrująca. Wpatrując się co chwila w przesuwające się wskazówki zegarka traciliśmy nadzieję, że uda nam się prześcignąć czas. Do punktu zwrotu samochodu dotarliśmy dokładnie o 16:15. Jakaż była nasza radość (pomieszana z bezgranicznym zdziwieniem), gdy zobaczyliśmy że brama wjazdowa nadal była otwarta, a po podwórku kręcili się pracownicy. Po wejściu do biura wypożyczalni przyszedł czas na wyjaśnienie tej zagadki – w Brisbane jest przesunięty czas i jest tam jedna godzina wcześniej niż w Melbourne i Sydney (mimo tej samej strefy czasowej), co oznacza, że faktycznie dotarliśmy na miejsce raptem z 15-minutowym opóźnieniem. Uff! Kamień z serca! Dodatkowo – co było bardzo miłym akcentem ze strony firmy – ze względu na konieczność ominięcia wypadku i nadłożenia trasy, nie został nam wystawiony rachunek przekroczenie limitu kilometrów 🙂
Teraz czekał nas weekend w Brisbane. Miasto już przy wjeździe mimo korków wyglądało bardzo interesująco, a architektura i czystość miasta zapowiadała, że będzie to kolejne miasto wybrzeża Australii, które nas urzeknie.

Na koniec dobrym zwyczajem bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Transport: Wypożyczanie samochodów na zasadzie relokacji jest najtańszą i najbardziej ekonomiczną formą pozwalającą na zwiedzanie Australii. Większość dużych sieci wypożyczających samochody oferuje takie oferty specjalne (relocation deal). Opłaty wynoszą w takich ofertach od 1 do 5 dolarów za dzień, a relokacja obejmuje wybraną trasę od jednego miasta do drugiego w określonym czasie z określonym limitem kilometrów. Za paliwo płacić należy oczywiście z własnej kieszeni, choć zdarza się, że oferta relokacyjna obejmuje również refundację określonej części wydatków na paliwo. Do wypożyczalni, które posiadają takie oferty należą: Britz, Apollo, Backpacer i Maui. Istnieją również firmy pośredniczące w wyszukiwaniu takich relokacji. Pobierają one opłatę w wysokości np. 25 USD za realizację zlecenia. Do takich firm należą np. Standbycars i DriveNow.

4 komentarze to “Z Melbourne do Brisbane czyli campervanem przez wybrzeże”

  1. Ewa Says:

    piękna ta Australia, nigdy się jakoś nie interesowałam tymi antypodami, a tu – proszę! i same miłe niespodzianki po drodze – kangury i zmiana czasu. To mi się podoba! Sama bym pojeździła takim campervanem, proszę o zdjęcia na priva, może macie to „swoje” auto!? pozdrowienia E i A

  2. admin Says:

    Witamy, witamy! Oczywiście, że zdjęcia będą. Właśnie je przygotowujemy 🙂 Z pozdrowieniami!

  3. Jolanta Kowalewicz Says:

    Pozdrowienia od stałej czytelniczki dla wspaniałych podróżników! Australia jest piękna,Opera w Sydnej cudna,wasze fotki i opisy super!!!!!!!!!!
    Mój blog zmienił adresik na: http://aksniwel.blog.onet.pl/ a nazwę ma podobną: Mądrość jedno ma imię – Onet.pl Blog. Dziękuję,że mogę dzięki WAM podróżować tam,gdzie nie mogę być – Jolanta.

  4. admin Says:

    Hej Jola, miło słyszeć, że wszystko u Ciebie w porządku i nadal z nami podróżujesz 🙂 Serdecznie Cię pozdrawiamy!

Leave a Reply