Barowa pogoda w Hoi An

No i stało się! Po raz pierwszy odkąd wyjechaliśmy z Polski mamy naprawdę kiepską pogodę i to nie takie tam zachmurzenie i szare niebo, bo to już widać na zdjęciach z Halong Bay, ale cały czas dzielnie staraliśmy się trzymać fason i mówić, że to chwilowe załamanie. Jednak dopiero po dotarciu do Hoi An położonego około 700 km na południe od Hanoi, zobaczyliśmy co to znaczy załamanie i to wcale nie chwilowe. Autobusem z Hanoi jechaliśmy prawie 12 godzin (z przesiadką i 4-godzinna przerwą w Hue). Wyjechaliśmy wieczorem więc nic nie było widać (i całe szczęście, bo wkrótce po naszym wyjeździe zaczął padać deszcz). Podróż była jak zwykle komfortowa i mimo, że znów był to najnormalniejszy sitting bus, to udało nam się mieć po 4 miejsca tak, żeby móc się położyć i wygodnie przespać noc. Rano obudziło nas dudnienie deszczu o szyby autobusu, było szaro, ponuro i zimno. Chcieliśmy przegonić deszcz głupimi żartami, śmianiem się, że to na pewno nic poważnego, że zaraz przejdzie i takie tam. W końcu jechaliśmy na południe Wietnamu, gdzie nasz plan podróży przewidywał na kilka dni wynajęcie bambusowego bungalow na plaży i całe dnie opalania się, pływania w oceanie, nurkowania i szeroko pojętego odpoczynku, więc wszelkimi znanymi nam sposobami staraliśmy się zaczarować pogodę, żeby wreszcie wyszło słońce. Do Hoi An przyjechaliśmy wieczorem, oczywiście nadal w strugach ulewnego deszczu. Nawet nie sprawdzaliśmy w przewodniku, gdzie są nasze wymarzone bungalowy i korzystając z motocyklowych taksówek, daliśmy się szybko zawieźć do solidnego, murowanego hotelu z ciepłą wodą i Internetem. No trudno, jedna noc w cywilizowanych warunkach, a później już plaża. Na drugi dzień rano okazało się, że lało całą noc, w związku z czym w połowie miasta (tej „naszej” połowie) nie ma prądu… a zatem nie ma również ani ciepłej wody ani Internetu. A deszcz jak padał tak pada! No więc nie było się do czego spieszyć, do południa jedliśmy śniadanie i piliśmy kawę, aż wreszcie, koło 13:00 przestało padać i mogliśmy wyjść z hotelu zobaczyć chociaż kawałek tego miasta, które jest tak wychwalane w przewodnikach.

Hoi An po deszczu

Rzeczywiście okazało się prześliczne i zupełnie inne, niż wszystkie widziane przez nas do tej pory miasta. Jego specyfika i główny urok polegają na niezliczonych ilościach sklepów z ubraniami – zakładów krawieckich, gdzie z dowolnego materiału można sobie uszyć dosłownie dowolną część garderoby, oczywiście w cenach, jak na nasze – polskie realia – bardzo przystępnych, bo np. około 10 USD za spodnie.

Krawiectwo Hoi An

Kroje jakie są dostępne i różnorodność materiałów oczywiście biją na głowę wszystkie najlepsze kreacje dostępne w polskich sklepach, no po prostu raj zakupowy, szczególnie w taką pogodę… I znów pojawiło się to samo „ale” co zwykle. Przecież my nie jedziemy z Wietnamu do Polski, nie możemy więc nakupować ciuchów, bo później je będziemy ze sobą wozić przez rok i żadnego z nich pożytku nie będzie. Może faceci łatwiej znoszą takie pokusy, ale dla kobiety to istny koszmar – być dosłownie w raju zakupowym i nie móc niczego kupić! 🙂 Jednak wspólnie zaplanowaliśmy, że jak już będziemy w Polsce na stałe to przylecimy do Laosu i Wietnamu na „shopping” i zakupy na targach, bo mają tu tyle pięknych rzeczy 🙂 Haha, pomarzyć dobra rzecz, co? Ale przynajmniej teraz łatwiej nam było odchodzić od tych sklepów.
To, na co mogliśmy sobie pozwolić, żeby nie oszaleć z nudów, to jakieś pyszne jedzenie. A Hoi An słynie ze wspaniałej lokalnej kuchni. Więc ostatnie dwa dni spędziliśmy na eksperymentowaniu z tutejszymi daniami. Okazały się faktycznie rewelacyjne! White rose czyli pierożki z papieru ryżowego, nadziewane krewetkami, podawane z sosem chilii i czosnkiem, wontony – takie wietnamskie nachosy ze smażonymi warzywami i mięsem czy cou lou gruby makaron z mięsem, świeżą zieleniną, kiełkami i sosem sojowym! Pyszności 🙂 Zawsze to jakieś zastępstwo leniuchowania na plaży, choć pewnie na efekty takiego obżarstwa nie trzeba będzie długo czekać. Tym bardziej, że mają tu lokalne piwo tzw. fresh beer w cenie 4000 dongów za kufel (grosze!), więc dosłownie jak tylko zaczynało padać to wpadaliśmy najbliższej knajpy na piwo. Wieczór, również deszczowy, spędziliśmy w barze pijąc gin z tonikiem w ramach happy hour, czyli „buy one get one free”. I tak właśnie wyglądało nasze poznawanie Hoi An. W przerwach między jednym deszczem a drugim udało nam się obejść wszystkie uliczki starego miasta i odwiedzić najważniejsze świątynie, więc punkty obowiązkowe zaliczone.

Świątynie w Hoi An

Świątynie w Hoi An - Smok

Trzeciego i ostatniego dnia naszego pobytu w Hoi An, gdy do południa nie padało i wydawało się, że już pogoda zmierza w dobrym kierunku zdecydowaliśmy się na godzinną „przejażdżkę” drewnianą łodzią po rzece, nad którą leży miasto. Ugadaliśmy się więc z jakąś lokalną Panią, która „łódkę ma we krwi”, bo spędza na niej całe dnie i ruszyliśmy kanałem w drogę.

Łódeczka

Jednak, co było do przewidzenia, pogoda zmieniła zdanie i po 10 minutach płynęliśmy w strugach ulewnego deszczu pod najbliższy most, żeby spędzić tam resztę z przeznaczonego na wycieczkę czasu.

Pod mostem...

Pod mostem 2...

Po pół godzinie i my i pani „wioślarka” mieliśmy dosyć marznięcia pod mostem, więc wróciliśmy do przystani, odprowadzani przez siedzących w ciepłych knajpkach turystów, wzrokiem pt: „desperaci czy szaleńcy?”, tym bardziej, że nie przewidzieliśmy na dzisiejszy spacer żadnej odzieży przeciwdeszczowej wracając do praktyk wywoływania słońca. Niestety mamy jeszcze braki w tym zakresie i za wyjątkiem wywołania rzęsistego deszczu nasze starania nie przyniosły żadnego rezultatu, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy będąc na „stałym lądzie” zakupiliśmy na najbliższym straganie dwa foliowe płaszcze przeciwdeszczowe. W deszczowy dzień to najmodniejszy tutaj strój, noszony dosłownie przez każdego niezależnie od wieku, narodowości, płci, wzrostu, koloru włosów itp. jednak my po założeniu tego wynalazku na siebie wyglądaliśmy dosłownie jak Pi i Sigma 🙂 Dla przypomnienia – wyglądaliśmy mniej więcej tak:

Pi-i-Sigma

Uważamy, że na takich płaszczach powinno być ostrzeżenie dla użytkowników, mówiące, że jak zobaczy się w tym kogoś znajomego, to można pęknąć ze śmiechu i producent za takie wypadki nie ponosi odpowiedzialności!

Aha, no i w Hoi An mogliśmy zaobserwować niesamowitą rzecz, a mianowicie zmianę wysokości poziomu wody w rzece w zależności od tego, czy w oceanie był przypływ, czy odpływ. Z Hoi An do oceanu są 4 kilometry, więc zjawisko to było tym bardziej imponujące – woda z oceanu podczas przypływu (wieczorami) podnosiła poziom rzeki do tego stopnia, że zalane były wszystkie ulice położone najbliżej rzeki i do domów położonych przy tych ulicach trzeba się dostawać brodząc po kolana w wodzie, natomiast spacer w to samo miejsce rano pokazywał rzekę płynącą grzecznie w swoim korycie i ulice co prawda pełne kałuż, ale nie zalane kilkudziesięciocentymetrową warstwą wody 🙂

Przyplyw w Hoi An

Teraz udajemy się jeszcze bardziej na południe. Wydaje się, że przez najbliższe dni tam również będzie padać, ale przynajmniej poznamy nowe przysmaki i nowe miasto 🙂 Następny przystanek – Nha Trang.

Kilka informacji praktycznych:
Transport: Po Wietnamie najtaniej jest podróżować tzw. Open Busem. Kosztuje nawet kilkakrotnie mniej niż bilet kolejowy! Jest to specjalny bilet autobusowy pozwalający na przejechanie trasy od Hanoi do Sajgonu lub w przeciwnym kierunku (czyli przez większą część Wietnamu) z kilkoma możliwymi przystankami na dowolnie długi czas. Taki bilet na każdym odcinku należy potwierdzić w dowolnej agencji turystycznej, która rezerwuje przejazd na kolejny odcinek trasy z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Cena biletu zależy od długości całkowitej trasy jaką chcemy pokonać – od pierwszego do ostatniego przystanku (czyli maksymalną cenę ma odcinek Hanoi – Sajgon). Można kupić bilet na sleeping busy lub na normalne sitting busy. Z naszego doświadczenia radzimy, żeby kupić tańszą wersję na sitting bus, ponieważ potem i tak często zdarza się, że w tej samej cenie jedziemy sleeping busem jako, że takie autobusy są o wiele częściej stosowane na tych trasach i nikt specjalnie nie będzie organizował zwykłego autobusu dla niewielkiej liczby podróżujących z takimi biletami 🙂
Jedzenie: jak w każdym kraju azjatyckim polecamy jedzenie w małych ulicznych (czasem przenośnych) barach. Można tutaj zjeść lokalne potrawy o wiele taniej niż w normalnych restauracjach, a przy tym są one o wiele smaczniejsze.

4 komentarze to “Barowa pogoda w Hoi An”

  1. rysiek Says:

    z tymi plaszczykami i sigma & pi, moze tez tak byc, ze wszystkie „pekajace” ostrzezenia sa, tyle, ze moga byc krzaczkowato napisane…tlumacza poproscie, jesli jeszcze sie przeniesiecie ze slonecznych okolic do deszczowych. 🙂 :*

  2. Ewa Says:

    No, nareszcie, dostaliście trochę jesieni o normalnej porze, bo jak długo możemy Wam zazdrościć słońca, opalania i innych takich.
    A jak tam wietnamskie wódeczki, bo zwiedziliście tyle barów, że chyba wiecie jak smakują, czy trzymacie się europejskich marek? A może podobnie jak w Chinach?
    Ciekawe! pozdrawiam i śledzę nadal!! Ewa

  3. ola Says:

    Rysiu, na płaszczykach nie ma ani słowa komentarza (bo nawet krzaczków nie ma – btw. ciekawostka: wietnamskie „krzaczki” to nasz normalny alfabet z różnymi przecinkami i zawijasami przy literkach!). Zresztą i tak mieliśmy szczęście że udało nam się kupić płaszczyki nowe i z opakowaniem, bo w pierwszej chwili pani nam proponowała lekko używany i dosyć mocno wymięty:) nawet nie wiemy czy cały:) więc na instrukcję obsługi o ostrzeżenia już nie ma co liczyć! buźka!

  4. ola Says:

    Pierwsze eksperymenty z wietnamską wódką mieliśmy za sobą już pierwszego dnia, ponieważ na każdym kroku ktoś nas zapraszał na „shota” – tak jak w opsie „Good morning Vietnam” 🙂 Jest naprawdę bardzo dobra! A słońca i opalania oczywiście można nam nadal po tych 2 dniach deszczu zazdrościć 🙂

Leave a Reply